Przebłysk i przeczucie
Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Wyczyść

Jeśli istnieje szczęście, o którym można poważnie mówić, to jest ono poza doczesnością. To nie znaczy, że mamy chodzić we włosiennicach, odmawiać sobie wszystkiego i martwić się, gdy się czujemy trochę lepiej.

Anna Sosnowska: Będziemy szukać szczęścia w literaturze i filmie. Porywamy się z motyką na słońce?

Jerzy Sosnowski: Jadąc na spotkanie z panią, miałem pesymistyczne podejrzenie, że raczej będziemy mówić o nieszczęściu, bo jeśli chodzi o film, szczęście jest niefotogeniczne. Zresztą literatura też ma z nim kłopot. Próbowałem sobie przypomnieć teksty, w których byłaby mowa o szczęściu w sposób pozytywny, i przyszły mi do głowy cztery kategorie.

Pierwsza to…

Zakończenie baśni, czyli to enigmatyczne, rytualne zdanie „i żyli długo i szczęśliwie”. Kropka.

A my się domyślamy, co tam się dalej mogło dziać.

Właśnie! Nabieramy paskudnych podejrzeń.

Druga kategoria to liryki erotyczne. Mam na myśli wiersze o spełnionej miłości, choć niekoniecznie oceniam je jako dobre utwory. Z całym szacunkiem, ale urocze skądinąd wyznania Kasprowicza skierowane do żony zawsze budziły we mnie mieszane uczucia.

Dlaczego?

Mam dwie hipotezy. Druga jest bardzo nieprzyjemna dla mnie, a pierwsza nieprzyjemna dla Kasprowicza i od niej zacznę. Wiersz, i pewnie w ogóle literatura, oddziałuje bardziej tym, jak mówi, niż tym, co mówi. Te liryki są utworami z dość późnego okresu, kiedy Kasprowicz zdecydował się, mówiąc uczenie, na wiersze sylabotoniczne. Owszem, ten gatunek ma dobrą tradycję ludową, ale w języku polskim brzmi jak katarynka.

Niezbyt to pasuje do tematu szczęśliwej miłości.

Gorzej: może dobrze pasuje, bo składnikiem szczęścia powinna być jakaś prostota. Tylko że prostota formalnie nie porusza. Chętnie wierzę w wielką miłość poety do Marusi Kasprowiczowej, jednak kształt wiersza nie „unosi” tego tematu.

Ale bardzo możliwe, że prawdziwsza jest ta paskudna druga hipoteza.

Brzmi intrygująco.

Literatura jest nie tylko ekspresją stanów wewnętrznych autora, ale także mówieniem do kogoś. Pociesza mnie odrobinę to, że pewnie będę wyrazicielem nie tylko mojej wątpliwości: czy nas aby raduje, kiedy słyszymy, że ktoś jest szczęśliwy? Czy nie rodzi się w nas, być może nieuświadomione, zniecierpliwienie: dlaczego nie ja?

Po prostu zazdrość.

Tak. Teksty literackie powinny być tak zbudowane, by dochodziło do jakiejś identyfikacji czytającego z tym, o kim jest mowa. Tylko że w przypadku opowiadania o stanach szczęścia, osobliwie euforycznego, istnieje kłopot z tą identyfikacją i czujemy się boleśnie czegoś pozbawieni. Zacząłem się zastanawiać nad swoimi ulubionymi wierszami. Niektóre znam na pamięć, bo lubię je mieć pod czaszką, żeby nie sięgać po papier. W wypadku tych wierszy dostrzegam w sobie skłonność do identyfikowania się z podmiotem mówiącym.

Przegląda się pan w nich jak w lustrze?

Trochę tak. I to są raczej utwory o stanach melancholii, rozgoryczenia, żalu, rozpaczy, co nie oznacza, że nigdy nie zdarza mi się być szczęśliwym, bo aż tak źle nie jest. Ale kiedy przeżywam chwile szczęścia, wtedy z kolei nie przywołuję wierszy, bo w tych momentach mówię własnym głosem.

Wniosek z tego taki, że – niezależnie od tego, czy nam się te wiersze podobają i czy się z nimi identyfikujemy – w lirykach erotycznych możemy znaleźć pozytywny opis szczęścia. Gdzie jeszcze?

