Na cmentarz do Masindi
Oferta specjalna -25%

List do Galatów

0 votes
Wyczyść

Dziś niemymi świadkami tego, że żyli tu Polacy, są stary murowany kościół i cmentarz. W czasie wojny mieli tu swoje szkoły, sklepy, szpital, bibliotekę. Byli szczęśliwi.

Czy polscy żołnierze walczący pod Monte Cassino mieli dzieci? Z pewnością wielu z nich tak. A żony? Ilu z nich było żonatych? Ilu wreszcie miało starszych rodziców? Kiedy Polacy wychodzili przez Persję ze Związku Sowieckiego, wędrowali przez kraje Bliskiego Wschodu całymi rodzinami. Nawet sieroty znajdowały opiekę i chleb. Nadeszła jednak chwila, kiedy ich drogi musiały się rozejść. Mężczyźni poszli walczyć na wojennych frontach. Pozostali byli zdani na łaskę władz brytyjskich. Cokolwiek ich czekało, nie mogło być gorsze od syberyjskiej odysei. Wiadomość, że pojadą do Afryki, spadła na nich nieoczekiwanie, wzbudzając strach i niepewność. To naturalne przed wędrówką w nieznane. O swoim tymczasowym przeznaczeniu dowiedzieli się w sierpniu 1942 roku, wówczas przebywali jeszcze na terytorium ówczesnej Persji. Afryka wydawała się stamtąd bardziej odległa niż ukochana przez nich Polska.

Po franciszkańsku

Afrykański epizod Sybiraków jest mało znany, by nie rzec zupełnie zapomniany. Tymczasem dotyczył tysięcy naszych rodaków. Tylko w Masindi mieszkało pięć tysięcy Polaków. Podczas ubiegłorocznej wizyty w Ugandzie nie zdołałem dotrzeć na teren byłego polskiego obozu. Głównym celem mojej podróży było wówczas południe kraju i jego pogranicze z Rwandą. W styczniu tego roku spakowałem plecak ponownie, czyniąc z Masindi jeden z podstawowych celów mojej wyprawy.

Zanim dotarłem na polski cmentarz, podróżowałem po Ugandzie dwa tygodnie. Od wysp Sesse, przez Kampale, po Luwero. Nie byłem pewien, czy uda mi się odnaleźć polskie ślady w tym odległym rejonie świata. Niepewność powiększyła się w trakcie odwiedzin w misji franciszkańskiej w Kakooge. Pracujący tam misjonarze Bogusław Dąbrowski i Marek Warzecha gościli mnie już w czerwcu ubiegłego roku.

Tak się złożyło, że tegoroczna wizyta w Kakooge wypadła w niedzielę, trudno było nie docenić tego faktu. Korzystając z okazji, udałem się na dwie msze odprawiane w prawdziwym afrykańskim buszu. Zabrał mnie na nie Bogusław Dąbrowski, którego hart ducha szczerze podziwiałem. Dojechaliśmy do jednej z kaplic – wyglądała jak szałas. Dookoła nie było żywego ducha. Misjonarz włączył klakson samochodu. Całą okolicę przeszył ostry sygnał, potem drugi i trzeci. Nikt nie przychodził. Mimo to kapłan, wraz z towarzyszącym mu pomagierem, nie wiem nawet, czy można nazwać go ministrantem, rozpoczął przygotowania do mszy. Niebawem pojawiła się jedna, później druga kobieta. Widziałem, że na więcej nie ma co liczyć. Przepraszam, była to prawdziwie franciszkańska msza, przybyły bowiem na nią także zwierzęta. Najpierw pojawił się pies – rozłożył się przed polowym ołtarzem i zasnął. Po chwil nadeszło stado krów. Mimo wszystko zwierzęta stanowiły dobre tło dla słowa Bożego wygłaszanego po lugandyjsku i wydawały się tu jak najbardziej na miejscu.

– Tak to wygląda – poinformował mnie ojciec Bogusław, dla którego dwuosobowa frekwencja na mszy nie była niczym zaskakującym.

Na szczęście jeszcze tej samej niedzieli, w następnej wiosce, na mszy pod drzewem, lecz tym razem w pobliżu zabudowań, wiernych było więcej. Przyszło kilkanaście osób, w tym dwie kobiety, które chciały się wyspowiadać. Po mszy staliśmy, przyglądając się ugandyjskiej rzeczywistości. Ojciec Bogusław znał ją dogłębnie, ja byłem na początku drogi.

Mała ojczyzna

Rano w Kakooge wsiadłem do matatu jadącego z Kampali na północ w stronę Sudanu. Niestety już po kilkunastu kilometrach, gdy wszyscy pasażerowie wysiedli, kierowca niezbyt chętny do dalszej jazdy zawrócił, zostawiając mnie w jednej z dziesiątek podobnie wyglądających wiosek. Mogłem już tylko liczyć na to, że uda mi się zatrzymać jakiś pojazd jadący w tę samą stronę, co ja. Nie był to najmilszy moment podróży, jednak szczęście dopisało mi na tyle, że dotarłem na skrzyżowanie nieopodal Nakasongoli. Dalej trzeba było radzić sobie, korzystając z miejscowych, rozpadających się samochodów osobowych. Kilku kierowców namawiało mnie do podróży w stronę Masindi. Pozostało do przejechania nieco ponad trzydzieści kilometrów przez busz. Trzeba dobrze wybrać pojazd, aby nie zatrzymał się gdzieś po drodze. Ale w czym tu wybierać? Wszystkie auta wyglądały jak ściągnięte ze złomowiska – podrutowane, z powybijanymi szybami, kierowcy byli jednak pewni swego i zachęcali do dalszej jazdy. No to w drogę!

Wtłoczony do starej osobowej toyoty jechałem przez wysuszony promieniami słońca busz. W aucie było nas siedmioro, trzech pasażerów z przodu i czterech z tyłu. Ja byłem jednym z tych czterech. Pot ciurkiem ciekł mi po plecach. Jadąc w takich warunkach, zastanawiałem się, czy jest wśród naszych polityków choć jeden, który wie, że mieszkańcom Ugandy Polacy winni są szczególną wdzięczność? Polska nie ma w Ugandzie swojej ambasady, podobnie jak Uganda w Polsce. Jest to o tyle dziwne, że przez lata Uganda była dla tysięcy Polaków drugą ojczyzną, jakże miłą i gościnną po syberyjskim wygnaniu. Działo się to w okresie drugiej wojny światowej. Po tułaczce z Syberii z Krasnowodzka przez perskie Pahlawi, Teheran, Karaczi, grupa polskich kobiet i dzieci trafiła wraz z opiekunami do Afryki Wschodniej. Na mocy arbitralnych decyzji władz brytyjskich dzieci, wśród nich wiele sierot, tułały się po świecie od Nowej Zelandii po Meksyk i Afrykę. W Ugandzie Polaków ulokowano w Koja i w Masindi. Koja położona nad Jeziorem Wiktorii, blisko Kampali, zamieszkiwana była przez 3 tysiące polskich uchodźców, w Masindi żyło ich jeszcze więcej, bo 5 tysięcy.

Ananas po polsku

Masindi położone jest mniej więcej w połowie drogi między Jeziorem Alberta a Jeziorem Kyoga. Pod osiedle wykarczowano pięć kilometrów kwadratowych buszu. W miejsce bujnej roślinności pobudowano gliniane domy. Klimat sprawiał, że w niczym nie musiały one przypominać domów europejskich. Były w afrykańskim stylu kryte trawą, a zamiast oszklonych okien miały drewniane okiennice. W środku, na glinianej podłodze stały prycze wyposażone w moskitiery. Domy były trzyizbowe, w każdej z izb mieszkała jedna rodzina. Był jeszcze jeden ważny element nieodbiegający od teraźniejszości – lampy naftowe. Życie codzienne, również w afrykańskim stylu, toczyło się na wolnym powietrzu, tam gotowano, urządzano spotykania, spożywano posiłki. Szukanie cienia w okolicach równika nie jest łatwe, budowano więc dające go proste altany. Kobiety, nauczone na Syberii gospodarowania, szybko pozakładały przydomowe ogródki. Zaczęto hodować kury, a miejscowe owoce przyrządzać na swojskie sposoby. Szczytem kulinarnego przystosowania było siekanie niedojrzałych ananasów i kiszenie tak, jak się kisi kapustę. Osiedle otaczała szosa, po której spacerowały zakochane pary. Po syberyjskiej traumie Afryka była prawdziwym wytchnieniem.

Trochę na bakier było z higieną: osiedle podzielone zostało na osiem mniejszych wiosek, w każdej znajdowała się centralnie usytuowana studnia z pompą. W pobliżu kuchni znajdowała się wygódka. W 1943 roku powstało gimnazjum, a rok później liceum. Przez cztery lata kolejne klasy zdawały w nim maturę. Świadectwo dojrzałości otrzymało w ugandyjskiej, polskiej szkole około 120 osób. Ponieważ brakowało nauczycieli i kadry pedagogicznej, maturzyści po kursie pedagogicznym zaczynali pracę jako nauczyciele najmłodszych dzieci w szkole powszechnej. Działała biblioteka oblegana przez czytelników, szwalnia, stolarnia, piekarnia, dwa sklepy, szpital, w którym pracowało czterech lekarzy i dentysta. Poważnie chorych wożono na zabiegi do Kampali oddalonej o blisko 300 km. Niezwykle aktywni byli harcerze, organizowali obozy dla dzieci i młodzieży. Nad Jeziorem Alberta odbywały się obozy żeglarskie. Działało kółko dramatyczne, orkiestra i chór. Największą dumą był jednak murowany kościół, wybudowany w latach 1943–1945 wysiłkiem kobiet i dzieci. Górę Nyabyeya, u której podnóża się znajdował, nazwano górą Wandy. Kościół przyozdobiony był białym orłem. „Ten kościół ku czci Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej wybudowali polscy wygnańcy podczas tułaczki do wolnej ojczyzny” – napis tej treści widnieje na tablicach, na każdej z nich w innym języku: polskim, angielskim, suahili i po łacinie. Tam modlono się za życie i zdrowie rodzin mieszkających w okupowanej Polsce, a przede wszystkim za mężów i ojców walczących za ojczyznę w Europie. Modlono się też o rzeczy zwyczajne, w miarę jak mieszkańców spotykały małe troski i radości. W 1948 roku zaczęła się likwidacja osiedla. Rodziny wojskowych wyjeżdżały do Anglii, gdzie spotkały bliskich. Było dużo łez, gdy mniej szczęśliwi wyruszali ku przeznaczeniu do Kanady, Stanów Zjednoczonych, Australii i Brazylii. Nieliczni zostawali w Afryce i udawali się na południe kontynentu. Nigdy nikomu nie stała się w Afryce żadna krzywda z rąk lokalnej ludności, choć obawy o bezpieczeństwo kobiet i dzieci były początkowo ogromne. – Byliśmy wszyscy głęboko wzruszeni rozstaniem z Afryką – wspominała Danuta Wójtowicz-Zajiczek, jedna z mieszkanek polskiego osiedla w Ugandzie, której relacja z pobytu w obozie zainspirowała mnie do odwiedzenia
Masindi.

Szczęśliwy czas

Wspomnienia tamtych lat, białych sąsiadów i świata kolonialnej prosperity ulotniły się już z Masindi. Z trudem udało się uzyskać informację na temat położenia porzuconego na skraju dziewiczego lasu polskiego kościoła. Następnego dnia umówiłem się z taksówkarzem, który twierdził, że wie, jak do niego dojechać. Byłem niemal u celu podróży, to miłe uczucie, prawie spełnienia, choć jeszcze nie do końca. Jutro wszystko przestanie już być wyłącznie marzeniem i tajemnicą. Samo Masindi okazało się niezwykle przyjaznym miasteczkiem. Biali byli częstymi gośćmi, zatrzymywały się tu bowiem pojazdy wożące turystów do parku narodowego Murchison Falls. To chyba m.in. dzięki turystom miasteczko robiło lepsze wrażenie od innych ugandyjskich miejscowości. Duży, kolorowy, ugandyjski targ, sporo barów i w miarę czystych moteli. I dwa sklepy z afrykańskimi upominkami, co nie jest powszechne nawet w o wiele większych miejscowościach.

Było jeszcze wspomnienie Ernesta Hemingwaya. Masindi przyciąga najzagorzalszych miłośników twórczości autora Komu bije dzwon. Amerykański pisarz, żywa ikona czasów, w których żył, właśnie w tym mieście, w styczniu 1954 roku, ledwie przeżył katastrofę lotniczą. Dzień wcześniej brał udział w poważnym wypadku lotniczym nad Jeziorem Alberta. Opatrzność czuwała nad Amerykaninem. Niestety pisarz pozbawiony został już na zawsze właściwej mu witalności afrykańskiego myśliwego i łowcy przygód. Tego samego roku otrzymał Nagrodę Nobla, schorowany na skutek wypadku nie był w stanie jej odebrać.

Masindi staje się celem dla przybyszów z zewnątrz jeszcze z jednego powodu – to prawdziwy ugandyjski biegun ciepła. Przez cały rok temperatura praktycznie nie spada tu poniżej 30 stopni Celsjusza. Jakaż to musiała być wielka odmiana dla przybyszów z mroźnej Syberii! Nie dziwi, że byli mieszkańcy polskiego obozu wspominają po latach pobyt w nim jako szczęśliwy czas, zmącony jedynie niepokojem o losy najbliższych walczących o wolną Polskę.

Rano przyjechał umówiony taksówkarz. Zanim wyjechał, skonsultował się z ochroniarzem pilnującym motelu. Rozmawiali długo, wymieniając uwagi na temat tego, jak dojechać do opuszczonego kościoła. Droga wiodła w stronę Jeziora Alberta, na jego przeciwległym brzegu leżała już Republika Kongo. Początkowo jechaliśmy asfaltową szosą, która tuż za miastem zamieniła się w czerwoną polną drogę, dookoła rozpościerała się olbrzymia plantacja trzciny cukrowej należąca do koncernu Kinyara Sugar Works. Zupełnie inaczej musiało tu wyglądać ponad 60 lat temu. Na tysiącach hektarów trzcinowej monokultury rozrzucone były wioski z poletkami żywiącymi mieszkańców. Dziś trzcina cukrowa żywi tylko nielicznych, pracujących na plantacji za głodowe pensje.

Kierowca pobłądził. Jeździliśmy między wioskami, pytając o kościół. Tymczasem rozszalała się tropikalna ulewa. W strugach deszczu, przedzierając się przez zarośniętą drogę na skraju lasu Budongo, dotarliśmy na miejsce. Jeśli przybywają w tę okolicę jacykolwiek turyści, to wyłącznie po to, by obserwować małpy i ptaki. Wielka ich obfitość żyje w pobliskim lesie. Wśród nich największa w Ugandzie, licząca około ośmiuset sztuk, społeczność szympansów. Docierają tu też nieliczni Polacy, dla nich celem podróży jest cmentarz. Dojechaliśmy na miejsce. Deszcz, jak na życzenie, przestał padać. Było ciepło i wilgotno, klimat daleki od polskiego. Kościół stał, jakby czekał na powrót swoich budowniczych. Zamknięty, w doskonałym stanie. Nie niszczyły go mroźne zimy, ale co ciekawe, nie zniszczyli go też mieszkający w pobliżu ludzie. Sami pozbawieni wszystkiego, mieszkający w chatach z trzciny i traw, nie zabrali z budynku nawet dzwonka wzywającego przed laty na nabożeństwa. Mówi to wiele o ich szacunku dla wszelkiej religii. „Módlmy się za Polaków zmarłych 1939–1947” – przeczytałem u wezgłowia krzyża, na cmentarzu z pięćdziesięcioma mogiłami. Jan Hendzel, Stefan Gruszecki, Melania Prociuk, Wiktoria Gołąb, Helena Szymańska, Agnieszka Strzelecka, Piotr Jacyna, Ludwika Karocka, Zofia Rajchel… Nazwisko za nazwiskiem, mężczyźni bez wyjątku starsi, urodzeni jeszcze w latach 80. XIX wieku. Kobiety urodzone przeważnie już w wieku XX, niektóre z nich nie dożyły 30. roku życia. Przywiodła ich tu historia, Polska okazała się dla nich zbyt odległa. „Polonia Semper Fidelis” (Polska zawsze wierna), głosi napis na kościele, nad nim biały orzeł na czerwonym polu spogląda w stronę zielonego oceanu. Zszedłem poniżej kościoła, tam, gdzie przed laty znajdowało się osiedle. Drogi zamieniły się w wąskie ścieżki. Po dawnych drewnianych budynkach nie został nawet ślad. Świadkami czasu są tylko kościół i cmentarz.

Zaczęło się chmurzyć, nadchodziła kolejna ulewa. Wróciłem do samochodu. Kierowca, miejscowy muzułmanin, był pełen podziwu. Nigdy tu wcześniej nie był. – Co to za ludzie ci Polacy? Opowiedz mi o nich.

Następnego dnia zrobiłem sobie spacer dookoła Masindi. Doszedłem do wioski Nyamigisa. Obok prowadzonej przez zakonnice szkoły dla dziewcząt spostrzegłem bardzo stary, zdewastowany cmentarz. Groby były o wiele bardziej zaniedbane niż te w okolicach byłego polskiego osiedla. Coś mi jednak mówiło, aby dokładnie się im przyjrzeć. Napisy, choć już bardzo zatarte, nie pozostawiały wątpliwości. Odczytywałem z trudem: Rajchel Bronisław, Naklicka Melania, Mazur Stanisława…

Na cmentarz do Masindi
Michał Kruszona

urodzony 11 lipca 1964 r. w Poznaniu – polski historyk kultury, muzeolog, pisarz, dyrektor Muzeum Zamek Górków w Szamotułach. Autor książek: Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła, Kulturalny atlas ptaków...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze