Przecież nic się nie stało
fot. fotis fotopoulos / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

List do Galatów

0 votes
Wyczyść

Gdybyśmy uczucia dziecka traktowali z należytą powagą, byłoby nam łatwiej współpracować z dziećmi, znaleźć sposób, by to, co mówimy, trafiało do nich i odnosiło skutek.

Czwarte przykazanie jest zarazem pierwszym, które nie dotyczy bezpośrednio Stwórcy. Chcę wierzyć, że jest to wyraz docenienia niewdzięcznej roli rodzica. Jako ci „pierwsi po Panu Bogu” życzylibyśmy sobie jednak większego poważania ze strony naszych dzieci. O ileż prostsze byłoby życie, gdyby szacunek i wdzięczność względem rodziców były wrodzone, oczywiste i nieodzowne.

Tymczasem dzieci bywają niewierne i niewdzięczne. Nie doceniają naszych wysiłków, protestują, gdy dbamy o ich zdrowy odpoczynek (i egzekwujemy zakończenie zabawy, wyłączenie komputera, powrót z imprezy o rozsądnej porze), dietę (dziecko wolałoby frytki i czekoladę) czy stan zdrowia (nie chce założyć czapki, bo to przecież obciach). Małe oczekują poświęcenia im czasu i uwagi w ilościach urągających zdrowemu rozsądkowi. Starsze oczekują przywilejów i swobód, sprytnie migając się od obowiązków i powinności. Niezależnie od wieku narzekają, że inni mają więcej i lepiej, że Wojtkowi mama pozwala, a Gosi tato kupuje.

Owszem, czasem powiedzą „proszę”. Czasem powiedzą „dziękuję”. Czasem powiedzą „jesteś najlepszym tatą na świecie”. Ale zwykle nam tego nie mówią.

Gdy więc słyszymy o należnych dzieciom prawach, gdy w mediach atakują nas odmieniany przez wszystkie przypadki Janusz Korczak pospołu z wszechobecnym rzecznikiem praw dziecka – raczej niewiele w nas entuzjazmu. Temat szacunku dla dziecka i jego praw traktujemy nieufnie, z niewypowiedzianym wprost zastrzeżeniem, że owszem, dziecku należy się jakiś (jakiś!) szacunek, ale może jednak niech ono najpierw: będzie cicho, będzie grzeczne, będzie posłuszne, będzie wdzięczne za to, co otrzymuje itd. No i nie zapominajmy, że prawa prawami, ale dziecko ma też jednak (przede wszystkim!) obowiązki!

Flejtuch, mazgaj i gapa

Jeszcze jako studentka prowadziłam w szkołach zajęcia o prawach dziecka. Gdy nauczyciele przedstawiali mnie uczniom, mówili: „Przyszła dziś do was pani, która opowie wam o waszych prawach…”. A następnie niemal zawsze dodawali: …i obowiązkach, mimo że jako żywo w przedłożonym im zawczasu scenariuszu zajęć słowo „obowiązki” nie padało. Nie miałam wówczas odwagi tego otwarcie skorygować, ale w charakterze komentarza wyobraziłam sobie satyryczną scenkę. Dorosły mówił w niej młodzieży kilka ogólników o prawach dziecka – krótko, mało konkretnie i szeptem – nerwowo popatrując przy tym na mapę Europy. A ściślej: na Skandynawię, jawiącą mu się jako kraina smoków, w której wystarczy dziecko mocniej szarpnąć za rękaw i już niewdzięczny małolat powiadamia odpowiednie służby, a te, bez możliwości obrony z naszej strony, aresztują nas we własnym domu, małolatowi zaś dopasowują nowych rodziców, odpowiednio uległych i bezkrytycznych wobec galopującej pajdokracji.

Ciszej więc, ciszej o tych prawach dziecka i o tym szacunku! A przynajmniej – nie przy dzieciach! Są już wystarczająco rozwydrzone. Edukować je na temat ich praw to jakby je przeciwko nam dozbrajać. Czy i bez tego nie jest trudno z nimi wytrzymać?

Tymczasem minęła 25. rocznica uchwalenia Konwencji o prawach dziecka. Wyrwani znienacka do odpowiedzi przypomnielibyśmy sobie pewnie o prawie do nauki, opieki medycznej czy do wychowywania się w rodzinie. Być może skojarzylibyśmy też niedawną kampanię medialną o prawie dziecka do kontaktu z obojgiem rodziców po ich rozwodzie. O prawie do nietykalności cielesnej wspomnielibyśmy zapewne raczej ostrożnie – zbyt wiele wokół tego tematu było kontrowersji, byśmy mieli jasność, jak od strony prawnej wygląda bicie dzieci. Zwłaszcza że większość z nas (75 proc. wg OBOP z 2012 roku, 60 proc. wg raportu Rzecznika Praw Dziecka z 2013 roku) wciąż aprobuje klapsy jako metodę wychowawczą.

Badania i sondaże na temat traktowania dzieci przynoszą też i inne, dość zaskakujące rezultaty. Otóż tylko 22 proc. nastolatków (wiek 11–17) twierdzi, że przynajmniej raz w życiu doświadczyło krzywdzenia emocjonalnego (psychicznego) ze strony jakiejkolwiek osoby dorosłej („Ogólnopolska diagnoza problemu przemocy wobec dzieci”, Fundacja Dzieci Niczyje, 2013). Zważywszy, że krzywdzenie emocjonalne to nic innego jak krzyk, straszenie, wyśmiewanie, złośliwe krytykowanie – jest to zdumiewająco niski wynik. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest on dowodem na to, jak łatwo dzieci wybaczają dorosłym doznane krzywdy – i jak bardzo traktowanie ich bez szacunku wydaje im się normą, a nie krzywdzeniem. Przecież nic się nie stało – myśli dziecko – po prostu tylko na mnie nawrzeszczeli.

Równolegle (choć już w innym badaniu: TNS OBOP dla Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, 2008) zaledwie 8 proc. rodziców się przyznaje, że kiedykolwiek dopuściło się emocjonalnego skrzywdzenia swego dziecka (co ciekawe: większość z przyznających się ma wyższe wykształcenie). Wynik zdumiewający, bo zupełnie niezgodny z tym, co widuję codziennie na placach zabaw, szkolnych boiskach, w sklepach czy w przedszkolnej szatni. Nie sądzę, bym to akurat ja miała tego pecha, by co rusz widywać mniejsze i większe akty emocjonalnej przemocy w postaci – przede wszystkim – krzyku, zawstydzania, wyszydzania dzieci. A czasem także i szarpania, potrząsania czy klapsów. Sama zresztą na pytanie ankietera musiałabym ze wstydem odpowiedzieć twierdząco – na pewno zdarzyło mi się „przynajmniej raz w życiu” zachować wobec moich dzieci bardzo, bardzo nie w porządku. I nie mam wątpliwości, że podobnych osób jest więcej niż 8 procent. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że rodzice, którzy nigdy nie zachowali się wobec dziecka przemocowo (czyli nigdy w życiu nie wrzasnęli, nie upokorzyli, nie wyśmiali, nie rzucili zjadliwej uwagi, nie przytrzymali, nie szarpnęli – o klapsach nie wspominając) to zdecydowana mniejszość. Na tyle rzadko występująca, że mielibyśmy trudność ze wskazaniem jej konkretnych reprezentantów.

Mało kto jest jednak gotów uznać się za sprawcę (nawet okazjonalnego, skruszonego i uczciwie pracującego nad sobą) emocjonalnego krzywdzenia swego dziecka. Nie mamy w sobie gotowości, by krzyk, uszczypliwe uwagi, szantaże, groźby, wykpiwanie, zawstydzanie dzieci nazwać tak, jak pewnie nazwalibyśmy takie zachowania, gdyby dotyczyły dwojga dorosłych ludzi pozostających ze sobą w relacji zależności, czyli przemocą psychiczną, emocjonalnym krzywdzeniem. Bo to przecież w dobrej wierze. Bo ono naprawdę było nieznośne. Bo mnie w dzieciństwie traktowano dużo gorzej i ja się tak bardzo staram tego nie powielać, a ono – proszę – jak mi się odpłaca za moje starania! A mój ojciec to w dzieciństwie nawet nie mógł się odezwać przy stole, a jak się odezwał, to go odsyłali do drugiego pokoju. A ja z moimi dziećmi rozmawiam, czytam im książki, gram w monopol, chodzę po górach. Więc one i tak mają ze mną dobrze – i co, może to doceniają?! Gdzie tam! W głowach im się po prostu przewraca! A że krzyknąłem, wyśmiałem? Ono sobie i tak nic z tego nie robi, to przecież po nim spływa. Nic wielkiego się przecież nie stało.

Część dzieci, z przyzwyczajenia, może i podpisałaby się pod tym ostatnim stwierdzeniem. Ale moglibyśmy się przerazić, gdybyśmy wiedzieli, co dokładnie czują, słysząc, że są gapami, flejtuchami, kłamczuchami, leniami, mazgajami. Że chyba są głupie albo głuche, bo trzeba im sto razy powtarzać prostą rzecz. Że mamy ich dosyć, że nie umieją nic zrobić porządnie, że wstyd nam za nie i zaraz nas szlag trafi, jeśli w tej chwili nie przestaną się drzeć. Gdy słyszą, jak na nie narzekamy. Gdy wykpiwamy i bagatelizujemy ich trudności, problemy i kompleksy.

Jak to boli, skoro nie boli?

Czasem zdarza mi się prowadzić warsztaty umiejętności wychowawczych dla rodziców (przy pełnej świadomości tego, że jestem tylko prowadzącą, a nie wzorem do naśladowania). Jednym z ćwiczeń jest odgrywanie ról. Osoby wcielające się w rolę dziecka słyszącego sformułowania w rodzaju tych podanych wyżej, doświadczają ogromnego żalu, zranienia i poczucia osamotnienia. I niemal zawsze mówią, że nigdy wcześniej nie pomyślały, że słowa rodziców mogą aż tak dotykać dziecko.

Gdybyśmy uczucia dziecka traktowali z należytą powagą, byłoby nam łatwiej z dziećmi współpracować, znaleźć sposób, by to, co mówimy, trafiało do nich i odnosiło skutek. Tymczasem brak szacunku dla dziecięcych uczuć przejawiamy w zasadzie automatycznie. Mówimy im: „Nie bój się”, „Nie ma się czego wstydzić”, „Czemu beczysz, przecież to wcale nie boli”, „Nie wolno się złościć”, „Nic się nie stało”. Fascynujący jest zwłaszcza ten ostatni twór, tym bardziej że niezwykle często używany (tak, przeze mnie też, choć bardzo się staram go unikać). Bo mówienie: „nic się nie stało”, to przecież nic innego, jak wmawianie drugiemu człowiekowi z pełną powagą, tonem oczywistości, że – na przykład – jego upadek, stłuczone kolano i związany z tym ból i strach – nie istnieją.

Takie komunikaty w najlepszym razie dezorientują dziecko, podobnie jak czułoby się zdezorientowane, gdyby podczas gwałtownej ulewy rodzic z pełną powagą przekonywał, że wcale nie pada. W gorszym, dziecko odbiera ten przekaz jako: „Nie obchodzi mnie to, co czujesz”, „To, co czujesz, oceniam jako jakieś dziwne i nie w porządku…więc i ty, dziecko, jesteś dziwne i nie w porządku”, „Nie masz prawa tego czuć”. Dziecko czuje się niezrozumiane, odrzucone, gorsze, niepełnowartościowe – i jednocześnie spada jego zaufanie do rodzica. Bo jeśli rodzic nie wierzy, że boli mnie kolano, i zaprzecza w żywe oczy temu, co się przed chwilą ze mną stało, to czy uwierzy, gdy będę chciał powiedzieć mu, że mam problem? Że ktoś mnie skrzywdził? Że potrzebuję pomocy?

Masz prawo się złościć

Zaprzeczanie uczuciom dziecka bywa drogą na skróty – tak jest po prostu szybciej i prościej, niż się zagłębiać, co też to dziecko faktycznie czuje, jak to znosi i co z tego wynika. Kto zresztą miałby nas tego nauczyć, nam przecież też (prawda?) często mówiono i mówi się nadal, że nic się nie stało i nie ma o co płakać. Wreszcie: jest to element zaklinania rzeczywistości, desperacka próba przejęcia kontroli nad tym, co się owej kontroli wymyka. Chcemy dla dziecka dobrze. Nie chcemy, by się bało, by je bolało, by się wstydziło, by ogarniała je złość. Udajemy więc – co prawda tylko na poziomie werbalnym, ale przecież nie bez powodu poważni uczeni uznają język za narzędzie konstruowania rzeczywistości – że tego nie ma. Nic się nie stało / nie ma się czego bać / nie wstydź się… i dziecko zostaje samo z uczuciami, z którymi sobie nie radzi. I widzi plecy rodzica, który się od tych jego uczuć – i od niego samego – odwrócił.

Kto wie, czy to nie z tego wynika część dziecięcego nieokiełznania i niesubordynacji, tej niebywałej czasem odporności na nasze wychowawcze wysiłki – z poczucia dojmującego osamotnienia, niezrozumienia, obcości? I z tego, że gdyby dziecko miało brać poważnie wszystko, co do niego mówimy, to musiałoby też brać poważnie wszystko to, co mówimy do niego w gniewie? Więc – aby mimo wszystko czuło się przez nas kochane – nauczyło się dzielić przez pół to, co od nas słyszy?

Żeby było jasne: mowa o szacunku dla uczuć, nie o pobłażliwości dla zachowań. Rodzic (a także opiekun, duszpasterz czy wychowawca) ma przecież nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek wyraźnie dawać dziecku do zrozumienia, że zachowuje się w sposób niedopuszczalny. Ale uczucia nie powinny podlegać ocenie. Nie mamy kontroli nad ich pojawianiem się lub nie, nad ich intensywnością – a jedynie (a i to w dość ograniczonym zakresie) nad tym, jak na nie reagujemy i jak je wyrażamy. I tylko ową ekspresję emocji możemy krytykować lub aprobować – nie emocje. Tak, warto uczyć dzieci okazywania złości w sposób niekrzywdzący innych, warto uczyć radzenia sobie ze strachem, przełamywania wstydu. Ale to nie to samo, co odbieranie uczuciom racji bytu.

Dziecko ma prawo się złościć, nie lubić czegoś, bać się, wstydzić – i ma prawo do szacunku dla tych uczuć. Ma prawo usłyszeć: „Wygląda na to, że jesteś wściekły, czy dobrze widzę?”, zamiast:„Przestań się wściekać, bo nie masz o co”. My także mamy prawo się złościć na zachowania dziecka. Ale co innego się złościć i mówić o tym („Złości mnie, gdy nie reagujesz na moje polecenia”), a co innego w złości krzyczeć i obrażać („Czy ty jesteś głuchy? Ile razy mam powtarzać? Nie rozumiesz po polsku?”). Łatwiej by nam się z dziećmi współpracowało, gdybyśmy nauczyli siebie i dzieci mówienia (i słuchania!) o uczuciach. Tylko jakoś łatwiej dać prawo do uczuć (zwłaszcza tych niewygodnych) sobie samemu – niż dziecku.

A co z autorytetem?

Czy uświadomienie dzieciom ich praw może zaszkodzić naszemu autorytetowi? Pewnie może – jeśli wcześniej w swoich działaniach wychowawczych nieodpowiednio rozłożyliśmy akcenty. Jeśli dziecko nie otrzymało przekazu o szacunku, odpowiedzialności, życzliwości, jeśli dorośli opiekunowie nie są dla dziecka przykładem – wtedy wiedza o przysługujących mu prawach może sprzyjać bezczelności, poczuciu bezkarności czy wręcz stać się narzędziem manipulacji w rękach sprytnego nastolatka. Ale to nie świadomość własnych praw jest tu problemem – raczej brak kontekstu, w którym ta świadomość powinna się kształtować. Więź, relacja między dzieckiem a dorosłym, to podstawa jakiegokolwiek intencjonalnego wpływu wychowawczego. Bez niej wysiłki wychowawcze będą bezskuteczne, przeciwskuteczne lub skuteczne tylko z pozoru. Zupełnie inaczej jest, gdy dziecko czuje, że dorosłemu na nim (i relacji z nim) zależy. A nie tylko na tym, by było grzeczne i ciche.

Jeśli kontekstem dla wiedzy o przysługujących mu prawach jest świadomość norm, wartości, powinności, przykazań – to wiedza ta będzie dla dziecka narzędziem budowania poczucia własnej wartości, środkiem samoobrony w trudnych sytuacjach społecznych, źródłem pewności swoich racji w zetknięciu z krzywdą czy poniżeniem. Łatwiej będzie mu wtedy stanąć w obronie poniżanego kolegi czy grzecznie, lecz stanowczo zwrócić uwagę nauczycielowi, że nie powinien czytać przechwyconej podczas lekcji korespondencji. Może to ono pierwsze powie zapłakanej koleżance, że nikt nie ma prawa jej bić czy dotykać w sposób przekraczający granice jej intymności. Może będzie jedynym w towarzystwie, które – pomne prawa do własnego zdania – oprze się presji wspólnego picia alkoholu czy palenia papierosów. Może zauważy i powie nam, że metody stosowane przez trenera czy drużynowego naruszają godność jego i jego kolegów.

A jeśli nasze wyedukowane dziecko nam, rodzicom, zwróci kiedyś uwagę, że nie powinniśmy na nie krzyczeć, bo jemu też należy się trochę szacunku? Może w pierwszym odruchu zarzucimy mu bezczelność, ale czy – przynajmniej w głębi duszy – nie przyznamy mu odrobiny racji? Przecież sami wiemy, że byłoby lepiej, gdybyśmy na siebie (i dzieci) nie krzyczeli, nie byli wobec siebie złośliwi – zamiast uznawać taki sposób komunikowania się za normę i przekonywać siebie samych, że „nic się nie stało”. 

Przecież nic się nie stało
Anna Dembińska

psycholog, mężatka, mama czworga dzieci.Mieszka w Poznaniu....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze