Od sierpnia do sierpnia
Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Polska perspektywa obywatelska widziana w lipcu 2010 roku nie nastraja optymistycznie. Z niezrozumiałych powodów wytworzył się największy od czasów powojennych podział społeczeństwa. Daleko większy, niż bywało to w czasach PRL-u; jakby ktoś Sierpień przepołowił.

Dokładnie trzydzieści lat temu polskie społeczeństwo w wielkim zbiorowym wysiłku odmówiło życia w oparach kłamstwa i absurdalnej propagandy, w systemie wielkiego marnotrawienia i gospodarczej degrengolady epoki Edwarda Gierka. Rozpoczęte w lipcu strajki zaowocowały pamiętnym Sierpniem 80 roku, kiedy Polacy postanowili w spokojny, rzeczowy, racjonalny i równocześnie bardzo odważny sposób wpłynąć na swoje własne dzieje. Stało się to rok po pielgrzymce Jana Pawła II, która dała Polakom możliwość „policzenia się” i zdarcia na 10 długich dni zasłony oficjalnego kłamstwa i medialnej manipulacji. Okazało się, że pod tym oficjalnym, wydawałoby się zabetonowanym komunistyczną propagandą światem, jest świat inny – świat wartości, historycznego, niepodległościowego zakorzenienia i prawdziwych ludzkich odruchów. A ten świat raz odsłonięty i natchniony papieskim słowem nie mógł już być niezauważony, nie mógł już być niewidzialny.

Krzywe wyprostować

Sierpień 1980 roku, a właściwie 16 miesięcy, które po nim nastąpiły, często przez różnych publicystów nazywany jest karnawałem Solidarności. Nie zgadzam się z tym określeniem, choć rozumiem intencje takiego porównania. Jednak w mojej pamięci, człowieka, który dopiero wszedł w pełnoletność, tamten czas zapisał się czymś zupełnie niezwykłym i niespotykanym, co z karnawałem akurat nie ma nic wspólnego, wręcz przeciwnie – jest tego określenia w jakiejś mierze zaprzeczeniem. Otóż po tych niezwykłych dla Polski wakacjach w 1980 roku Polacy poczuli się ODPOWIEDZIALNI – każdy na swoim podwórku i na swoją miarę; wydawało się, że wręcz zapanowała gorączka naprawiania polskiej rzeczywistości. Byłem młody, ale i mocno ode mnie starsi ludzie nie pamiętali takiego entuzjazmu, wiary i ochoty, żeby, „krzywe wyprostować, a ciemne odsłonić”. Być może właśnie ten entuzjazm ktoś porównał do karnawału, w rzeczywistości jednak miał on niewiele wspólnego z beztroską zabawą, a zdecydowanie więcej łączyło go z życzliwym światu i bliźnim zatroskaniem o wspólne dobro, żeby „Polska była Polską”, na miarę naszych marzeń.

Ten odruch poszedł bardzo głęboko do ludzi, nie tylko robotników wielkich zakładów czy inteligencji, ale i polskiej wsi, do ówczesnych rzemieślników, do wspólnot sąsiedzkich i różnych lokalnych społeczności. Niemal każdy, czasem aż do przesady, czuł się odpowiedzialny za swoją małą i dużą ojczyznę, chciał ją odnowić i przemeblować. Wyczuwaną, niepisaną, ale silnie obecną zasadą było to, żeby nikt nie czuł się wykluczony, żeby nikt z góry nie stał na straconej pozycji. W tamtym czasie każdy mógł znaleźć lub zorganizować forum, na którym był wysłuchany i szanowany, bez względu na to, jakie reprezentował poglądy polityczne czy z jakiej wywodził się instytucji lub jaką miał przeszłość.

Taki też był klimat społeczny, na którego tle rozgrywał się dramat polityczny – nieumiejętność znalezienia właściwej drogi kompromisu i współpracy przez rządzącą w Polsce partię komunistyczną, a właściwie przez jej biurokratyczne i wojskowe elity.

Społeczny entuzjazm kierowany był w ślepe zaułki, w których opór systemowej materii był już nie do pokonania, a zdobycie podstawowych dóbr zdawało się nie lada wyczynem. Rodziło to frustracje, a później konflikty, obywatelska „para” nie miała naturalnego ujścia. Stan wojenny wprowadzony 13 grudnia 1981 roku zakończył bezprecedensowy dla Polski i w jakiś sposób dla Europy i świata okres, w którym choć czasem zbyt idealistycznie i naiwnie, obywatele na masową skalę zapragnęli w sposób zorganizowany i odpowiedzialny, w poszanowaniu chrześcijańskich wartości korzystać z wolności i zmieniać rzeczywistość, w której żyli – społeczną, polityczną, gospodarczą, praktycznie w każdym wymiarze.

