Ewangelia według św. Jana
Słyszeliście już najnowsze wiadomości? Nie ma Boga ani szatana, nieba, piekła, zbawienia ani potępienia. Jest tylko mózg.
Przez wiele miesięcy ignorowałem istnienie Grega House’a i jego pokrętnej filozofii, aż do chwili, gdy w kwietniu poleciałem służbowo do Londynu i utknąłem tam na parę dni (kto jeszcze pamięta nazwę wulkanu, który nas tam zatrzymał?). Z braku innych pomysłów, napastowany zewsząd przez filozofię „wszyscy kłamią” – obejrzałem parę odcinków piątej serii znanego serialu Dr House. I wsiąkłem. Szybko zorganizowałem sobie czwarty sezon, trzeci, drugi, a potem pierwszy. Oglądałem House’a na laptopie niemal non stop przez całą dobę, z przerwą na sen. 36-godzinna podróż autokarem z Londynu do Bydgoszczy wydawała mi się za krótka, bo wysiadałem akurat w połowie któregoś tam odcinka. Sprawiłem sobie kubek z mottem „Wszyscy kłamią”, koszulkę, „House’owy” dzwonek w komórce, tapetę na pulpit i brelok z Gregiem wywalającym jęzor upstrzony kapsułkami vicodinu. Nauczyłem się na pamięć cytatów z filmu, zapisałem się na facebooku do grona fanów ekscentrycznego doktora, ba! nawet zacząłem się ubierać podobnie jak on, ku przerażeniu mojej żony (niewyprasowane koszule Grega!). W końcu własne dzieci powiedziały mi, że przesadzam, a wierzcie mi, że w ich świadomości słowo „przesada” jest równie nowoczesnym słowem jak „ostrokół”, „grodzisko” i „trąbita”.
Oszalałem? Wcale nie. Pochwycił mnie i uwiódł, a ja dałem się uwieść. Bo chciałem go lepiej poznać.
Poznać, żeby… no właśnie, po co?
Z początku – jak powiadam – dałem się uwieść. Jednak gdzieś po dwóch sezonach bezkrytycznego śledzenia przygód House’a moje działanie stało się systematyczne i planowe. Zauważyłem, że serial mnie pochłania. Tak się czułem, gdy oglądałem po raz pierwszy Czterech pancernych – i to był ostatni raz, gdy przepadłem bez reszty przez serial. Gdy więc tylko zdiagnozowałem u siebie ten stan, zadałem sobie pytanie: co takiego jest w tym filmie, że uwodzi? I to przecież nie tylko mnie – wystarczy zajrzeć do sieci, by przekonać się, jak wielu jest uzależnionych. Ci, którzy mówią teraz z wyższością: „Nie oglądam medycznych seriali”, powinni przyjąć do wiadomości, że Dr House ma tyle tylko wspólnego z medycyną, iż jego akcja toczy się w szpitalu. Tak naprawdę to wcale nie jest serial medyczny; to rozpisany na wiele odcinków western. Z tym, że czarny charakter jest tam szeryfem, a dobro z reguły przegrywa.
Pytanie: „co takiego jest w tym filmie”, wydaje się banalne. Twórcy i aktorzy w niezliczonych wywiadach podkreślają zawsze, że jest to po prostu dobrze napisany serial. To prawda: piekielna inteligencja scenarzysty powoduje, że film skrzy się dobrymi dialogami, a akcja obfituje w zwroty i niespodziewane zakończenia. Rozgrywa się dwuplanowo: są medyczne przypadki, z którymi walczy zespół House’a, i są osobiste perypetie tegoż zespołu oraz tytułowego bohatera. Ale to oczywiście nie wszystko. Serial wciąga, bo jest na wskroś przepojony złem – tak samo, jak na wskroś zły jest jego główny i tytułowy zarazem bohater. (A zło fascynuje; to stara prawda). Przy czym, mimo że jest zły – konsekwentnie czyni dobro. Przecież ostatecznie „uzdrawia” – no, w każdym razie powoduje, że ludzie zdrowieją. Czy to nie pociągający paradoks? Ale moment: jeśli jest na wskroś zły, to nie może czynić dobra, prawda? Nieprawda. Wystarczy przypomnieć jedenasty werset trzynastego rozdziału Apokalipsy. Przyjrzyjmy się zatem Gregowi.
Gregory House. Lekarz, kierujący zespołem diagnostów w fikcyjnym szpitalu Princeton-Plainsboro w New Jersey. Uzależniony od silnego środka przeciwbólowego o nazwie vicodin. Z tego powodu mający halucynacje. Opryskliwy. Nie lubi ludzi. Twierdzi, że każdy jest egoistą i bardzo dobrze. Kradnie, oszukuje, kłamie, włamuje się ludziom do domów. Siłą zmusza pacjentów lub ich rodziny do podejmowania ryzykownych kuracji – podporządkowując wszystko jednemu celowi: rozwiązaniu zagadki „przypadku”– wyleczenie nie jest konieczne. Tak jest: nie chodzi mu wcale o uzdrowienie pacjenta; nie odkrywam tu żadnej Ameryki – to samo mówią mu jego podwładni i jedyny przyjaciel dr Wilson, którego zresztą traktuje jak psa. Co jeszcze o Housie: sprowadza sobie prostytutki do szpitala i do domu, uwodzi cudze żony, uważa, że przebaczenie jest dla cieniasów – stąd on nigdy nie wybacza i mści się do upadłego. Wyśmiewa wszystkich i wszystko, mając to nieznośne poczucie wyższości, którego źródłem jest niespotykany geniusz diagnostyczny (szefostwo wiele razy podkreśla, że jest najlepszym lekarzem w szpitalu). Ratuje dziesiątki ludzi. Nigdy nikomu nie wyświadczy bezinteresownej przysługi. Manipuluje ludźmi, żeby obserwować ich poczynania lub skłonić do takiego postępowania, które będzie korzystne dla niego. Obija się w pracy. Nie potrafi stworzyć żadnego trwałego związku. Boga uważa za „wymyślonego przyjaciela” cieniasów, a ludzi wierzących za wszelką cenę stara się pozbawić wiary albo chociażby tylko nadziei – bo sam jest pozbawiony miłości. To drań, dupek, żałosny imbecyl – żeby użyć tylko niektórych, łagodniejszych określeń, jakimi nazywają go jego bliscy i współpracownicy.
I teraz uwaga: ani przez moment z tym wszystkim się nie kryje. Dobre, prawda?
A jednak ma setki tysięcy fanów na całym świecie. Ci bezkrytyczni, pół biedy – przejdzie im. Gorzej, że niektórych ta postać tak fascynuje, że są w stanie zmienić dla niej życie. A na pewno myślenie.
Co jest złego w myśleniu Grega House’a? Zobaczmy.
Naprawdę wszyscy kłamią?
W jednym z odcinków pierwszej serii (Trzy historie) House mówi do studentów medycyny: „To podstawowa prawda o ludzkiej naturze, że wszyscy kłamią. Jedyną zmienną jest to, o czym. Mówienie ludziom, że umierają, pozwala zobaczyć, co jest dla nich najważniejsze. Dowiadujecie się, na czym im zależy. Za co gotowi są umrzeć. Za co są gotowi kłamać”. W innym odcinku stwierdzi, że najbardziej udane małżeństwa opierają się na kłamstwie.
Sformułowanie „wszyscy kłamią” („everybody lies”) pojawi się potem w serialu jeszcze wielokrotnie, a w końcu tak się spodoba masowej kulturze, że trafi na koszulki, kubki, czapeczki itp. Chwytliwe, prawda? I jakże usprawiedliwiające nasze kłamstwa. Problem w tym jednak, że zdanie to stoi w jaskrawej sprzeczności z nauczaniem Chrystusa, który powiedział o sobie „jestem Prawdą”. Jeśli Chrystus zachęca nas do trwania w Prawdzie, do nieustannej walki o nią – a House – w końcu medyczny geniusz – przekonuje, że bardzo ludzką rzeczą jest kłamać i właściwie wszyscy to robimy bez przerwy – to komu wierzyć? Oczywiście każdy z nas, wierzących, powie, że Chrystusowi. Ale co powiedzą inni? Podkopywanie w nas wiary, że jesteśmy zdolni do mówienia prawdy, i wpajanie przekonania, że kłamstwo stanowi główny motor stosunków międzyludzkich – to pierwszy grzech Grega House’a. Ale nie główny.
Kiedy przyniosłem do domu kubek z mottem „Wszyscy kłamią”, mój sześcioletni syn zapytał z całą prostotą: „Tato, a papież też kłamie?”. Oczywiście – nie kłamie. Ale House twierdzi, że są różne rodzaje kłamstwa – kłamstwem są też niedopowiedzenia i dyplomatyczne uniki. Więc jak to jest? Czy papież kłamie? Postawmy sobie takie pytanie, a – jak sądzę – pójdziemy na pastwę nieustannego, rozdzierającego duszę i sumienie kompromisu. Stracimy dziecięcą radość wiary.
Żeby było jasne: nie sugeruję w tym miejscu, że Benedykt XVI kłamie. Z całą jasnością piszę: Papież nie kłamie. Pokazuję jednak, na co naraża nas i nasze dzieci jeden z najpopularniejszych seriali na świecie.
Filozofia „wszyscy kłamią” nie tylko nas rozgrzesza i usprawiedliwia z niepodejmowania duchowej walki z szatanem. Gorzej, że – niemal wprost – legitymizuje fakt rządów szatana na tym świecie. Szatan to wszak ojciec kłamstwa, a skoro popularny serial mówi, że kłamiemy, bo mamy taką naturę, no to… No właśnie.
House a ból i śmierć
Gregory House z powodu nieudanej operacji uda cierpi na silne bóle. Dlatego porusza się o lasce; dlatego też zażywa końskie dawki środka przeciwbólowego o nazwie vicodin (mieszanina hydrokodonu i acetaminofenu). Powoduje on uzależnienie, halucynacje, a jeden z jego składników – wieczne rozdrażnienie przyjmującego go pacjenta. Żeby zdobyć swój lek, House nie cofnie się przed kradzieżą czy sfałszowaniem recepty. Wszystko zrobi, żeby tylko nie bolało, bo nie widzi sensu w cierpieniu. Jednocześnie potrafi swojemu pacjentowi zadać niewyobrażalny ból, wybudzając go ze śpiączki farmakologicznej, żeby tylko dowiedzieć się od niego, czy zjadł coś, co mogło spowodować pogorszenie się jego stanu. Jeśli cierpienie nie służy rozwojowi ducha, jak uczy nas chrześcijaństwo, niechże przynajmniej posłuży rozwiązaniu medycznej zagadki, niech się wreszcie do czegoś nam przyda – zdaje się, że mówi.
W pierwszym odcinku Gregory mówi dwie ważne kwestie. Jedna z nich brzmi: „Ludzkość jest przereklamowana”. Druga – o godnej śmierci: „Nie ma czegoś takiego! Nasze ciała zawodzą, czasami po dziewięćdziesiątce, czasami zanim się urodzimy, ale to zawsze się dzieje i nigdy nie ma w tym godności. Nikogo nie obchodzi, czy potrafisz chodzić, widzieć czy podetrzeć własny tyłek. To jest zawsze obrzydliwe – zawsze! Możemy żyć z godnością – nie możemy z nią umrzeć”.
Dołujące, prawda? Ale House – jak mniema – nie jest od prawienia nam bajek religijnych. Wierzymy, że Jezus cierpiał na krzyżu. Kościół uczy, że cierpienie mogę ofiarować za kogoś lub też przeżyć je tak, aby mnie samego uczyniło doskonalszym. Ludzie chorzy, cierpiący są bardzo ważni dla Kościoła, a ich ofiara (słowo obce i nienawistne Gregowi) służy całemu Kościołowi. Tymczasem House odpowiada z właściwą sobie nonszalancją, że cierpienie nie ma żadnego sensu i należy je jak najszybciej i wszystkimi możliwymi sposobami zniwelować. Śmierć zaś jest końcem wszystkiego, bezsprzecznie – jak zobaczymy za chwilę.
Czy najpopularniejszy na świecie diagnosta mówi coś nowego? Nie. Ale idealnie podsyca i sankcjonuje to, czego chce słuchać współczesny świat. Czy to coś złego? Nie, skądże. Wszyscy powtarzajmy ludziom to, co chcą usłyszeć. Świat będzie wtedy szczęśliwszy, a księża będą mieli mniej zmartwień.
Co do śmierci. W jednym z odcinków House spotyka pacjenta, a ten mówi mu, że 97 sekund, podczas których pozostawał w stanie śmierci klinicznej, to były najszczęśliwsze chwile w jego życiu. Sugeruje też lekarzowi, że był wówczas w pobliżu raju. Co robi House? Wbija śrubokręt w gniazdko z prądem i sam wprawia się w śmierć kliniczną, żeby tylko na końcu odcinka oświadczyć tryumfalnie, że po drugiej stronie życia nic nie ma. Sprawdził to. Wszystkie te doznania, o których mówią umierający przywróceni do życia, to tylko reakcje chemiczne i fizyczne niedotlenionego mózgu. No cóż – wybitnemu lekarzowi, który z sukcesami praktykuje i w dodatku sam wybrał się na tamtą stronę – możemy chyba wierzyć, prawda? I znowu: House nie mówi nic nowego. Udowadnia pewne stare tezy. Odświeża je, nadaje im nowe życie. Wszak o tym, że umierający mózg wytwarza endorfiny, a te powodują, że widzimy np. Jezusa witającego nas na progu raju – ateiści mówią i piszą nie od dzisiaj. House jednak – niczym gigantyczna tuba – potęguje te głosy i czyni je popularne w erze, gdy popularne znaczy dużo więcej niż ugruntowane, zbadane, przemodlone czy przeżyte osobiście.
Człowiek to maszyna lub zwierzę. Zależy od perspektywy
Posłuchajmy tego: „Ciała zawodzą i nie ma w tym godności”. Wszak, jego zdaniem, człowiek jest żałosnym robakiem, pełzającym po ziemi, maszyną, sterowaną mózgiem i obsługiwaną przez hormony. To mózg powoduje, że wierzymy. A jeśli masz poczucie, że zgrzeszyłeś, zażyj dawkę witaminy B12 – jej niedobór w organizmie wywołuje poczucie winy. Spowiedź jest zbędna. Wystarczy apteka. Ostatecznie możesz mieć jeszcze uszkodzoną część mózgu – zdaje się, że limbiczną, cytuję z pamięci. Nie ma w tym żadnej metafizyki, nie ma duszy. Są elektryczne impulsy.
Człowiek w koncepcji House’a jest maszynką do naprawienia. Można ją naprawić i wtedy jest OK albo nie można – nie ma co się przejmować. Ludzkość jest przereklamowana dlatego, że „wszyscy jesteśmy samolubnymi zwierzętami pełzającymi po ziemi. Ale, ponieważ mamy mózgi, to, jeśli postaramy się naprawdę mocno, możemy czasem aspirować do czegoś, co nie jest czystym złem” (One Day, one room). To mózg i jego rozwinięta chemia, a nie nieśmiertelna dusza, odróżnia nas od zwierząt; zresztą odróżnia nas nie za bardzo. Samolubni, skazani na czyste zło, kłamiący, łudzący się niepotrzebną nadzieją, a tak naprawdę we władzy chemicznych strzałów różnych substancji do mózgu. Nie trzeba dogłębnych studiów teologicznych, aby stwierdzić, że jest to widzenie człowieka dość odległe od chrześcijańskiej wizji.
Czy House wierzy w Boga?
Jeżeli Bóg prowadzi cię przez życie, to dlaczego oglądasz się, przechodząc przez jezdnię?
Jeżeli masz w sobie Boga to gorzej, niż gdybyś miał raka.
Zapamiętaj, że religijność to objaw irracjonalnej wiary i bezpodstawnej nadziei.
Jeśli się modlisz, rozmawiasz z wymyślonym przyjacielem.