Trzecia kategoria to niektóre książki dla dzieci. Obszerne partie cyklu o Muminkach, a zwłaszcza Kubuś Puchatek, choć nie jestem pewien, czy także jego oryginalna wersja Winnie the Pooh, bo myślę, że tłumaczka Irena Tuwim sporo do wersji polskiej dołożyła od siebie.

A w literaturze dla dorosłych?

Przywołałbym tu parę tekstów z klasyki, na przykład początek biblijnej Księgi Rodzaju albo trzecią część Boskiej komedii Dantego. Kiedy zebrałem te wszystkie teksty, uświadomiłem sobie, że ze szczęściem wyklucza się coś, co jest centralne i dla literatury fabularnej, i dla filmu także, mianowicie czas. Początek Księgi Rodzaju dzieje się jakby przed początkiem historii. W Raju Dantego czas został zatrzymany. Dolina Muminków i Stumilowy Las są jakby wyłączone z mechanizmów naszego przemijającego świata. A z kolei liryka z natury jest maszyną do zamrażania bardzo krótkich momentów w życiu. Jeśli ma się coś dziać, to będzie przemijać. Jeśli będzie przemijać, to nie można mówić o szczęściu.

Głosi pan teraz niepopularne i niebezpiecznie brzmiące tezy.

Rozmawiałem kiedyś w radiu z filozof prof. Barbarą Skargą, która poza anteną, niestety, ale w tej chwili pewnie mogę to już upublicznić, zaczęła strasznie narzekać na media, że rozpowszechniają przekonanie, iż celem ludzkiego życia jest szczęście. Pani profesor potrafiła być niezwykle dobitna w zgryźliwości, więc nazwała taki przekaz robieniem ludziom wody z mózgu i absolutną głupotą.

Nie powinniśmy dążyć do szczęścia?

Jeśli zdefiniujemy życie jako coś, co ma nas doprowadzić do szczęścia wewnątrz horyzontu eschatologicznego, czyli w doczesności, to od razu skazujemy się na niepowodzenie. Przecież szczęście to tylko jakieś przelotne chwile, które z natury rzeczy są ułamkowe, przemijają natychmiast. Tak więc szczęście wyklucza się z czasem.

To dość pesymistyczna wizja świata.

Przyznam, że ja z dużą ulgą przyjąłem to, co mówiła prof. Skarga, i można mieć nadzieję, że także nasi czytelnicy poczują ulgę. Bo w gruncie rzeczy to jest dość frustrująca sytuacja, kiedy człowiekowi w życiu bywa po prostu przyjemnie, i to nie bez przerwy, a tu mu wszyscy opowiadają o szczęściu. To rodzi poczucie wyizolowania i samotności.

I wtedy zaczynamy myśleć, że z nami jest coś nie tak?

Oczywiście. Ludzie dookoła się szczerzą, deklarują, że są tacy szczęśliwi, bo przecież żyjemy w kulturze sukcesu, a sukces jest dzisiaj synonimem szczęścia. I w tym świecie żyję ja, jeden taki nieudacznik, któremu ciągle coś nie wychodzi, któremu, owszem, bywa miło, ale bywa też niemiło, któremu bliżej do genialnej formuły Karola Irzykowskiego głoszącej, że rzeczywistość jest systemem ran. Powiedzmy sobie wyraźnie: mnogie opowiadania o szczęściarzach i ich sukcesach to zawracanie głowy, pozór i hucpa. Nie chcę oczywiście użyć zbyt wielkiego kwantyfikatora, nie znam przecież wszystkich sześciu miliardów ludzi na Ziemi. Być może są pojedyncze osoby, które szczerze uważają się za szczęśliwe i wtedy bliźni muszą z zaciśniętymi zębami powiedzieć: tak, cholera, tym się udało. Ale wydaje mi się, że ci szczęściarze to są naprawdę jednostki.

A cała reszta ma twardy orzech do zgryzienia, zwłaszcza że naszą wizję szczęścia w jakiejś mierze kształtują także komedie romantyczne.

