Po co światu mnich?
Choćbyśmy bez końca powtarzali, że to marny produkt kultury masowej, ludzie i tak będą oglądać telewizję i fascynować się filmowymi bohaterami.
Gdy na początku lat 90. ubiegłego wieku przez polskie kina przechodził w atmosferze zachwytów i euforii głośny obraz Jonathana Demme Milczenie owiec, wielu krytyków zwracało uwagę na intrygujące zjawisko, jakim była fascynacja i niezwykle entuzjastyczna reakcja widzów na ekranowe zło. Jak to jest? – pytano. W jakim stopniu widz jest uzależniony od filmowych postaci, w jakim stopniu im pobłaża, zwłaszcza wtedy gdy te zręcznie go uwodzą, dając mu poczucie bezpieczeństwa i własnej wyjątkowości w podglądaniu zachowań dwuznacznych moralnie?
Dla przypomnienia. Fabuła oscylowała wokół śledztwa, które FBI prowadziło w sprawie mordercy młodych kobiet. Poszukiwany był odpychający, niezrównoważony psychicznie, budził grozę i obrzydzenie. Jego przeciwieństwem był Hannibal Lecter (w słynnej odsłonie Anthonego Hopkinsa) – odbywający karę więzienia morderca o niezwykłym guście estetycznym. W wolnych chwilach słuchający Wariacji Goldbergowskich Glenna Goulda, parający się rysunkiem, schludny, dokładny, wyrafinowany intelektualnie, słowem – koneser makabry. Film przedstawiał psychologiczną grę, którą z Lecterem prowadziła młoda agentka Clarice Starling – poprzez wyjawianie sekretów ze swojego dzieciństwa otrzymywała informacje potrzebne do schwytania podejrzanego. W miarę upływu czasu początkowa nieufność i urzędowy dystans ustępował miejsca wzajemnej fascynacji i zauroczeniu. Jednak nie to było najważniejsze. Prawdziwym bohaterem filmu nie była postać doktora Hannibala, a tym bardziej młodej adeptki Starling, lecz kinowy widz. To on z napięciem oglądał sensacyjny spektakl i, chcąc nie chcąc, dawał się prowadzić reżyserowi, który inteligentnie rozdawał karty.
Po co ten przydługi wstęp? Nie chodzi wszak o to, czy podobał mi się, czy nie odrażający doktor Lecter. Chciałem pokazać mechanizm obecny w filmie i telewizji, który mniej lub bardziej skutecznie przyciąga nas przed ekran. Jako widzowie nieustannie bywamy poddawani swoistemu testowi czujności, „zniewoleni” filmowym entourage’em i uwodzeni dwuznacznym zachowaniem fikcyjnych bohaterów.
James Bond to męski szowinista traktujący kobiety, delikatnie mówiąc, instrumentalnie, Vito Corleone bez zmrużenia oka wydaje wyroki śmierci, choć na co dzień jest pobożnym parafianinem. A jednak fascynują nas i przyciągają przed ekran. Można się oburzać na manipulację, grać larum w obronie charakterów klarownych i czystych, tylko… No właśnie, czy nie tego szukamy w filmowym przeżyciu? Uniesienia i zapomnienia, wciągającej intrygi i krwistych postaci, które choć nieraz irytują, drażnią i niepokoją moralnie, to jednocześnie zmuszają do jednoznacznego ustosunkowania, opowiedzenia się po którejś ze stron, stawiania sobie pytań i odpowiadania na nie. Czy nie na tym polega film i telewizja, które choć nazywane sztukami jarmarcznymi, odbijają część prawdy o nas samych? I nie jest to zdanie wytrych. Tak funkcjonują władcy masowej wyobraźni, od Marylin Monroe zaczynając, przez Supermana i Jamesa Deana, a na Jurku Kilerze kończąc.
Od kilku lat poczesne miejsce w panteonie popkultury zajmuje bohater z Princeton-Plainsboro Teaching Hospital – dr House. Nim jednak zdystansujemy się do niego i skwapliwie wytkniemy mu uzależnienie od środków przeciwbólowych, zachowania trącące mizantropią, agresję i cynizm, manipulację ludźmi, fałszowanie recept, opryskliwość, podważanie dogmatów wiary i specyficzną filozofię spuentowaną sloganem „wszyscy kłamią”, spróbujmy poddać pobieżnej analizie kilka jego cech, które u jednych wywołują gwałtowne reakcje i zachwyt, a innych przyprawiają o palpitację serca.
Objawy
Choć wielu podkreśla, że podstawowym problemem House’a są relacje międzyludzkie, ja stawiam inną diagnozę. House nigdy nie potrafi uznać własnej winy. Zawsze wykręci kota ogonem i powie, że to nie on ma problemy z przyjaźnią, tylko w jego otoczeniu nie ma ludzi godnych tego, by się z nim przyjaźnić. Jeśli jakaś relacja się rozleciała, to w jego przekonaniu winna była druga strona.
Za to w pracy jest zawsze w stanie gorączkowego pobudzenia na granicy obłędu. Jego zaangażowanie daleko wykracza poza zwykłe wymogi zawodowej rzetelności. Przeprowadza na sobie medyczne eksperymenty, wydaje własne pieniądze na dodatkowe ekspertyzy, jest gotowy wynająć detektywa, żeby śledził ludzi. Dlatego właśnie odnosi zawodowe sukcesy: zależy mu na nich tak bardzo, że posuwa się do tego, czego zwykły człowiek już nie zrobi.
Jest jednak druga strona medalu: widzimy go samego w domu – pustym, nieprzyjemnym. Przeżywa stany bliskie depresji. W pracy jego samotność maskują rozwiązane przypadki, w domu musi stanąć z nią oko w oko, już bez podziwiającej go publiki. Jest przekonany o tym, że życie nie ma sensu, bo to jedynie czekanie na śmierć. Człowieczeństwo jest przereklamowane, a my „wszyscy jesteśmy żałośni, co nas czyni interesującymi”.
Swoją drogą, w tę teorię nie wierzy nawet sam House. Wciąż tli się w nim nadzieja, że może być inaczej, i wciąż tego bardzo pragnie. Stąd jego maniakalne pobudzenie w pracy – z całej siły stara się tę nadzieję w sobie zabić. Uważa się za geniusza, więc nikt nie może go zmusić do tego, żeby zmienił zdanie, ale jednocześnie tym silniej marzy, że kiedyś spotka człowieka równorzędnego sobie, który mu powie: owszem, ludzkie życie to tylko czas między narodzinami a śmiercią, ale to, co przez ten czas zdążymy zrobić, może mieć sens.
House cierpi też na lęk przed miłością. Owszem, potrafi być bardzo uwodzicielski, cały czas wysyła sygnały do kobiet. Ale tylko po to, by je ostatecznie porzucić i jeszcze raz udowodnić (sobie?, innym?), że miał rację, bo związek zakończył się cierpieniem. To wszystko utwierdza go w przekonaniu, że jego wizja świata jest prawdziwa. I przez to jeszcze bardziej cierpi. Koło się zamyka.
A co z religijnością House’a? „Życie jest formą istnienia białka, tylko w kominie coś czasem załka” – śpiewali przed czterdziestu laty Skaldowie. Kto to jeszcze pamięta?! Zaskakujące, jak niewiele się od tego czasu zmieniło. House przypomina staromodnego wyznawcę Fryderyka Nietzschego, głoszącego, że Bóg umarł, z delikatnym retuszem spod znaku Richarda Dawkinsa. Prowadzi swoją małą krucjatę z urojonym Bogiem, zarzucając religii, że tumani ludzi, zarażając śmiertelnym „wirusem Boga”. Rozczulająca argumentacja, którą stosuje House, zamyka się w tezie, że oto wiara równa się religia, a religia to fanatyzm, a stąd już niedaleko do wojny. A gdy House’owi kończą się uwagi, rozpoczyna emocjonalny szantaż na pacjentach, wmawiając im, że ludzie wierzący są jak dzieci, którym ktoś kazał kiedyś wierzyć w Siłę Wyższą i moralnie doskonałą. „Ludzie się modlą, aby Bóg nie rozgniótł ich jak robaka” – mówi, a wnioski w takim wypadku są dla naszego bohatera proste – czas wydorośleć i przestać się łudzić. Tu chyba kryje się klucz do popularności serialu, w którym w atmosferze podniosłej inteligencji i wyrafinowanego gustu ktoś stawia poważne pytania i poważnie na nie odpowiada, czule głaszcząc nasze „ego”. Przesłanie płynące do nas z ekranu brzmi mniej więcej tak: Oto do tej pory byłeś członkiem infantylnego tłumu, ale teraz ktoś cię zauważył i zaprasza do loży dojrzałych i oświeconych. Nigdy więcej bycia tumanionym! Doprawdy rozbrajające.
Coś jednak jest na rzeczy. To uporczywe krążenie serialowego doktora wokół metafizyki i tajemnicy świata oddaje podstawowy problem współczesnej kultury związany z obecnością Boga, którego na różne sposoby próbuje się wytłumaczyć. Reanimacja trącącego myszką ducha ateizmu naukowego i wracanie do debaty o wierze mierzonej laboratoryjnym „szkiełkiem i okiem” nie jest niebezpieczne, ale śmieszne. Nie chcę przez to powiedzieć, że kwestie poruszane przez House’a nie są ważne, ale gdy stawia się je tonem Gagarina, który choć w kosmosie był, to Boga nie widział, są wyłącznie dobrze brzmiącymi hasłami, w gruncie rzeczy zwalniającymi z myślenia i szukania odpowiedzi.
Profilaktyka
Nie wyczerpuje to oczywiście rysu charakterologicznego House’a. To tylko kilka najbardziej znaczących „objawów”. I w tym miejscu można by powiedzieć – to okropne i straszne, jak on może taki być i kto mógłby z nim wytrzymać w pracy. Ale jak mawiał Gogol: „Z czego się śmiejecie, sami z siebie się śmiejecie”. Dostrzegam w tym serialu wiele stycznych z codziennymi problemami. Podobnie jak Greg jesteśmy śmieszni w sprawach poważnych i śmiertelnie poważni w sprawach śmiesznych. Bywa, że tak jak dzieci, którym ktoś nagle zabrał zabawki, w chwilach niepowodzeń, obrażamy się na cały świat. Domagamy się wyników, jasnych i czytelnych, a w chwilach bezradności, kiedy nie umiemy pomóc, odczuwamy dziwny niepokój, podpięty nerwowym uczuciem zawodności. Chcąc, by wszystko było na naszych warunkach: i smutek, i żal, często sami wkładamy się w przegródkę wrażliwych samotników, co to już wszystko widzieli i wszystko znają. Mamy swój vicodinuśmierzający nasze problemy, a także swoje okręty flagowe, podobne do słynnej serialowej sentencji, że „każdy kłamie”, i nierzadko niesiemy je wysoko na prywatnych sztandarach, traktując je niczym życiowe motta, co to nam wszystko wytłumaczą.
Oczywiście, że nie znajdziemy w Housie odpowiedzi na wiele fundamentalnych pytań. Skąd zło? Jaki jest sens życia? Co dalej po śmierci? Co to jest przeznaczenie? Niemniej jednak jest w tej popkulturowej próbie zmierzenia się z rzeczami niepojmowalnymi coś bardzo ludzkiego. Jakaś uczciwość a zarazem nieporadność stworzenia, które choć wielu spraw nie rozumie, to próbuje się z nimi konfrontować. Nie jest to serial, na którym jest napisane „Made in Vatican” i nie jest oznaczony adnotacją „za zgodą władzy kościelnej”.
Czy wobec tego należy unikać House’a? Bez przesady, nie jesteśmy jako chrześcijanie stadem bezmózgowców. Dr House to po prostu dobry serial z dobrze napisaną psychologicznie postacią, wciągającą akcją i bardzo dobrym drugim planem. To naprawdę tylko mały kawałek rzeczywistości, w której zaledwie tłem do dalszych rozmyślań są szpitalne wnętrza. W końcu to nie lekarskie zagadki, wielokrotnie analizowane przez fanów serialu, i z bezwzględną precyzją demaskowane błędy „doktora”, ale wszystko to, co dzieje się poza nimi, daje nam do myślenia. Możemy się z tym nie zgadzać, ale całość ogląda się z satysfakcją i błyskiem w oku.
Nie popadajmy w paranoję. To nie jest tak, że chrześcijanie mają oglądać wyłącznie filmy o świętych i męczennikach. Nie jesteśmy przecież idiotami. A oglądamy takie rzeczy jak Dr House, Lost, Gotowe na wszystko, Sześć stóp pod ziemią czy Dobrą żonę nie po to, by je naśladować, ale po to, aby się czegoś dowiedzieć. Kościół nie jest neurotyczną starszą panią, która widzi we wszystkim obrazę, zgorszenie i zagrożenie. Mam głęboką wiarę w Kościół, który się nie lęka, ale niesie nadzieję. Nie jest od tego, by oceniać wszystko z punktu widzenia moralności chrześcijańskiej i stawiać pieczątki: dobre, niedobre. Oczywiście tak byłoby łatwiej. Można by się poczuć zwolnionym z używania rozumu.
Last but not least. Zdaję sobie sprawę, że mistrz Miłosz uśmiałby się z tego tekstu setnie, puentując powyższe refleksje prychnięciem o „jednodniowych jętkach”. Jak nic przypominają je przecież śmiertelnie ważne problemy popkultury, które dziś są, a jutro już ich nie ma, bo w końcu taki jest los telewizyjnych emocji, które odchodzą równie szybko, jak przyszły.
Oceń