Wszystkie te kwestie – wypowiadane przez House’a w różnych odcinkach – dowodzą, zdaniem niektórych, że ich autor nie wierzy w Boga. Niedawno odbyła się nawet sesja naukowa, podczas której jasno tę kwestię postawiono. Wskazano też na ciekawy aspekt: najpierw przez kilka odcinków budowano autorytet lekarza, by potem mógł on tym skuteczniej przypuścić ateistyczną ofensywę. To jednak zbyt proste wytłumaczenie. Serial jawnie ateistyczny byłby serialem nudnym i szybko straciłby przynajmniej część fanów. Serial przewrotnie antyboski jest serialem ciekawym.
Owszem, House ze wszystkich sił stara się zaszczepić w nas poczucie, że jesteśmy sami, wymyślonego przez nas Boga nie ma, cierpienie nie ma sensu, a oparte na kłamstwie życie kończy się wraz z ostatnim oddechem. Podobno sam ma takie przekonania. Podobno – bo kiedy już prawie mu się udaje nas o tym przekonać, łapiemy go za rękę w chwili, gdy sam się modli.
Nie, nie chodzi mi o ostatni odcinek szóstej serii – gdy pod gruzami odmawia wymuszoną modlitwę z osobą uwięzioną pod przewróconą ścianą; więcej w tym litości i środka uspokajającego niż wiary w Boga. Chodzi mi o moment zupełnego zaskoczenia. O moment, w którym widzimy: walczy z Bogiem i właśnie stracił przewagę. Nie jest to też słynny odcinek House kontra Bóg, w którym na białej tablicy zapisuje punkty swoje i Boga w walce o pacjenta (w końcu jednak jest znaczący remis).
Chodzi mi o odcinek kończący trzecią serię: Ludzki błąd. Mówiąc w skrócie: House jest świadkiem, jak jego pacjentka – zdawałoby się – umiera. Serce przestaje bić. Jej mąż modli się jednak rozpaczliwie i wbrew nadziei o to, aby Bóg mu ją zwrócił. House jest pewien, że się tak nie stanie: wszak wszelkie wskaźniki medyczne i jego przebogata wiedza wskazują jednoznacznie na śmierć mózgu. Tymczasem kobieta wraca do życia. Mąż mówi z płaczem do lekarza: – To cud.
Zaskoczony Greg w niemal pustej sali szpitalnej rozkłada szeroko ręce i patrzy w niebo, jakby chciał powiedzieć: „Panie, ale jak to się stało? Tu mnie masz!”.
To prawdziwe, nieudawane zaskoczenie. To modlitwa. Oczywiście: potem znajdzie jakieś wytłumaczenie, ale ten moment daje do myślenia. Czy House rzeczywiście nie wierzy w Boga? Ten trop, zostawiony przez scenarzystów, jest zbyt jasny, by go zlekceważyć. Chyba jednak wierzy. Sądzę, że walczy. Uszkodzona noga – podobnie jak biodro Jakuba – to znak tego zmagania. Może ma żal o okaleczenie, o złe stosunki z rodzicami? Może. Co się jednak dzieje? Czy stoi po tej samej stronie, co biblijny Jakub i Bóg? To, co mówi, świadczy dobitnie, że stoi po stronie przeciwnej. Zatem jest może tym, który przegrał walkę, poddał się i sam skazał na taki los? Albo od początku stoi po stronie Zła i walczy jako jeden z głównych dowódców? Stąd już krok do pytania: czy House to figura antychrysta, ukrytego w jednym z wielu szpitali tego świata? Czyniący dobro – ale wewnętrznie zły. Sprzeczny, zabierający nam nadzieję. „Ma rogi jak baranek, ale mówi jak Bestia” – by sparafrazować Apokalipsę.
I tak oto od serialu medycznego doszliśmy do Apokalipsy – nie po to, żeby straszyć lub uderzać w wysokie tony – ale żeby zwracać uwagę na to, co się dookoła dzieje.
W każdym razie nie dajmy się zwieść: Greg będzie nam mówił niestworzone rzeczy o nieistniejącym rzekomo Bogu i o nas. Ale to kłamca: w rzeczywistości wie, że Bóg istnieje, a my nie jesteśmy aż tacy źli.
Oceń