I dlatego ten gatunek mnie w gruncie rzeczy drażni, choć dużo komedii romantycznych obejrzałem. Znalazłem pośród nich tylko jedną, którą uważam za uczciwą. Mówię o filmie To właśnie miłość Richarda Curtisa, niezwykle symptomatycznie zbudowanym. Na historię składa się dziesięć wątków, panuje tam oczywiście klimat komedii romantycznej i mamy coś w rodzaju happy endu. Reżyser zastosował w tym filmie klamrę – scenę z ludźmi, rzucającymi się sobie na lotnisku w ramiona. Ale… Ta scena na początku jest skonfrontowana z komentarzem lektora mówiącego o tym, że ludzie potrzebują miłości bardziej niż czegokolwiek innego, i że ci, którzy lecieli w samolotach 11 września, w chwili, kiedy już wiedzieli, że zginą, nie słali SMS-ów z wyrazami nienawiści, lecz miłości. Zatem perspektywa, jaką daje ten wstęp, wcale nie jest taka sielankowa. Zresztą niektóre spośród filmowych wątków kończą się katastrofą. A niektóre się kończą bardzo radośnie, ale z taką uroczą brytyjską ironią. Jako świadomi widzowie rozumiemy, że pokazuje nam się szczęśliwe zakończenia nie tyle zgodne z naszym doświadczeniem życiowym, ile z konwencją filmową.

Czy czasy, w których żyjemy, nie fundują nam swego rodzaju presji szczęścia?

Wydaje mi się, że ona istnieje. Dlatego dobrze by było, gdyby w ten problem zaangażował się nasz niemający dzisiaj najlepszej prasy Kościół, który ma rzeczywiście w tej sprawie człowiekowi coś do zaproponowania. I nie jest to oczywiście cierpiętnictwo, ale realizm. Chodzi o zdroworozsądkowe powiedzenie: człowieku, nie napinaj się tak. Jeśli istnieje szczęście, o którym można poważnie mówić, to jest ono poza doczesnością. To nie znaczy, że mamy chodzić we włosiennicach, odmawiać sobie wszystkiego i martwić się, gdy się czujemy trochę lepiej, bo, jak to głosił kiedyś popularny napis na murach: „życie jest sprawiedliwe, złamie serce każdemu”. Każdy prędzej czy później oberwie, to mamy niestety w „warunkach umowy”. I to obejmuje gwarancja. Zatem jeżeli bywa miło i przyjemnie, to ciesz się, młodzieńcze, z młodości swojej, nie zapominając, że tak w ogóle to marność nad marnościami, jak mówi moja ulubiona Księga Koheleta.

Skoro szczęście jest dla nas tak nieosiągalne w tym życiu, to jak je zdefiniować?

Jeśli jest przyjemnie, to jeszcze nie oznacza, że jest szczęśliwie. Nie mam na podorędziu gotowej definicji i właściwie chętnie bym uciekł w trawestację aforyzmu św. Augustyna o czasie: jeśli ktoś mnie nie zapyta, czym on jest, to wiem, a jak mnie zapyta, to nie wiem.

To kiedy pan mówi o szczęściu?

Wtedy, kiedy mam na myśli przelotne doświadczenia, w których bardzo ważnym składnikiem jest harmonia. To chyba coś takiego, co w tradycji Wschodu nazywa się tao. W tej pogruchotanej mozaice świata, w którym – będę gorzki, ale trzeba to jasno powiedzieć – właściwie wszystko jest nie tak, nie wtedy, nie tutaj, co robi wrażenie rozsypanych puzzli, przez chwilę nagle wszystko wskakuje we właściwe miejsce. To może trwać sekundę, minutę.

Kiedy pan czegoś takiego doświadcza?

Takie chwile zawdzięczam czasami koncertom muzycznym. Jeśli miałbym się zwierzać, to byłem szczęśliwy podczas koncertu Milesa Davisa na Jazz Jamboree w 1983 roku. Półtorej godziny i przeszło (śmiech). To jest znamienne, że sztuka, wcale niekoniecznie mówiąca o szczęściu, jeśli jest zrobiona przez kogoś bardzo utalentowanego, może dać takie poczucie szczęścia. Wyrywa nam się wtedy ten uroczo głupkowaty okrzyk apostoła: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy!”.

Kiedy doświadczamy przebłysków szczęścia, świat wokół nas nagle znika?

Nie, nie znika. Wie pani, wciąż się do siebie uśmiechamy, ale mam wrażenie, że dotykamy coraz poważniejszych rzeczy. Pyta mnie pani o kwestię, która wydaje się znacznie głębsza od wszystkiego, o czym powiedzieliśmy do tej pory. Mówiłem wcześniej za profesor Skargą, że szczęście się wyklucza z czasem. Ale czy się wyklucza z rzeczywistością? W moim odczuciu wręcz przeciwnie. Jeśli próbujemy zrozumieć szczęście, odwołując się do wspomnianej wcześniej koncepcji tao, tej harmonii, to w chwili szczęścia raczej roztapia się nasz narcyzm, a nie rzeczywistość.

Trochę to skomplikowane.

Zacznę od innej strony. Kiedy byłem ministrantem i świątobliwym młodziankiem, co potem bezpowrotnie odeszło, w pewnej chwili złapałem się na tym, że najpierw mam trudność, a potem coraz mocniej czuję wściekłość z powodu takiego domagania się, by chrześcijanin odczuwał radość z faktu swojego istnienia. Najbardziej kłopotliwe, budzące mój największy opór miejsce w Biblii stanowiło to powtarzające się zdanie z Księgi Rodzaju: wszystko, co stworzył Bóg, było dobre. Tymczasem ja, wprawdzie świątobliwy, ale też miałem oczy i jakoś, kurczę, tego nie widziałem.

Bardzo późno – zużyłem na to dziesiątki lat – dotarło wreszcie do mnie: chodzi nie tyle o poczucie radości, bo często nie ma się czym cieszyć, ile o poczucie wdzięczności za to, że istnieje coś, a nie nic. Póki patrzymy na rzeczywistość funkcjonalnie, z punktu widzenia własnego interesu, co skądinąd jest zdrowe i prawidłowe, to bez przerwy spotykamy się z doświadczeniami, które przynoszą dyskomfort, zagrożenie, lęk, poczucie klęski. To jest, niestety, bardzo istotny składnik naszego życia i bywa – wiem, o czym mówię – że doprowadza to człowieka do takiego stanu, w którym mamy ochotę zwrócić bilet i powiedzieć: no nie, wystarczy już. Mnie kiedyś w takim właśnie momencie spadły łuski z oczu i sobie uświadomiłem, że skupiam się na obrazie, a są jeszcze ramy. Owszem, to, CO nam się przydarza, bywa często mało satysfakcjonujące. Ale to, ŻE nam się przydarza, jest nieprawdopodobnym darem. Szczęście to nie jest moment, w którym zostaje unieważniona rzeczywistość, lecz moment, w którym jesteśmy w stanie – trzymam się tej metafory plastycznej – na tyle odsunąć się od powierzchni płótna, że widzimy całość. Nie widzimy już tego jednego zniechęcającego doświadczenia, ale dostrzegamy sens, którego nie da się zwerbalizować.

Co jest tym sensem?

Istnienie. Istnienie, które – to jest wyznanie wiary, nie mam tego jak udowodnić – w odróżnieniu od nicości jest dobre. Nagle się okazuje, że nicości nie ma. Przez chwilę wszystko układa się tak, jak należy, a potem oczywiście koncert się kończy. Myślę, że to jest doświadczenie szczęścia. I jak to teraz opisać? (śmiech)

Całkiem dobrze panu poszło! Trafił pan kiedyś w literaturze na opis podobnego „odkrycia”?

Najbliższa temu, co próbuję tutaj wydukać, jest książka, która teraz wychyla się z mojej niepamięci, czyli Cała jaskrawość Edwarda Stachury. Bohater i narrator w jednej osobie wychodzi na jakiś nasyp kolejowy. Z niego jest taki „stachuroid” – błąka się po świecie, węgiel przekopuje za pieniądze, nie zajmuje się niczym wzniosłym. I nagle w całej serii zdań świadomie niepoprawnych, nieudanych, pokazujących wysiłek wysłowienia, mówi, że zobaczył jaskrawie całość, po czym się poprawia: zobaczyłem całą jaskrawość. To byłby opis czegoś podobnego. I upieram się, że w swoim mistycznym języku ewangelia o przemienieniu na Górze Tabor opowiada o takim właśnie doświadczeniu.

Przychodzi panu do głowy inny przykład?

To dziwaczne zestawienie, ale jest taki rozdział w Grze w klasy, gdzie bohaterowie słuchają jazzu. Ze cztery strony tekstu ciągłego, w którym też wydaje się, że muzyka przez chwilę wprowadza jakiś ład w ten mocno nieszczęśliwy świat opisywany przez Julio Cortázara.

A w filmie?

Próbuję przebiec myślami moje ulubione filmy. Przy pewnej interpretacji to jest ostatnia scena Iluminacji Krzysztofa Zanussiego, choć to niezwykle enigmatyczny obraz. Wszystko rozgrywa się nad Wisłą. Żona szydełkuje, dziecko się bawi w piasku, a bohater wlazł do wody po kostki i tak stoi. Nagle przelatuje jakiś ptak, on na niego patrzy. Ta scena następuje po wielu dramatycznych momentach filmu. Przy pewnej interpretacji, jak powiadam, można przyjąć, że to jest moment, kiedy nagle dochodzi do tytułowej iluminacji. Ale o ile wiem, częściej interpretuje się tę scenę jako bardzo gorzkie zakończenie.

Jak wygląda sprawa szczęścia u pana bohaterów książkowych?

O Jezu… (śmiech) Ja jestem okropny dla swoich bohaterów, wymyślam im straszne rzeczy. W Instalacji Idziego próbowałem scenę tao opisać na wyspie, kiedy Waldek, leżąc obok Jolki, czuje, że już nigdy w życiu nie będzie mu lepiej. Ale, jeśli mam już robić autoegzegezę, to muszę powiedzieć, że cała książka wzięła się z ambiwalentnego stosunku do tej sceny. Te przelotne chwile szczęścia, jeżeli się ich – przepraszam za żargon psychologów i psychoterapeutów – nie przepracuje, robią się wtórnie toksyczne.

Co to znaczy „przepracować szczęście”?

Przepracować wspomnienie o chwili szczęścia. Uświadomić sobie, że nie jest rozwiązaniem tęsknota do tego momentu. Cel tęsknoty trzeba dobrze umieścić. Chwila szczęścia to nie tylko przebłysk, ale i przeczucie harmonii, która jest osiągalna dopiero poza tym światem. To, co kiedyś było wehikułem doświadczenia harmonii, z całą pewnością już nie wróci, jednak harmonia może objawić się na rozmaite sposoby i w rozmaitych okolicznościach. W związku z tym nie powinniśmy poddawać się chronicznej melancholii, tylko raczej cały czas oczekiwać kolejnego przebłysku i przeczucia. Ja mam dobrze przerobioną jedynie teorię na ten temat.

Wróćmy do Instalacji Idziego.

Ta książka wzięła się z paskudnej chęci postawienia bohatera przed możliwością powrotu do miejsca szczęścia: tak strasznie ci się wydaje, że tylko wtedy byłeś szczęśliwy, to proszę bardzo, masz to jeszcze raz. I on wieje stamtąd, a scena kończy się, zanim się jeszcze zaczęła.

Ja oczywiście marzę o tym, żeby któraś moja książka przyniosła jakiemuś czytelnikowi takie przeczucie harmonii, ale jeśli chodzi o fabułę, to rzeczywiście moi bohaterowie obrywają od losu, czyli od autora, w sposób niezwykle konsekwentny.

Rozumiem, że autor wie, o czym pisze?

Usprawiedliwia mnie to, że nie lubię kłamać. Ta seria nieszczęśliwych okoliczności w każdej powieści jest i tak złagodzonym wizerunkiem tego, co się zazwyczaj nam przydarza.

Nie złości się pan na to, że świat został tak kiepsko urządzony, że musimy się zadowolić tylko przebłyskami i przeczuciami szczęścia?

Znowu muszę wrócić do lektury dzieciństwa. W Dolinie Muminków występuje genialna postać filozofa Piżmowca. Piżmowiec pisze dzieło pt. „O niepotrzebności wszystkiego”, a na kolejne sytuacje życiowe reaguje zdaniem, które ja absolutnie uwielbiam: „Tak być nie powinno” (śmiech). Przez lata utożsamiałem się z nim całkowicie. Aż pewnego razu postawiłem sobie wreszcie centralne pytanie: skąd Piżmowiec wie, jak powinno być? Zdanie „Tak być nie powinno” zakłada, że skądś mamy wiedzę o tym właściwym biegu wydarzeń. W tym momencie moje zaufanie do filozofii Piżmowca uległo pewnemu osłabieniu i staram się tego zdania już nie powtarzać. Nie chodzi o obniżenie wymagań, ale o uświadomienie sobie pewnej ograniczonej świadomości.

Pod którą jest to przeczucie szczęścia, o którym pan mówił.

Być może to, że my w ogóle marzymy o szczęściu, jest jednym z nielicznych empirycznych dowodów na nasze pochodzenie nie z tego świata. Mamy w sobie, jak taki stempel produkcyjny Boga, przekonanie, że tu jest generalnie coś w stanie upadku. Ja, wychowany w katolicyzmie, bardzo życzliwie odnoszę się do prawosławia, bo o ile wiem, w prawosławiu nie mówi się o grzechu pierworodnym człowieka, tylko o upadku świata. I tu wracamy do opisu stworzenia z Księgi Rodzaju. Może i było dobre, co Bóg stworzył, ale po drodze ktoś coś spaskudził strasznie. A jeśli potrafimy powiedzieć: to jest straszne, nie do przyjęcia, być może zachowujemy jakiś ślad pamięciowy tego, jak to miało być na początku.

Na pewno wielu z nas zachowuje ślad pamięciowy dzieciństwa odczuwanego jako arkadia.

To jest mój przypadek. Kiedy próbuję się zastanowić, co takiego uroczego było w moim dzieciństwie, to wskazałbym czas kolisty.

Ten kolisty czas możemy znaleźć w Muminkach i Kubusiu Puchatku.

Jako dziecko przepadałem za Kubusiem Puchatkiem, zwłaszcza w głośnej interpretacji mojego śp. ojca. Natomiast zawsze budziło mój ogromny niepokój zakończenie tej książki. Kiedy jako dziecko dochodziłem do ostatniego rozdziału, intuicyjnie czułem, że mówi o śmierci, choć z pewnością nie używałem takiej terminologii. A przecież to zakończenie opowiada w gruncie rzeczy o wydorośleniu.

A jak wyglądał czas kolisty u Sosnowskich?

Byliśmy przeciętną inteligencką rodziną na warszawskiej Woli, nic szczególnego. Ale co roku jeździliśmy w te same miejsca na wakacje i co roku obchodziło się tak samo Boże Narodzenie. Przez tę powtarzalność wydarzeń ja w tej chwili mam spore kłopoty z ustaleniem kolejnych lat. Ratuje mnie dobra pamięć muzyczna i po przebojach kojarzę, że to np. był 1967. Nawiasem mówiąc, przeżyłem traumę, kiedy zyskałem już świadomość historyczną i sobie policzyłem, że jedna z najcudowniejszych zim, jakie pamiętam, to zima równoległa z wydarzeniami marcowymi. No głupia historia, człowiek powinien cierpieć z narodem, a ja – pięcioletni – byłem idiotycznie szczęśliwy.

Przebłysk i przeczucie
Jerzy Sosnowski

urodzony 14 maja 1962 r. w Warszawie – historyk literatury, pisarz, eseista, dziennikarz, felietonista miesięcznika „Więź” i członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. W latach 2001-2016 był dziennikarzem radiowej Trójki, a w la...

Przebłysk i przeczucie
Anna Sosnowska

urodzona w 1979 r. – absolwentka studiów dziennikarsko-teologicznych na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie Współpracowała z kanałem Religia.tv, gdzie prowadziła programy „Kulturoskop” oraz „Motywacja...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze