Pierwszy List do Koryntian
W Liście św. Jakuba jest powiedziane, żeby się radować, gdy przychodzą na nas próby. Zrób sobie bal i imprezę, kiedy przychodzi na ciebie problem czy zmartwienie.
BP: Opowiem ci tę historię, ale proszę, żebyś nie podawał mojego nazwiska.
Piotr Świątkowski: Przecież opowiadałeś o tym sto razy w radiu. Przedstawiałeś się.
Doszedłem do wniosku, że ludzie, którzy mnie znają, będą widzieć w tym, co przeżyłem, moje wady, zalety, mnie. Chcę, żeby liczyły się tylko fakty.
Kiedy poczułeś się źle?
Źle się poczułem, kiedy usłyszałem diagnozę (śmiech). Biegałem, uprawiałem sport i któregoś dnia poczułem, że gorzej mi się oddycha. Wydawało mi się, że to objawy alergii. Przebadałem się. Wszystkie wyniki wskazywały na alergię. Oprócz ostatniego badania. Prześwietlenia płuc. Na zdjęciu nic nie było widać. Od razu powstała hipoteza robocza, że zepsuł się aparat rentgenowski. W tym miejscu, gdzie powinno być płuco, była ciemność. Okazało się, że zasłaniała je rozrośnięta masa węzłów chłonnych. Mówi się, że sport to zdrowie. Tymczasem bieganie zamaskowało chorobę. Byłem wysportowany, więc mój organizm nie odczuwał nacisku węzłów na płuco. Ono nie mogło swobodnie wypełnić się powietrzem, ale trening sprawił, że do oddychania wystarczało mi drugie płuco. Miałem coś dużego w klatce piersiowej, ale czułem się dobrze.
Problem z diagnozą polegał na tym, że moje węzły chłonne były rozrośnięte jedynie w klatce piersiowej. Żeby się do nich dobrać, trzeba by mnie rozciąć. To jest poważna operacja, po której pacjent dochodzi do siebie przez kilka tygodni. Jeśli okazałoby się, że to rak, chemia po operacji jest ryzykowna. W końcu jedna z lekarek wymacała lekko powiększony węzeł pod szyją. Badanie wykazało, że były w nim komórki nowotworowe.
Kim wtedy byłeś?
Kończyłem studia. Wszystko było usystematyzowane. Życie pędziło torem, na końcu którego była emerytura. Miałem dziewczynę, dyplom. Chciałem pracować. Uprawiałem sport, uczyłem się języków, śpiewałem w chórze. Zabierałem do szpitala książki, komputer. Chciałem stworzyć iluzję normalności. Wcześniej czy później przychodzi jednak pytanie: „Dlaczego ja?”. Najgorsze były wieczory. Zmęczony człowiek poddaje się przygnębieniu.
Kiedy iluzja znika?
Zdajesz sobie sprawę, że nic już nie jest takie samo, kiedy wypadają ci włosy, brwi i rzęsy. Jeśli lubiłeś patrzeć na siebie w lustrze, to nagle przestajesz siebie akceptować. Jesteś niemiłosiernie blady. Później zaczynasz skreślać rzeczy, które kiedyś robiłeś, a teraz mogą zagrażać twojemu życiu. W czasie przyjmowania chemii wychodzi się do domu. Tylko że nie można przyjmować w nim zbyt wielu gości. Nie możesz zarazić się nawet katarem. Nie można iść na tańce, do pubu, do biblioteki. Ja nigdy nie mogłem przekreślić sportu. Jeśli było to tylko możliwe, ruszałem się. Nawet nieznaczny wysiłek wytwarza reżim postępowania. Nie roztkliwiasz się.
Przepraszam. Może to głupie pytanie, ale dlaczego, przyjmując chemię, możemy łatwo złapać katar?
Organizm szybko się uczy usuwać chemię. To jest trucizna, toksyna. Na początku podaje się niewielkie dawki chemii, ale z czasem człowiek uodparnia się na jej działanie. Paradoksalnie chęć życia i samooczyszczania się ciała staje się przeszkodą. Dlatego podaje się sterydy. Osłabia się układ odpornościowy, żeby nie zwalczał chemii. Im dłużej trucizna będzie we krwi, tym większe prawdopodobieństwo, że zabije komórki nowotworowe. Minus działania sterydów jest taki, że łatwo łapiesz różne choroby.
Pacjenci na oddziale trzymają się razem?
To zależy. Kobiety dużo rozmawiają, dzielą się doświadczeniami, przewidywaniami. Facet na korytarzu ucieka od kobiet. Boli go głowa. Mężczyźni są mniej wylewni. Milczą. Jeśli rozmawiają, to nie o chorowaniu i szpitalu. Ważna jest otwartość. Żeby z kimś mówić o chorobie. Może to mieć wpływ na sposób leczenia i na wiarę człowieka w wyzdrowienie. Kiedyś uważano, że głowę i ciało oddziela gruba linia. Lekarze leczyli tylko ciało. Widziałem ludzi, którzy odzyskiwali zdrowie fizyczne, ale psychika się poddawała. Kończyło się to bardzo źle. To, co mówisz, przekłada się na to, co myślisz. To, co myślisz, wpływa na to, jak działasz. Tak jest też w Biblii. Wiara bierze się ze słuchania. Jeden mówi, drugi zaczyna w to wierzyć, a później działać. W świętej księdze hinduizmu jest napisane, że człowiek składa się w dziewięćdziesięciu procentach z wiary. Jaka wiara, taki człowiek. Wiara to sposób myślenia o sobie i świecie. Efekty leczenia zależą od wiary. Można powiedzieć, że pacjent trafia na stół operacyjny i zasypia. Nie ma znaczenia, w co wierzy, znajdując się pod narkozą. Ale ma to już znaczenie, gdy się wybudza i otwiera oczy. Sprawdzałem to na sobie.
Leżysz w szpitalu w Poznaniu.
W dwóch szpitalach. W pierwszym szpitalu lekarze nie chcą mi udzielać szczegółowych informacji. Dostawałem strzępy danych. Gdy chciałem obejrzeć wyniki, oni traktowali to jako nieufność wobec ich umiejętności i wiedzy. Są pacjenci, którzy muszą wiedzieć. Są oczytani, stają się ekspertami w dziedzinie swojej choroby. Potrafią interpretować wyniki badań. Ja właśnie do nich należałem.
Szybko przeniosłem się do szpitala przy ulicy Łąkowej. To była przyjemność patrzeć na zespół, który słuchał pacjenta. Kiedy pacjent przychodził z informacją z gazety, że gdzieś jest stosowana nowa terapia, przyglądali się jej. Byli w stanie uznać, że nie mają stu procent wiedzy.
Przechodziłem radioterapię. Pokój radioterapii miał pancerne drzwi o grubości pół metra. Lekarze naświetlali mi klatkę piersiową, więc wiązki zabiły bakterie żyjące w przełyku. Mogłem jeść tylko papki dla niemowląt. Żeby wyżywić faceta, który waży osiemdziesiąt kilogramów, musiałem zjeść paletę słoiczków.
Na ostatni etap leczenia, czyli przeszczep szpiku, wybrałeś Kraków.
W Poznaniu nie było wtedy dobrych warunków do przeszczepów. Stary szpital. Siedlisko bakterii. Nawet szary kolor ścian działałby przygnębiająco.
Na leczenie finalne do Krakowa pojechałem, gdy podstawowa masa nowotworu zniknęła. Statystyka mówi, że pojedyncze komórki nowotworowe nadal krążą w człowieku. Trzeba je zabić bardzo silną chemioterapią. To chemia, która zabija wszystko w organizmie. Wcześniejsze dawki chemii uodparniają organizm, dlatego ostateczne leczenie jest jak bombardowanie Drezna. Pytanie, kto zginie pierwszy? Komórki nowotworowe czy pacjent? Pobiera się szpik pacjenta i wkłada go do lodówki, bo chemia zabija nawet szpik kostny. Po leczeniu podaje się go pacjentowi z powrotem. To jest właściwie przeszczep szpiku.
Co z wiarą?
W pokoju obok leżał chłopak w lepszym stanie niż mój. Byłem podłączony do respiratora. Nie mogłem się ruszać. Byłem w stanie krytycznym. Lekarze poprosili mnie, żebym napisał do niego kilka krzepiących słów. Dziwiłem się, że człowiek, który wstaje, je, może być w złym stanie psychicznym. Z perspektywą wyzdrowienia stracić wiarę? Lekarze powiedzieli, że on się poddał. W myślach. Po trzech dniach chłopaka już nie było.
Ile schudłeś w czasie choroby?
W czasie leczenia podstawowego niewiele, tylko pięć kilogramów. W Krakowie z siedemdziesięciu pięciu kilogramów schudłem do czterdziestu pięciu przy wzroście sto dziewięćdziesiąt centymetrów. O tym, jak wielkie było uderzenie chemii, niech świadczy to, że w trzecim dniu przyszedł lekarz z wynikami krwi, z których wynikało, że praktycznie nie miałem odporności. Było bardzo niewiele białych krwinek. Jakakolwiek infekcja mogła mnie zabić. Od tego momentu zaczęły się problemy. Chwilami zacząłem tracić świadomość. Nie mogłem oddychać. Serce przyśpieszało. Lekarze zasugerowali mi przeniesienie na oddział intensywnej terapii. Broniłem się. Wydawało mi się, że to miejsce dla ludzi idących już tylko w jedną stronę. W końcu mój stan był tak poważny, że karetka przewiozła mnie ze szpitala przy ulicy Kopernika do szpitala przy ulicy Skawińskiej. Tam mieścił się OIOM. Wszyscy pacjenci na OIOM-ie byli nieprzytomni. Podeszli do mnie lekarze i powiedzieli, że będą musieli mnie wprowadzić w stan śpiączki farmakologicznej. Niewiele do mnie docierało. Czułem, że jest źle. Zasnąłem. Obudziłem się po miesiącu. Okazało się, że zaczęła się rozwijać sepsa, czyli ogólne zakażenie organizmu. Oddychałem jednym segmentem płuc. Reszta popękała. Podpięli mnie do respiratora. Aby utrzymać mnie przy życiu, nie wystarczyło podawanie stuprocentowego tlenu. Dostawałem morfinę, aby spowolnić funkcje organizmu.
Prognozy były takie, że do rana umrę. Wiem, że do Krakowa przyjechali rodzice. Jakoś tak się stało, że rano żyłem. Następnego dnia też żyłem. I kolejnego. Miesiąc później otworzyłem oczy.
Jak patrzyłeś na świat?
Dostawałem maksymalne dawki morfiny. Byłem otumaniony, po części uzależniony. Ciągle chciało mi się spać. Poleż sobie przez tydzień w łóżku. Mięśnie wiotczeją. Nie miałem siły przesunąć się na łóżku. W miarę odłączania morfiny rzeczywistość zaczęła docierać do mojej świadomości. Zaakceptowanie tego, że nie mogę swobodnie wziąć oddechu, bo oddycha za mnie respirator, było bardzo trudne. Nie wszyscy ludzie potrafią się dogadać z maszyną. Niektórym pacjentom lekarze muszą wyłączać świadomość. Eksperymentowałem. Próbowałem oddychać z respiratorem jednocześnie. Starałem się zapominać o oddychaniu. Najważniejsze to nie panikować.
Przyplątywały się przeziębienia, infekcje, grypy, gorączki, odleżyny. Człowiek nie wie, ile jeszcze będzie leżał. Pół roku? Rok? Szwankuje pamięć. Nie pamiętałem tabliczki mnożenia i zasad ortografii. Byłem inżynierem i na palcach uczyłem się mnożenia. Nie mogłem utrzymać długopisu w dłoni. Musiałem pisać, bo nie mogłem rozmawiać. Uciekały mi słowa z głowy. Po odstawieniu morfiny zaczęły wracać emocje. Pojawiły się stany lękowe. Nie wiedziałem, jak sobie z nimi radzić. Bałem się okna, drzwi, stołu i nie wiedziałem, dlaczego się boję.
Powoli, stopniowo, wychodziłem z tego stanu.
A co z dziewczyną?
O, to już wcześniej się rozstaliśmy. Pojawił się człowiek, który rokował większe nadzieje niż ja w tym czasie.
Przyjaciele?
Byli. Wykruszyli się znajomi. To naturalne, że kiedy znikamy z pola widzenia znajomych, znikamy z ich życia. To przypomina starość. Zmniejsza się nasza prędkość poruszania się po ulicy, zmniejsza się liczba znajomych, których możemy odwiedzić. Nie mówiąc o tym, że gdy jesteśmy w ciężkim stanie, to przychodzą do nas ludzie najbardziej zdeterminowani. Boimy się zaintubowanych, umierających, nieprzytomnych. Kontakt z tak mocno chorym człowiekiem wymaga odwagi. Leżąc pod respiratorem, niewiele się różniłem od ofiary klęski głodu w Afryce. Trzeba być odpornym, żeby odwiedzić pacjenta w stanie krytycznym. Zdrowi wypierają śmierć i chorobę poza świadomość. Nie ma w tym nic złego. Po co się stresować?
Jak duża była twoja determinacja?
Jeszcze przed Krakowem szukałem pomocy duchowej. Słyszałem, że cierpienie chorego wpisuje się w Boży plan zbawienia świata. Wywoływało to we mnie wewnętrzny sprzeciw. Buntowałem się. Od początku myślałem „nie poddam się i nie stracę nadziei”. W tym czasie przyjaciółka mojej mamy powiedziała, że jest grupa ludzi w Poznaniu, która się modli za moje uzdrowienie i ma tzw. „skuteczność”. To grupa biblijna, odłam Kościoła ewangelickiego.
W Biblii jest napisane, że na chorych trzeba kłaść ręce i oni wyzdrowieją. Kłaść ręce z wiarą. Ludzie z tej grupy nie mieli dostępu do mnie, ale modlili się za mnie. Do Krakowa dotarła nawet jakaś chustka, która miała być na mnie położona. Po jakimś czasie znalazłem list od tej grupy modlitewnej. Poznałem ich i ich wykładnię. Według tych ludzi nie jest Bożym zamysłem, żeby człowiek cierpiał. Cierpienie się po prostu zdarza. W takiej sytuacji człowiek powinien – co potem sprawdziłem w swoim życiu – przeciwstawiać się. Ktoś już za nas cierpiał, umarł na krzyżu. Powołując się na tę ofiarę, możemy doświadczać przełomu. Przełomem może być uzdrowienie, znalezienie pracy, pogodzenie się z żoną. Bylebyśmy wierzyli, że my już cierpieć nie musimy. W Liście św. Jakuba jest powiedziane, żeby się radować, gdy przychodzą na nas próby. Zrób sobie bal i imprezę, kiedy przychodzi na ciebie problem czy zmartwienie. Po powrocie do Poznania okazało się, że szybko przetestowałem to na własnej skórze.
Co się stało?
Przyszły wysokie gorączki. Miałem 40 stopni temperatury. Nie wyglądało to na infekcję. Przeszedłem przez wszystkie szpitale w Poznaniu. Nie było przyczyny. Była przyczyna domniemana. Nawrót nowotworu wywołany komórkami, których nie widać w tomografii komputerowej. Może tak być. Czułem presję, by poddać się chemioterapii. To mogła być zabójcza terapia. Mój organizm był wyniszczony. Jednocześnie trwało szukanie bakterii i wirusów, które mogły wywołać gorączkę.
Pamiętam nieustającą walkę z gorączką. Wchodziłem pod zimny prysznic i piłem pyralginę prosto z ampułek z wodą sodową. Pyralginę, którą normalnie powinno się wstrzykiwać domięśniowo. Temperatura spadała do trzydziestu siedmiu i pół stopnia. Serce na chwilę przestawało walić jak oszalałe. Nikt nie wiedział, co się tak naprawdę działo z moim organizmem. Posiewy niczego nie wykazywały. Wewnętrznie nie zgadzałem się na nawrót nowotworu. W tamtym czasie dostałem do ręki nagranie Amerykanina, z któregoś z ewangelickich Kościołów. Ów człowiek opowiadał historię swojego życia. Zachorował na raka, którego nie dało się wyleczyć. Odeszła od niego żona, stracił pracę, nie miał za co żyć. Lekarz powiedział mu, że ma przed sobą góra trzy miesiące życia. Któregoś dnia ten człowiek pozakreślał cytaty w Ewangelii, te dotyczące uzdrowienia. Nie weryfikowałem tej historii, ale była przejmująca. Cytaty nie schodziły z jego ust. Mówiąc naszym językiem, uwierzył we własne uzdrowienie. Po trzech miesiącach okazało się, że żyje. Żyje do dziś.
Robiłeś to samo, co ten człowiek?
Zacząłem dziękować Bogu za uzdrowienie. Robiłem to z uporem maniaka. Wiedziałem, że zabić mnie to nie zabije. Podchodziłem do tego jak do eksperymentu naukowego. Szybko zaangażowałem się w tę modlitwę. Czas uciekał. To była rozgrywka, w której stawką było życie. Szybko z eksperymentatora zamieniłem się w człowieka, który stawia wszystko na jedną kartę. Jeśli ma się zdarzyć cud, to właśnie w tym momencie. Lekarze namawiali mnie do chemioterapii. Trwały jednocześnie testy bakteriologiczne. A ja nieustannie dziękowałem za uzdrowienie, mając prawie czterdzieści stopni gorączki. Dziękowałem Bogu, a w tym czasie próbki mojej krwi trafiały do kolejnych ośrodków. Pozostała kwestia jednego posiewu wysłanego do Warszawy na infekcję grzybiczą. Zadzwonił mój lekarz z Poznania. Powiedział, że niestety test niczego nie wykazał. Zapytał, czy przyjadę na chemię. Odpowiedziałem: „Daj mi jeszcze jeden dzień”. Nie ustawałem w dziękowaniu. Czułem się jak idiota. Choruję, czuję się coraz gorzej i dziękuję za uzdrowienie. Nad ranem zadzwonił lekarz. Powiedział, że kobieta, która badała moją krew w Warszawie, zrobiła jeszcze jeden posiew. Moja krew była zawalona prostym jednokomórkowym grzybem, zwykłym drożdżakiem. Po podaniu środków przeciwgrzybiczych, po miesiącu, zbiegałem ze schodów.
Dzięki chorobie stałeś się lepszy?
Nie, nie jestem lepszym człowiekiem. Wiem tylko, w którym kierunku pójść, gdy usuwa mi się grunt pod nogami. Gdy jest mi dobrze, wiem, Komu za to dziękować. Wcześniej byłem telefonem komórkowym, który stara się zachować prąd jak najdłużej. Teraz wiem, gdzie należy się podłączyć, żeby prądu było jak najwięcej.
Oceń