To poczucie obywatelskiej odpowiedzialności, poszanowanie inności i pragnienie mądrej jedności było czymś, co bardzo wyróżnia ruch Solidarności z lat 1980–1981. Karnawał kojarzy się z beztroską zabawą, której konsekwencjami nikt nie ma zamiaru zawracać sobie głowy. Solidarność była w dużej mierze zaprzeczeniem takiego „karnawałowego” podejścia do życia.

Wolność wymęczona

W 1983 lub 1984 roku Tomasz Wołek napisał bardzo ważny tekst pod znamiennym tytułem: „Pomiędzy Polską naszych marzeń a Polską naszych możliwości”. Tytuł trafnie oddawał dylemat, jaki przeżywała Polska w latach 80. Sierpień obudził marzenia już nie garstki „chorych na Polskę”, ale milionów polskich obywateli, którzy zapragnęli żyć w wolnym i demokratycznym kraju, bez podwójnej rzeczywistości komunistycznych kłamstw i absurdów centralnie sterowanej gospodarki. Jednak system nie pozwolił obywatelom na rozwinięcie skrzydeł, na większą identyfikację z państwem i szeroko rozumianym dobrem wspólnym.

Struktury opozycyjne i niezależne starały się tworzyć coś na kształt społeczeństwa alternatywnego. Choć perspektywy polityczne nie były najlepsze (zdawało się, że komunie nie ma końca), to jednak życie w oczekiwaniu na lepsze czasy, na nadejście Polski wolnej i niepodległej – poza codzienną prozą – niosło w sobie coś bardzo twórczego i konstruktywnego, ekscytującego, poczucie, że raz przekłuta bańka kłamstwa i nierzeczywistości musi przynieść w przyszłości pozytywny efekt; że Polacy złączeni silnym pragnieniem wolności i sprawiedliwości, ale też pragnieniem poczucia prawdziwej jedności nie dadzą się już stłamsić i politycznie zamknąć w ścianach własnego domu. Choć komuna wydawała się silna, to z podniesioną głową dążyliśmy do jakiegoś celu, do lepszej organizacji społecznego i państwowego życia, po prostu do uskrzydlającej normalności.

Dzięki splotom różnych dobrych okoliczności, dzięki „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi” i sierpniowemu „Nie ma zwycięzców i zwyciężonych”, dzięki mądrości i rozwadze wielu środowisk, dziewięć lat po Sierpniu wybiliśmy się na niepodległość. Trudną, bo jakby zbyt szybką i osiągniętą zbyt nie po polsku, bezkrwawo. Próżno było znaleźć entuzjazm sprzed 8–9 lat, wolność „wymęczona”, a nie wywalczona smakowała jakby mniej. Było jednak państwo, już własne – do naprawienia, no i był Jan Paweł i był Sierpień. I były sierpniowe marzenia, jak wzór metra w Sèvres, jak punkt obywatelskiego odniesienia. I dosyć szybko pojawiło się pytanie, jak tę wolność, jak tę posierpniową szansę wykorzystaliśmy i wykorzystujemy nadal? Gdzie jest Polska naszych marzeń? Czy to jest Polska naszych możliwości?

Jakby ktoś Sierpień przepołowił

Minęło 30 lat. Mieliśmy rzadką okazję obserwować długą i bardzo niezwykłą drogę, jaką w tych latach przeszła Polska i w niej uczestniczyć. Wybór Papieża – październik 1978, Sierpień i Solidarność 1980–1981, stan wojenny – grudzień 1981, Okrągły Stół i pierwsze (niemal) demokratyczne wybory 4 czerwca 1989 roku, ustanowienie urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej, plan Balcerowicza, giełda, wielkie zadania i demokratyczna rywalizacja, pielgrzymki Jana Pawła II – nie da się wszystkiego wymienić. Wydaje się, że pokolenia Polaków żyjące w bliższej i dalszej przeszłości nie mogłyby się nadziwić, skąd w tej – wydawałoby się czasami – „przeklętej” narodowej historii tyle szczęśliwych momentów, tyle naraz sprzyjających okoliczności, tyle wydarzeń mogących napełnić nas dumą i poczuciem historycznego wyróżnienia.

A jednak polska perspektywa obywatelska widziana w lipcu 2010 roku nie nastraja optymistycznie. Dla ludzi utożsamiających się z Sierpniem i wartościami, które on niósł, po wielu bolesnych politycznych ranach z pierwszych piętnastu lat III RP, w sposób zupełnie niezrozumiały i w najwyższym stopniu bezsensowny ujawnił się, albo może lepiej powiedzieć, wytworzył się nieuzasadniony, największy od czasów powojennych podział społeczeństwa. Daleko większy, niż bywało to w czasach PRL-u; pół na pół, jakby ktoś Sierpień przepołowił, jakby ktoś wziął w gigantyczny nawias słowa Polaka Tysiąclecia, jakby zamiast realizowania sierpniowych wartości wypłynęły na wierzch i doszły do głosu najgorsze polskie cechy, dobrze znane z I i II Rzeczypospolitej.

Gdy w 2005 roku w jakiś symboliczny sposób zakończył się postkomunizm, wydawało się, że wreszcie wszystkie sierpniowe, solidarnościowe źródła schodzą się i mogą dać Polsce mocny impuls do twórczego rozwoju, do zrealizowania dawnych marzeń o polskim państwie, które jest życzliwe swoim obywatelom i przyjazne sąsiadom. O państwie, które na tyle potrafi się zreformować, by zapewnić sprawiedliwość, której głód tak bardzo doskwierał w PRL-u i której pragnienie było wielką i powszechną inspiracją Sierpnia 1980 roku. Te piękne i głębokie źródła miały dać impuls do zrealizowania dawnych marzeń o polskim państwie, które będzie z całą mocą wspierało w ambicjach i rozwoju swoich obywateli i swoją mądrością niejednego zadziwi.

Ale nie stało się… Mniejsza o personalia i szczegóły. Gorzej, że zamiast łapać kolejną historyczną szansę, gdy jeszcze „nie umilkły pogrzebowe dzwony” po Polaku Tysiąclecia, zaczęliśmy się taplać w najbardziej absurdalnej polsko-polskiej zimnej wojnie domowej.

Gwoli przypomnienia – w połowie mijającej właśnie dekady trwająca od wielu lat debata nabrała jakby głębszej treści i nadzieje na jej konstruktywny skutek w życiu publicznym były duże. Po śmierci Papieża płakała cała Polska; były deklaracje, zapewnienia, wydawało się, że za chwilę wszyscy rzucą się do przypominania sobie i studiowania tego, co nam przez 27 lat powiedział Karol Wojtyła.

Nie stało się… Parę miesięcy później wybuchła jakaś zła energia, gdzieś kumulowana – może w społeczeństwie, może w jego politycznych elitach? Jakaś frustracja, jakieś etyczne manowce. Zagadka. Podobnie jak ta, że z coraz większą mocą trzeba było mierzyć się ze zjawiskami zdumiewającymi, a często bulwersującymi w polskim Kościele, mentalnie i politycznie głęboko podzielonym. Kościele, który niejednokrotnie ignoruje papieskie nauczanie lub nawet mu zaprzecza, zaprzecza przesłaniu pontyfikatu, bez którego z pewnością nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy, i bez którego – deklaratywnie – większość Polaków nie wyobraża sobie życia.

Czy więc – o paradoksie – odkrycie postaci Karola Wojtyły (wszystko jedno czy oficjalnie uznanego za świętego czy nie) stanie się dopiero wyzwaniem dla przyszłych pokoleń Polaków? Czy wyzwaniem dla przyszłych badaczy będzie też pytanie o to, dlaczego pamięć o polskim Papieżu zamknęliśmy w kiczowatych pomnikach i obrazach, w mowie, która nic nie znaczy i nikogo nie nawraca, w symbolice, która powinna być formą, a nie TREŚCIĄ?! A nie w uczynkach, w praktykowanej codzienności, w jednoczącej MIŁOŚCI, w budowaniu osobistej i narodowej MĄDROŚCI? A przede wszystkim w kościelnej rzeczywistości. Zagadka…

O co kłócą się Polacy?

W ostatnich 10 latach jesteśmy świadkami bezprecedensowej rewolucji technologicznej, ale też – czasem mało dostrzegalnej – głębokiej zmiany socjologicznej i mentalnej – ludzi i całych społeczności. Także w Polsce. Globalna wioska dostarcza nam coraz więcej informacji z różnych dziedzin ludzkiej aktywności, z różnych zakątków świata. Co rusz pękają granice i tabu: etyczne i estetyczne. Już nie idziemy, ale pędzimy do świata, który ujawnia swoją nieprzewidywalną naturę, stare miesza się z nowym i najnowszym, jeszcze zanim zdołamy zrozumieć charakter, sens i zakres zmian. Wiele ważnych rzeczy dzieje się jakby niepostrzeżenie, a świat zmusza nas do nieustannego zabiegania o codzienny chleb, o lepsze jutro, o realizację konsumpcyjnych marzeń…

Gdzie w tym codziennym marszu jest Polska? Kraj, który nie zna (jeszcze?) wielu przypadłości i problemów innych państw. W którym mówi się jednym językiem i wyznaje się tę samą religię, w którym nie ma mniejszości narodowych i regionalnych waśni, a z wielkich klęsk dokucza nam właściwie tylko powódź? W którym ziemia jest żyzna, klimat umiarkowany, a gospodarka nie najgorzej rozwinięta? W którym od dziecka uczymy się, że najważniejszym marzeniem kolejnych pokoleń Polaków był „sen o bezgrzesznej”, o własnym niepodległym państwie? I duma nas rozpiera, że mamy bardzo długą trzeciomajową demokratyczną tradycję i że czasami „o nas się mówi na świecie”.

Gdy wieloletnia niemożność budowy dróg, mostów czy realizowania innych publicznych inwestycji powoli staje się narodową specjalnością, porównajmy się dla przykładu z Indonezją (kiedyś uczyliśmy się, że to Trzeci Świat), w której jest 300 grup etnicznych posługujących się ok. 250 językami (a razem z dialektami 583) i która jest państwem wyspiarskim położonym na 17 508 wyspach nękanych przez wulkany, trzęsienia ziemi i tsunami. Jak tam się buduje drogi i mosty? Jak tam się tworzy infrastrukturę, wprowadza jednolite prawo, prowadzi parlamentarne negocjacje i konstruuje rządowe większości? Stan zaawansowanych rozwiązań infrastrukturalnych i państwowych w wielu miejscach na świecie prawdziwie zadziwia – w szczególności przez porównanie. I nieuchronnie przychodzi refleksja, że są miejsca nie tylko bardzo odległe geograficznie i kulturowo, w których mądrość (jakkolwiek definiowana) wydaje się powszechniej występującym czynnikiem decydującym o rozwoju dobra wspólnego niż w naszej ojczyźnie, napędzanej wojną domową o nierealne bądź nieistniejące cele.

Patriotyzm – ileż to razy w ostatnim czasie to słowo odmieniane było przez wszystkie przypadki. Wydawałoby się najbardziej naturalne i „na czasie”, aby patriotyzm definiować poprzez pryzmat państwa, które mamy, które udało nam się przez te 20 lat zbudować. Czy jest jakiś realny, ale inny patriotyzm niż zaangażowanie (na bardzo różnych poziomach i w różnych formach) w to, aby nasze państwo umożliwiało dobrą organizację życia społeczności i wspierało Polaków w rozwoju? No i wspierało w oddawaniu szacunku współobywatelom oraz honoru przodkom?

A jednak rozgorzała na ten temat dyskusja – ze słowami i emocjami rozgrzanymi do czerwoności. Kiedyś w środowiskach mocno powołujących się na katolicyzm wymyślono pogardliwy zwrot „polskojęzyczne media”, dziś zaś niektórzy nazwisko wybranego polskiego prezydenta piszą cyrylicą. Oto jest praktyczna realizacja szlachetnej sierpniowej zasady niewykluczania.

O co się zatem kłócą Polacy? O co my się właściwie kłócimy? Zagadka. Intuicyjnie wiemy to tylko my, podejrzewam, że nikt z innych krajów i mentalnych wspólnot tego nie rozumie. Cóż, taki przypadek. Przypadek: Polska. Przecież wydał z siebie Gombrowicza.

Jacy zatem jesteśmy dzisiaj naprawdę? Mądrzy czy głupi? Przygotowani na spotkanie z trudną rzeczywistością życia i nadchodzących lat, czy też chowający się za tarczę odgrzewanych mitów, za historyczne kalki i męczeńskie frazesy, a równocześnie pazerni na światowe „świecidełka”?

Czyżbyśmy mieli znowu chować się pod skorupą? Po to, by znów trzeba było „plwać na skorupę i zstępować do głębi”?

Czy jako naród albo jak chcą inni – społeczeństwo – damy sobie szansę na spotkanie nadchodzących wyzwań XXI i XXII wieku w sposób skupiony na meritum, na najważniejszych sprawach, gwarantujących, że będą nami kierować najlepsi, a w Polsce uda się stworzyć mechanizmy promujące mądrość i rzetelną, długofalową dbałość o dobro wspólne? Stan polskich, wewnętrznych spraw w lipcu 2010 nie nastraja mnie do pozytywnej odpowiedzi. Po prostu – jestem sceptyczny.

Od sierpnia do sierpnia
Lech Jeziorny

urodzony w 1959 r. – przedsiębiorca, menedżer, działacz gospodarczy, w stanie wojennym internowany, ekspert Centrum Adama Smitha. Mąż i ojciec trzech córek. Mieszka w Krakowie....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze