Ewangelia według św. Marka
Nie da się udowodnić, że jesteśmy pożyteczne, że się na coś przydajemy. Przyszłyśmy tu dla Boga, nie dla żadnego pożytku. I tylko tym możemy się z ludźmi dzielić.
To wbrew pozorom nie jest takie głupie pytanie. Po co tu jesteśmy i jakie jest uzasadnienie naszej obecności w tych murach? Na początku drogi zakonnej trzeba jasno powiedzieć: naszym celem nie jest podjęcie jakiejś działalności dla Boga, zrobienie czegoś dla Niego czy wyproszenie czegoś u Niego. Nie chodzi też o realizowanie siebie, swoich pragnień i swoich wyobrażeń o życiu zakonnym. Jesteśmy tu dlatego, że Bóg jest Bogiem i ma prawo do tego, byśmy Go uwielbiały za darmo, nie stawiając warunków, nie określając ani nie żądając niczego w zamian. Nie chodzi o to, że modlitwa błagalna albo działalność duszpasterska są złe. Wcale nie. To są wszystko rzeczy dobre, święte i bardzo potrzebne. Absolutnie nimi nie gardzimy ani nie uważamy tych, którzy się nimi zajmują, za powołanych do czegoś gorszego. To są po prostu inne aktywności.
Uwagi porządkujące
Doskonale wiecie, że istnieje mnóstwo zakonów, które założono, przeznaczając je z góry do konkretnej działalności: duszpasterstwa młodzieży, nauczania w szkołach czy opieki nad chorymi. Ich członkowie od początku swojej drogi zakonnej są do takiej pracy przygotowywani i tak formowani, by uzyskać odpowiednie wykształcenie i umiejętności specjalistyczne. Dyletantów dzisiaj się nie ceni. Gdyby nam zlecono te prace, byłybyśmy na pozycji dyletantów. Bo w przeciwieństwie do wielu wyspecjalizowanych zakonów czy zgromadzeń zakonnych my, benedyktynki, nie mamy żadnego statutowego celu. Jesteśmy po to, żeby wielbić Boga. A jakiej konkretnie służby, jakiej pracy, jakiego trybu życia On od nas żąda? Zostawiamy to Jemu.
Istnieje też mnóstwo zakonów, które mają swój konkretny cel modlitewny. Zajmują się określonymi intencjami – modlą się za dusze w czyśćcu cierpiące albo o nowe powołania czy za działalność misyjną. To także jest dobre, piękne i święte, ale nie jest naszym celem. My chcemy Boga uwielbiać za darmo. Oczywiście, modlimy się, polecając Mu najróżniejsze intencje, które nam powierzono, ale to jest niejako produkcja uboczna, a nie główny cel naszego istnienia.
Istnieje też wiele zakonów duszpasterskich zajmujących się katechezą i nauczaniem. Nas do tego nie przygotowano, choć to niewątpliwie szczytny cel pomagać ludziom w poznawaniu Boga. My się tym nie zajmujemy, co nie znaczy, że nic w tej dziedzinie nie robimy. W jakiś sposób też uczymy, bo pokazujemy ludziom prymat Boga– Jego absolutne pierwszeństwo w życiu. Ale nie robimy tego na drodze katechezy, tylko przez przykład naszego życia. Z naszymi gośćmi dzielimy się tym, co mamy – życiem i modlitwą, pod warunkiem że Bóg jest rzeczywiście w naszym życiu pierwszy. Bo jeżeli nie jest, to choćby na zewnątrz nasze życie wyglądało najświątobliwiej i najpobożniej, dzielenie się nim będzie jedynie pustym udawaniem.
Nie da się udowodnić, że jesteśmy pożyteczne, że się na coś przydajemy. Przyszłyśmy tu dla Boga, nie dla żadnego pożytku. I tylko tym możemy się z ludźmi dzielić: istnieniem dla Boga, prymatem Boga i uwielbieniem Boga.
Co to jest klasztor benedyktyński?
Wedle Reguły świętego Benedykta klasztor to szkoła służby Pańskiej. Takiego porównania używa nasz założyciel. Jesteśmy w szkole, w której szukamy Boga nad wszystko i zamiast wszystkiego. Nie szukamy dobrobytu, kariery, sławy, wypoczynku i czegokolwiek jeszcze, co się normalnie ceni i czemu się poświęca czas. Naturalnie można sobie zadać pytanie, czy Boga, oddając Mu się na wyłączność, można szukać poza klasztorem? Teoretycznie tak, ale w praktyce nasza skażona natura tak łatwo zbacza na inne ścieżki i zostawia poszukiwanie Boga na potem albo na nigdy, że po to wymyślono klasztory, aby jej w tym poszukiwaniu pomóc. Inaczej mówiąc, klasztory wcale nie byłyby potrzebne, gdyby nie grzech pierworodny. Ale grzech i skażenie naszej natury są faktem i trzeba się z nim liczyć. Benedykt podkreślał to wielokrotnie, bo był realistą.
Obok bycia w szkole drugim wyznacznikiem życia w klasztorze jest dar z siebie. Właśnie dar, a nie samorealizacja. To są dwie różne rzeczy.
Żeby dar zrealizować tak, by był pełny i świadomy, potrzebujemy wiedzy o Bogu. Dlatego im bardziej znamy Pana, tym lepiej wiemy, Komu się powierzamy. I stąd wynika potrzeba lektury Pisma Świętego i studiowania nauki Kościoła. Nie możemy mówić, że znamy Pana, jeżeli nie studiujemy Jego słów. A ponieważ każda epoka stawia objawieniu Bożemu inne pytania, dlatego Kościół, chcąc na nie odpowiedzieć, musi używać zrozumiałego języka: innego w starożytności, innego w średniowieczu, jeszcze innego dzisiaj. Wszystko po to, by Słowo i objawienie były wciąż aktualne. Żydzi pytali przede wszystkim o to, jak się ta nowa nauka ma do Starego Testamentu, Grecy o to, jak jest logicznie uzasadniona, Rzymianie o to, jakie są jej prawa; czego innego w niej szukali wielcy ojcowie z epoki patrystycznej, którzy chcieli jej treść przede wszystkim zgłębić, a czego innego średniowieczni teologowie z epoki scholastyki, którzy chcieli ją przede wszystkim logicznie uporządkować. Jeszcze inaczej podchodzi do niej nasza epoka. Niemniej jednak po każdej epoce zostaje spuścizna komentarzy i interpretacji, których nie wolno lekceważyć, a przynajmniej nie można tego robić bez szkody dla zrozumienia działania Boga w świecie na przestrzeni dziejów. Jednak wiedza o Bogu, którą uda nam się zdobyć, nie może być tylko spekulacją umysłową. Musi być treścią naszego życia modlitwy, jego motywacją, źródłem zachwytu nad tym, jak wielki jest Pan i jak bardzo jest godzien chwały.
Powołanie
Żeby mówić o powołaniu, trzeba założyć istnienie dwóch osób: wołającego i wołanej. Nie można powołać samej siebie. To ważne zastrzeżenie. Ludzie często używają słowa „powołanie”, mówiąc o zawodzie, do którego ktoś ma szczególne zamiłowanie. Mówi się na przykład o „lekarzu z powołania” albo „nauczycielu z powołania”. W życiu zakonnym chodzi jednak o coś innego. Kluczowym założeniem dla tego rodzaju życia jest świadomość, że jest wołający i aktywnie działający Bóg, a nasza decyzja o wstąpieniu do zakonu jest odpowiedzią na Jego wołanie. Tylko takie powołanie ma sens. Dla jednych jest to oczywiste. Dla innych nie. Są tacy, którzy wstępują do klasztoru trochę tak, jakby Boga nie było, na przykład po to, żeby sobie zapewnić opiekę na starość. Albo (jeśli uważają, że Bóg jest i nawet można coś dla Niego zrobić) nie pytają ani nie usiłują zgadnąć, czy On sam takiego zaangażowania chce.
Oczywiście motywacja może z czasem się zmienić. Powinna się rozwijać, dojrzewać, potwierdzać i umacniać w miarę, jak rozwija się życie modlitwy. Natomiast wtedy, kiedy u jej podstaw jest błąd albo własne wyobrażenie, niepodlegające korekcji przez cały czas formacji, to takie nastawienie dyskwalifikuje do życia zakonnego. Gdyby mimo to, ktoś przecisnął się przez sito lat wstępnych i złożył śluby wieczyste, to po jakimś czasie albo sam z zakonu odejdzie, albo ryzykuje, że będzie bardzo nieszczęśliwy. Całe życie spędzone nie na swoim miejscu… To tak, jakby foka postanowiła żyć na lądzie.
Trudności
Wraz z powołaniem pojawia się pytanie o to, czy rzeczywiście Bóg mnie wezwał. Czy ja sobie tego wszystkiego nie wmawiam, czy się nie mylę, czy to jest prawda? Na upewnienie się w tej decyzji jest minimum sześć lat. Powinno wystarczyć. Najważniejsze jest jednak, by na początku drogi zakonnej założyć z góry, że to nie my będziemy dyktować Bogu swoją wolę, ale że to On będzie mówił do nas, zarówno w rzeczach wielkich, takich jak powołanie i jego sens, jak również w całkiem małych i codziennych.
Powtarzam to jeszcze raz: Przyszłyśmy tu dla Niego. Jakakolwiek inna motywacja prędzej czy później się rozsypie i nie wytrzyma próby czasu. Nie ma dla nas nic ważniejszego niż uwielbienie Boga. Ale jednocześnie z góry wiadomo, że nasza natura będzie się przeciw temu buntować. Powoli będzie odbierać po kawałeczku to, z czego tak radośnie złożyłyśmy na wstępie ofiarę, mówiąc Panu Bogu, że teraz tylko On i nikt inny. Podstawowe ostrzeżenie: łatwo nie będzie. Lubimy trochę oszukiwać, lubimy, żeby nam było dobrze, lubimy się jakoś w klasztorze ustawić, skoro już mamy tu spędzić życie.
Doświadczenie uczy, że trudności na ogół będą się pojawiać tam, gdzie się ich ktoś nie spodziewał. Na przykład ktoś myślał, że najtrudniejsze w zakonie będą posty, a tymczasem wcale nie, bo największym problemem okazali się bliźni. Bliźni w klasztorze też przecież są, i to od rana do wieczora ci sami, te same twarze. Albo ktoś się przygotowywał na problemy z ubóstwem, a o wiele trudniejsze okazało się posłuszeństwo. Albo odwrotnie. Każdy ma swój własny zestaw trudności. A ostatecznie na końcu okaże się, że największą trudnością jesteśmy dla siebie sami i – chcąc nie chcąc – tę trudność niesiemy ze sobą wszędzie.
Pomoc
Skoro jednak przyszłyśmy tu dla Boga, to, jak się wydaje, mamy też prawo spodziewać się z Jego strony pomocy. Co z tego, że łatwo nie będzie? Tu się łatwizny nie szuka, a już na pewno nie znajduje. Szukamy służby Bożej i ona nam ma wystarczyć.
Często ludzie z zewnątrz ustawiają sobie zakony w szereg według stopnia trudności. I robią rankingi, który jest najłatwiejszy albo najtrudniejszy. A to nie ma sensu. Bo po pierwsze, trudności dla każdego są inne, a po drugie, to nie one są celem, tylko służba i chwała Boża.
Może się jednak zdarzyć, że dla kogoś rzeczywiście życie mnisze obiektywnie będzie za trudne ze względu na zdrowie, wymagania czy obowiązki. To jest jeden z możliwych znaków braku powołania. To żadna ujma, żaden dyshonor, po prostu – w wypadku tego kogoś nie tędy droga w ramiona wspólnego Ojca. Mówi się, i to bardzo sensowne, że nie jest godna zostać w klasztorze dla Boga ta mniszka, która nie jest gotowa odejść stąd dla Boga, gdyby On tak zarządził.
W życiu zakonnym Pan Bóg nie żąda rzeczy za trudnych, ale trudnych nieraz żąda; stąd zamykając tę myśl, raz jeszcze przypominam: po pierwsze, łatwo nie będzie; po drugie, największą trudnością ostatecznie okaże się każda sama dla siebie; po trzecie, Bóg nas kocha i nigdy nie przestanie. To jest najważniejsze i to wystarcza.
Oceń