Rozmowy z wujem
fot. spacex / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Wyczyść

Prof. Marian Plezia

Odszedł, zanim zdołaliśmy powiedzieć sobie ostatnie słowa. Przed samą śmiercią, tuż przed skonaniem recytował po łacinie Psalm 129 De profundis. Dwa razy. Był w końcu filologiem klasycznym. Łacinnikiem.

Wcześniej rozmawialiśmy długo i poważnie. Tym rozmowom wiele zawdzięczam. Obdarował mnie nimi. Podarował mi wtedy nie tylko swój czas.

Wstąpiwszy zaraz po maturze do zakonu, zgłosiłem się do wujostwa w Krakowie na Friedleina. Ale wcześniej jeszcze odwiedziłem ich w drodze na wakacje do Paleśnicy. Ojciec uprzedził wujostwo o mojej wizycie w liście. Wuj jednak zaczął ze mną rozmowę od początku.

– Co będziesz robił ze sobą w najbliższym czasie?

– Wstępuję do dominikanów.

– A dlaczego nie zdajesz na studia? Po studiach dominikanie mieliby z ciebie większy pożytek. Zostań w Krakowie i zdawaj, tak dla siebie, dla satysfakcji. Zdasz – dobrze, nie zdasz – drugie dobrze, a potem zrobisz, co zechcesz. Ale dlaczego uparłeś się wstępować do tych dominikanów? Jest taki piękny zakon benedyktynów, tu niedaleko, w Tyńcu, są jezuici, bardzo mądrzy ludzie. No cóż, znałem kilku wspaniałych dominikanów, ale to było tak dawno. Znałem ojca Jacka Woronieckiego. Zaczepił mnie raz na ulicy i powiada: „Wie pan co, panie profesorze, ten hymn o miłości świętego Pawła może być czytany i zrozumiany tylko po grecku”. No tak, ale ojciec Jacek dobrze znał język grecki. Pamiętam również ojca Michała Czartoryskiego. To był wspaniały kapłan. Zginął razem ze swoim szpitalem podczas powstania warszawskiego… Znam jeszcze ojca Alberta Krąpca, z którym wykładałem kiedyś razem na KUL-u…

Posłuchałem wuja i przystąpiłem do egzaminów wstępnych na prawo, ale tuż po nich, nie bardzo oglądając się na wyniki, pojechałem na wakacje i wstąpiłem na lewo, czyli do dominikanów. Po nowicjacie w Poznaniu przyjechaliśmy na studia do Krakowa. Kraków to było marzenie. Wydawało się, że samo przebywanie w tym królewskim mieście czyni człowieka wielkim.

Kiedy już się zadomowiłem w krakowskim klasztorze, znowu poszedłem do wujostwa na Friedleina. Wuj był na spotkanie przygotowany. Odpowiednio wcześnie odbył prywatną konferencję z ojcem Krąpcem i uzgodnili wspólnie, że powinienem zaglądać do wujostwa, i to dość systematycznie. Na moje pytanie po co, ponieważ wydało mi się to nieco krępujące, wuj odpowiedział mniej więcej tak: „Jesteś jeszcze zbyt młody, aby tak gwałtownie i radykalnie zrywać więzi z rodziną. Widzisz, my bardzo się lubiliśmy z twoją matką. Wprawdzie zakon jest rodziną, ale nie można budować rodziny zakonnej na niedorozwoju rodzinności ludzkiej i na niedorozwoju człowieczeństwa”.

Zaglądałem więc do wujostwa dość regularnie. Ciotka zawsze podawała herbatę i coś słodkiego. Stawiała między nami siedzącymi stoliczek na kółkach. Sięgaliśmy po ciastka i popijaliśmy to nasze rozmawianie herbatą. Kiedyś wuj opowiedział mi, jak ksiądz Stefan Pawlicki, profesor filozofii na przełomie wieków, podczas swojego seminarium częstował studentów ciastkami. Kupował je u Mauriziego, dzisiaj w Antycznej, na linii A-B krakowskiego Rynku. Jako osoba duchowna miał wyrzuty sumienia, że na takie światowe marności wydaje pieniądze, tak więc identyczną kwotę rozdawał krakowskim dziadom, którzy dokładnie znali godzinę seminarium księdza profesora i odpowiednio wcześnie ustawiali się przed cukiernią, aby otrzymać swoją dolę.

Wtedy też dowiedziałem się o wybitnym smakoszostwie księdza profesora i nie mniej wybitnym znawstwie zagadnień kulinarnych. Otóż częstując swoich seminarzystów doskonałą herbatą, dbał, aby nikomu niczego nie brakowało. Pewnego razu jakiś nowy i nieobyty student tak się zapalił w referowaniu zagadnienia, że wypijał haustem jedną filiżankę po drugiej. Profesor cierpliwie mu dolewał. Perorujący jednakże, nie bacząc na wymysły savoir vivre’u wypijał herbatę, tak jak się wypija kieliszek gorzały. Za którymś razem profesor nie wytrzymał i kładąc rękę na dłoni owego studenta, serdecznie zainterweniował: „Pij kochany, powoli, bo to dobre”. Tak oto i my piliśmy dobrą herbatę, więc starczyło jej na długo.

Oswoiwszy się z wujem profesorem i nauczywszy się pić tę bardzo dobrą herbatę, rozochociłem się nieco i zapragnąłem szybko napisać pracę końcową. Za pozwoleniem swoich przełożonych zapytałem wuja, czy zechciałby takiej pracy patronować. Wuj się zgodził. Ja za dobrą monetę przyjąłem tę zgodę i dalej przychodziłem do wujostwa na ciastka i herbatkę. Minęło sporo czasu, aż nagle nasz rektor zażądał jakiegoś potwierdzenia podpisem w indeksie, że ja nad pracą siedzę, a wuj profesor tej pracy patronuje. Pamiętam, że były akurat imieniny wuja, 25 marca. Przyszedłem z jakimś kwiatkiem, złożyłem życzenia i znowu popijaliśmy tę dobrą herbatkę, i przegryzaliśmy równie dobrymi ciasteczkami. Zaczynałem zbierać się do wyjścia i nagle „przypomniałem” sobie o drobiazgu, którym miał być podpis wuja w indeksie.

Wuj zdziwił się najpierw ogromnie, jakby nie rozumiał, o co go proszę. A potem zaczął mówić bardzo powoli, niby to do siebie:

– Przecież ja nie mogę, po prostu nie mogę niczego podpisać.

– Ależ to tylko formalność, tylko podpis.

– Ale jakże mogę ci podpisywać coś, czego nie było?

Prosiłem ja, prosiła ciocia.

– Widzisz, jestem zbyt starym profesorem, aby firmować fikcję. Brzydzę się czymś takim. W świecie jest tyle nieprawdy. Ja nie mogę, po prostu nie mogę w tym uczestniczyć. Wybacz, ale nie mogę… Zastanówmy się razem, co możesz zrobić, abym ja kiedyś w przyszłości mógł ci ten indeks podpisać. Już wiem. Zdasz pisemnie i ustnie kilka dialogów Platona…

I pamiętam, jak czytałem te dialogi. Pamiętam je do dzisiaj po latach.

Potem nastąpiło pisanie pracy. „Ideał rycerza i władcy w Kronice Galla Anonima”. Przeczytałem raz kronikę po polsku i wydawało mi się, że mogę rozpocząć pisanie. Wuj powstrzymał mnie. Włożył do ręki tekst łaciński, wskazał na kluczowe słowa, które kazał mi liczyć i ważyć. Ile razy dane słowo występuje i co znaczy?

Kiedy bracia pojechali w przerwie międzysemestralnej w góry na narty, ja pisałem swoją pracę i płakałem. Kiedy bracia wrócili z nart, miałem pracę gotową i na czysto przepisaną. Wtedy już mogłem się śmiać.

Doktorat… to też była przygoda. Surowość wuja wyszła mi tylko na dobre.

Potem przywłaszczyła mnie sobie młodzież. I ja na to przystałem. W mieszkaniu wujostwa bywałem już rzadziej. Bardzo rzadko. Jakoś nie było mi po drodze.

Nie wiem, co mnie tknęło, aby któregoś razu, będąc w Krakowie przy okazji prowadzonych dla studentów rekolekcji, wpaść do wujostwa. Udało się nam wtedy usiąść i spokojnie porozmawiać. I tak samo, jak kiedyś za czasów moich studiów w Krakowie, ciocia Jasia przyjechała ze swoim wózeczkiem zastawionym bardzo dobrą herbatą i ciastkami. Wuj był już na emeryturze, a ja też miałem trochę więcej czasu niż zwykle…

Dopiero po powrocie z pogrzebu do klasztoru dotarła do mnie świadomość straty. Odszukałem nagrane kasety i przepisałem nasze rozmowy z niezachwianą wiarą, że owoce przemyśleń i kontemplacji nigdy się nie starzeją. Należą bowiem do takiego dorobku ducha ludzkiego, który trwa w swej młodości, bo „odnawia się jak młodość orłów”.

Rozmowy z wujem
Jan Góra OP

(ur. 8 lutego 1948 w Prudniku – zm. 21 grudnia 2015 w Poznaniu) – Jan Wojciech Góra OP, dominikanin, prezbiter, doktor teologii, duszpasterz akademicki, rekolekcjonista, spowiednik, prozaik, twórca i animator, organizator Dni Prymasowskich w Prudniku i Ogólnopolskiego Spotka...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze