Napisać, że gdy tam jestem, nie umiem sobie poradzić z samym sobą, to nic nie napisać. To jest zawsze ból rozszarpanego tępym nożem serca, które potem – choć szybko zalane dezynfekującą normalnością, obwiązane bandażem szczęśliwej codzienności i zalepione plastrem zapomnienia – długo jeszcze krwawi i zapomnieć nie pozwala.
Jadąc tam pierwszy raz, nie wiedziałem, na co się zgodziłem. Po rosyjsku rozumiałem wtedy tyle, ile mówiłem, a mówić umiałem że: pust wsiegda budiet sołnce. Bez żadnych więc wyobrażeń – zabrawszy do samochodu jeżdżących tam regularnie parafian – udałem się w krótką, jak na Syberię, stupięćdziesięciokilometrową podróż. Zaparkowaliśmy przed budynkiem, otworzyliśmy ciężkie metalowe drzwi i… pierwsze, co do mnie dotarło, to radosny krzyk wielu osób. Nie rozumiałem słów – jak się później okazało, nie tylko ze względu na nieznajomość rosyjskiego – ale rozumiałem ton dochodzących do mnie dźwięków i widziałem roziskrzone radością oczy „pełznących” ku nam, w najprzeróżniejszy sposób ludzi. Po chwili – ku memu zdziwieniu – zauważyłem, że jestem jedynym, który pozostał w pozycji stojącej. Moi parafianie już dawno siedzieli lub klęczeli na posadzce, tonąc w równie wytęsknionych i czułych, co nieporadnych i kal
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń