Wojna i spokój
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Wyczyść

W jego diariuszu przez chwilę odnajduje się każdy z nas – nasze rachunki z przeszłością, niespłacone długi życiu i wielka miłość, którą się pielęgnuje i głaszcze jak bliznę po oparzeniu.

O Andrzeju Bobkowskim w 50. rocznicę jego śmierci pisze Marcin Cielecki

Najwspanialszy fragment Szkiców piórkiem? Z podarowanej, pokreślonej książki wybieram ten:

Wracam o zmroku, jadąc wśród winnic. Winogrona już dojrzewają. Zsiadłem z roweru i zerwałem ciężką kiść czarnych owoców, pokrytych prześlicznym, sinawym puszkiem. Wgryzłem się w nie spragniony – było mi gorąco i usta miałem wyschnięte. Niebo już pociemniało i tylko nad górami, w stronie słońca, było jeszcze popielatobłękitne. Wiał wiatr. Siedziałem na rozgrzanym kamieniu, patrzyłem w niebo głaskany gorącym wiatrem, a po brodzie ciekł mi purpurowy sok zerwanych z krzaka winogron. Znowu nic nie myślałem – jadłem winogrona. Czułem tylko, jak intensywność życia wzmogła się we mnie do ostateczności. Czułem swoją młodość, przeżyłem ją w tych kilku chwilach tak, że krew powinna była mi trysnąć ze wszystkich por i pomieszać się z sokiem winogron. Złapałem życie, na moment, ale wyraźnie. To było wspaniałe. W nocy ustał wiatr.

Rzeczywiście złapał młodość: pisząc te słowa miał 27 lat, był żonaty, cudownie zmęczony po całym dniu szaleńczej jazdy rowerem. Był rok 1940, Europa rozpoczynała swoje gnicie, Bobkowski startował po samego siebie.

Studiowanie mapy

Pierwsze wrażenie – ale i kolejne też – z lektury Szkiców piórkiem to oszołomienie Bobkowskim. Czy robi zapiski ze szlaku szaleńczej podróży rowerem przez Francję, czy rozlicza Europę z jej słabości wobec totalitaryzmów, czy wreszcie pisze swoją nieposkromioną pochwałę człowieka żyjącego i myślącego samodzielnie – szumi w uszach, myśli biegają jak oszalałe po głowie, zdaje się, krew szybciej krąży. Przeżyć, chwycić życie mocną garścią, umieć to zapisać – gdy koła roweru toczą się po obrzeżach Francji, gdy nie ma co jeść w okupowanym Paryżu, gdy jest się Polakiem, a chce się być przede wszystkim człowiekiem. To wciąż zapis wychodzący z doświadczenia jednostkowego, ale zamykającego w sobie doświadczenie uniwersalne. W jego diariuszu przez chwilę odnajduje się każdy z nas – nasze rachunki z przeszłością, niespłacone życiu długi i wielka miłość, którą się pielęgnuje i głaszcze jak bliznę po oparzeniu. Masz tyle szwów, ile liczysz lat, ale masz tyle w sobie nadziei i głodu życia, ile jesteś w stanie zachować swego ja w splugawionym i bełkoczącym świecie. Mówili o nim chuligan wolności, on sam wymyślił dla siebie termin kosmopolak. W tych dwóch łatkach jest cały on, ale również ktoś jeszcze. Jego pojemne życie zdaje się mieścić każdego z nas. Andrzej Bobkowski to ja.
Dziennik nie zaczyna się od pierwszego zapisu z 20 maja 1940:

Cisza i upał. Paryż opustoszał i pustoszeje z dnia na dzień. Odbywa się to jednak jakby po kryjomu. Ludzie wyjeżdżają chyłkiem, zapewniając znajomych do ostatniej chwili, że »my się nie ruszamy«.

Szkice piórkiem zaczynają się w rzeczywistości od wpisu pod datą 25 listopada 1940, po ponad 150 stronach lektury i kilometrach, których nikt nie zliczy:

Zapaliłem dziś w piecyku i siedziałem po ciemku, patrząc w rozjaśnione ogniem okienko z miki. Jeszcze ciągle nie mogę przeboleć tych spalonych zeszytów, czasopism polskich. Bohaterowie! P. wiedzieli, że piszę. Po wejściu Niemców do Paryża kazali Basi wszystko spalić. Ze strachu. (…) Pilnowali, żeby Basia zrobiła to przy nich. Wydarła z tych zeszytów kilkanaście kartek. Zostało ich w sam raz tyle, ile we mnie z mojej przeszłości. Niczego nie odtworzę i nie chcę nawet odtwarzać.

Nawet tytuł miał być inny: Bobkowski żartował, że swój dziennik wyda po wojnie i zatytułuje Wojna i spokój. Czytając Bobkowskiego, wchodzimy w życie i splecioną z nim literaturę, które zaczynają się od straty. Coś było przed, jednak nie sposób to odzyskać. Ten właściwy, pierwszy zapis to pole bezradności: zmuszenie żony pisarza, aby zniszczyła twórczość męża. Zupełnie jak opis gwałtu. Jak długo może boleć pisarza takie wspomnienie, przy rozpalaniu ognia w piecyku? Jak długo pamięta człowiek? Jak pamiętliwy jest ogień, a jak cierpliwy papier? Bobkowski odcina się od literatury, która nie idzie w parze z życiem. To życie jest ciekawsze, życie ma być przed pisaniem. Trzeba bardziej żyć, niż bardziej pisać. Co wziął ogień – to jego, ale życie należy do Bobkowskiego. W liście z marca 1958 pisał do Anieli Mieczysławskiej:

U mnie sztuka i literatura swoją drogą, a życie, papu, cudowne życie, wspaniałe życie przede wszystkim. Dla mnie samo życie jest największą sztuką i rzeczą najbardziej wartą zachodu.

Pisząc to, jest po drugiej operacji wycięcia podejrzanego guza. Smakując życie, przygląda się samemu sobie w postawionym przez nie pytaniu: czy to już?

Pakowanie bagażu

W marcu 1939 roku wyrusza z Polski do Francji. To odważna decyzja: Bobkowski ma 26 lat, od kilku miesięcy jest żonaty z Barbarą z domu Birtus. Rodzina niechętnie patrzyła na ich ślub, doszukując się mezaliansu, którego miałby się dopuścić Andrzej. Są młodzi, a Francja to nie tylko ziemia obiecana, to również sprawdzian ich miłości, samodzielności, słowem: gorzki smak prawdziwego chleba, a jego smaku nigdy dość, choć nie syci. Nie boi się powiedzieć, że Francja ukształtowała go literacko. Czyta i zachłystuje się literaturą: Balzak, Goncourt, Flaubert, dziejopisarstwo krążące wokół Wielkiej Rewolucji. Sycą się oczy kościołami i przedstawieniami teatralnymi, język zapamiętuje smaki win, serów, owoców morza, uszy oddane we władanie koncertów fortepianowych. Nie boi się powiedzieć, że Francja go zdradziła.

W 1940 roku, po tej dziwnej wojnie między Francją a III Rzeszą, w której zabrakło działań militarnych, Niemcy wkraczają w granice swojego zachodniego sąsiada, Bobkowski ma się zgłosić do punktu mobilizacyjnego. Pozostawia żonę w Paryżu, udaje się w podróż, by zgłosić swoją obecność, uzyskać pisemne potwierdzenie stawienia się i… to wszystko. Składa podpis, może wracać. Opór Francji będzie rachityczny; nasi mężczyźni nie potrafią walczyć – zapisuje później głosy francuskich kobiet. W oszołomieniu, w niedowierzaniu rodzi się ta chwila, która ukształtuje go do końca. Będzie ostatecznym podpisem pod własnym życiem. Ten moment jest trudno uchwytny w Szkicach, próżno szukać jakiegoś racjonalnego uzasadnienia. Po godzinach i dniach spędzonych na dworcu w oczekiwaniu na pociąg, na wiadomości, na rozkazy, Bobkowski w nagłym zrywie wychodzi z kalendarza.

Leżałem na kierownicy i brałem ostre wiraże, pokładając się całym rowerem. Było coś upajającego w tej jeździe. W pewnej chwili najwyraźniej poczułem, że wszystko przestało mnie obchodzić. Teraz, kiedy to piszę, czuję, że pękło coś we mnie. Może nastąpiło zerwanie z przeszłością. Nareszcie. Jestem wolny w tym zamieszaniu. Może zerwałem z samym sobą. Wspaniale. Rozpiera mnie. Żal? Za czym, do diabła? Za tamtym życiem? To był koszmar, bezustanne duszenie się.

Bobkowski wychodzi z kalendarza dławiących okoliczności, zrywa ciągłość ujarzmiającego czasu. Wyrusza w podróż po Francji. Pedałuje do miejsc, które chciał zobaczyć, a nigdy nie miał na to czasu ani możliwości. To zadziwiająca wyprawa, która nierzadko odbywa się w specyficznej kolumnie: uciekinierzy i depczący im po piętach najeźdźcy, pomiędzy nimi zaś Bobkowski. Ta podróż trwa od 6 do 29 września 1940, wiedzie z Carcassonne do Paryża, ale bardziej jeszcze będzie to podróż na pograniczu przedziwnego splotu europejskiej kultury, samego siebie mierzonego w cudownym zmęczeniu mięśni, upajającą siłą krajobrazu. Tę podróż na własny sposób będzie Bobkowski podejmował wiele razy – już to przemierzając Francję na rowerze w czasie powojennym, już to wspominając podczas redagowania wersji ostatecznej Szkiców piórkiem przy stole w Gwatemali. Zawsze będzie to jednak Francja peryferyjna – ta z zakurzonych dróg, nieco na uboczu, oddychająca niezmiennie swoim duchem. Właśnie jej będzie wyznawał swoją wierność, gdy pisze w roku 1949:

A czym mniej cenią was w prospektach, tym kocham was bardziej. Bądź spokojne, malutkie Gruissan, kopciuszku Narbonne… (…) Nie Cannes, Nicea, Monte Carlo i Mentona z ich hotelami, promenadami i całym szychem zapadły we mnie, lecz »ta« skałka, »ten« skrawek brzegu, »tamten« stary wapiennik – miejsca na tyłach, cofnięte, gdzie spałem i zjadałem skromny kawałek sera, cebulę i chleb. Najpierw młody, potem już starszy, wracałem do nich. Pod rozłożystą, zdziczałą figę pod Niceą zajeżdżałem jak do »Negresco«. Odwiedzę je teraz. I może nawet coś odnajdę z dawnych lat. Może znajdę tę łyżkę, która tak zagadkowo zniknęła, może ołówek?

Trasę Bobkowskiego będą pokonywać co jakiś czas zafascynowani nim ludzie, jak na przykład naukowcy i studenci z Uniwersytetu Łódzkiego z projektem „Bobkowski 2010”. Dlaczego się podróżuje? Cees Nooteboom pisał, że w celu odnalezienia siebie, tego akordu, który przebrzmiał. Dla Bobkowskiego nagła decyzja wyruszenia to strząśnięcie z siebie kajdan dławiących okoliczności. Zdawało się, że historia przypisuje mu wyraźne miejsce – miał być obrońcą francuskich granic lub cywilnym uciekinierem przed najeźdźcą. Ta sama determinująca Historia dała mu jednak zbyt dużo wolności – obrońcą granic nie mógł się stać, gdyż Francja niemal nie broniła się przed atakiem, cywilni uciekinierzy zaś byli maruderami. Nie to życie, nie to tempo. W swej szaleńczej eskapadzie – wciąż pomiędzy kolumnami wojska i kolumnami uciekinierów – Bobkowski ucieka do przodu. W zapisie Historii nie ma go, pojawia się jedynie na jej obrzeżach. Autor Szkiców nie jest tchórzem, bynajmniej: chce się bić, ale Francja go okpiła. Od teraz zacznie się kilkadziesiąt stron tych wspaniałych zapisków rozpoczynających się najczęściej od słów: wstaliśmy rano, golenie, szybkie śniadanie, spaliśmy w namiocie, w sianie, przed nami miasteczko, wioska, nie widzieliśmy jeszcze kościółka, zimno, dobrze, bezkresny horyzont myśli. Ilekroć zastanawiam się, dlaczego wyruszył, dostrzegam, że próbuję wytłumaczyć niewytłumaczalne. Jak wytłumaczyć oddech? Bicie serca, czystość wzroku sycącego się zwykłym niebem, ten śpiewny rytm krwi, który tak rzadko daje się usłyszeć? Życie, jak je uzasadnić? W kazuistyczne dowody nie bawi się zresztą sam Bobkowski.

Leży się na trawie, poprzez liście drzew prześwieca białe słońce, a do ust wpycha się całą kiść [winogron] i ogryza ją jak jabłko. To całe przeżycie; mógłbym pisać o tym na dwudziestu stronach. Ale nie wiem, czy można by oddać rozkosz tych chwil – trzeba to samemu przeżyć, żeby zrozumieć.

Przeżyć, nie opisać. Przeżyć, zamilknąć. Przeżyć, być i trawić sobą świat. Jeśli czegoś Bobkowski doświadcza, to można zaryzykować twierdzenie, iż ma udział w Widzeniu. Dotyka świata, widzi go tak, jak nigdy wcześniej – w wiecznym teraz. Bez lęku, uwolniony z zabezpieczeń, migoczący na marginesie kalendarza Historii.

To wszystko w takich, właśnie w takich okolicznościach i w żadnych innych. Bo na przykład w czasie urlopu lub wakacji, w normalnych czasach, każda przyjemna chwila jest zatruta, choćby podświadomie tym, co będzie po powrocie: to i to będzie się musiało zapłacić, pan X jest świnia, a trzeba z nim utrzymywać stosunki, bo »on wiele może«, itd., itd. Ten cały balast myśli w normalnych warunkach, balast przyszłości, odpadł. Jest wojna, usiłuję wrócić do Paryża, co będzie jutro albo za miesiąc, zupełnie nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. (…) Najważniejsze jest TERAZ i trzeba się nie bać wyssać to TERAZ do końca, potem odrzucić i zastanowić się, jak by następne TERAZ najlepiej wykorzystać (7.9.1940).

Dotknąć świat TERAZ, w tej jedynej chwili, którą naprawdę mamy. Bo nie dano nam żadnej innej, innego czasu, jak tylko Ten Moment. Bobkowski na rowerze obciążonym bagażem do granic możliwości jawi się jako niecałkiem poważny herold prawd najważniejszych, a takich posłańców uwielbiamy. Na swym pojeździe, który lada chwila może się zwyczajnie rozsypać, połamać, uszkodzić, na swym pojeździe, który tak zabawny się wydaje wobec potężnych czołgów, których gąsienice nie łapią gumy, oraz wobec ciężkich wozów transportowych przewożących prowiant i sprzęt zdolny służyć wielu rodzinom, Bobkowski głosi swoje prawdy. To nie Historia, choćby nie wiem jak deterministyczna, rządzi moim życiem. To ja sam. Jeść winogrona na krawędzi kalendarza, patrzeć na jeziora w czasie końca czasu. Moje jestestwo wobec TERAZ.

Dzienniki rowerowe

Dlaczego rower? Bo najbardziej można polegać na sobie. Mechaniki jak najmniej, a jedynym paliwem jest siła i wiara w siebie. Niczego więcej nie potrzeba – akurat to, czym dysponuje Bobkowski. Ale jeśli trzytygodniowa eskapada opisana na 80 stronach daje punkt odniesienia dla pięciu lat okupacji i 500 stron, to chodzi tu o coś więcej. Wydaje się, że dwa tematy, niczym dwa koła, toczą się przez Szkice piórkiem: niechęć do jakiejkolwiek ideologii oraz radość z życia. Tematy nieprzystające do chóralnych głosów literatury czasów wojny, a także dla pisarza emigracyjnego. Z tego też powodu Bobkowski oceniany był skrajnie, wystawiano mu cenzurkę sybaryty, dzieciucha czy bawidamka. Rzeczywiście, na tle diariuszy powojennych, które zdominowały naszą krajową literaturę, by wspomnieć jedynie Gombrowicza i Herlinga-Grudzińskiego, Szkice piórkiem są dziennikiem intelektualisty mówiącego zupełnie odmiennym głosem. Gombrowicz oraz Herling-Grudziński tworzyli dzienniki z wyraźną intencją autokreacji. Tworzyli siebie oraz swój mit artysty, starali się wychowywać, pouczać swych czytelników, cierpliwie drążyć społeczną rolę intelektualisty. Bobkowski nie przystaje do tego towarzystwa, bezlitośnie wyszydza ideologie, nikogo nie wychowuje, odżegnuje się od mitu natchnionego pisarza i cieszy się życiem. Jeśli życie się odzyskało, jeśli poczuło się jego smak – smak wiecznej chwili – jakże z niego zrezygnować? Zniechęcony ideałami kultury europejskiej, która nie potrafiła przeciwstawić się barbarzyństwu totalitaryzmów, głosi jedyną ideologię: życie. W Szkicach zastanawia się, czy w odniesieniu do człowieka w ogóle możliwy jest jakikolwiek system. Udziela zaskakująco negatywnej odpowiedzi:

Człowiek to wieczny pożar. Trzeba go gasić tak, jak pożar, to znaczy, jak się da. Być może, że i w gaszeniu pożaru jest wiele systemów, ale w rezultacie nie przydają się one na wiele, bo nic nie pali się nigdy według systemu. Człowiek, ta odwieczna niespodzianka, nie da się ująć w system. (…) Pozwolić człowiekowi ŻYĆ – oto jedyny system i ideologia. Pozwolić żyć, a nie KAZAĆ żyć, zostawić mu wybór celu jego życia, a nie narzucić mu go z góry. I skończyć z gloryfikacją śmierci.

Jeśli zdaje się, że w tym ekspresyjnym fragmencie bliżej Bobkowskiemu do natchnionego licealisty, to trzeba sobie uświadomić, iż słowa są pisane w roku 1943 w okupowanym Paryżu, z którego ogląda się Wehrmacht na ulicach, a wyzwolenie grozi ze strony czerwonoarmistów.

Całe wykształcenie, które odebraliśmy, zawiodło – stwierdza Bobkowski. Francja, tak pyszniąca się swoją kulturą i polityką, przywódczyni Europy, była dogmatem. Wojna pokazała, że dogmatem zwietrzałym, bardziej godnym miana mitu. Demokracja, którą tak zachłysnął się świat, pomimo trudnych lat dwudziestolecia minionego wieku, bardziej skłaniała do „ucieczki od wolności” niż przeciwstawienia się i obrony swoich ideałów. Francja, która u Bobkowskiego staje się zarówno boleśnie realna, jak również urasta do miana symbolu, zafascynowała się potęgą totalitaryzmu, dając w zamian rachityczny ruch oporu oraz kolaborację. Słuchając radia, cierpliwie studiując prasę, Bobkowski wybiera rower jako najprawdziwsze narzędzie poznania. Na temat oficjalnej mowy mediów pisze:

Na wszystko dać mu [człowiekowi] odpowiedź gotową i łatwostrawną, usunąć sprzed człowieka wszelkie kłody myśli, o które mógłby się potknąć i pod wpływem upadku zacząć myśleć i rozumować. Po co ma czytać – dać mu ilustracje. Uprzedzać pytanie odpowiedzią. Odpowiedź redagować tak jasno, żeby przypadkiem nie przyszło mu na myśl podać jej w wątpliwość.

Potknąć się i myśleć – oto cały żywioł Bobkowskiego. Człowiek musi się przewrócić, a rower dostarczy mu tej możliwości wielokrotnie. Jednocześnie pochylony nad kierownicą i pochylony nad książkami, autor Szkiców demaskuje smak jakiejkolwiek ideologii oraz smak życia. Prawdziwa ideologia to po prostu człowiek. Święty Ireneusz z Lyonu powie to samo, ale we właściwym sobie języku – „Chwałą Boga jest żyjący człowiek”. A życie? Życie ma być przeżyte, a nie skundlone. Czasami oznacza to, że trzeba opuścić miejsce, w którym nie da się wytrzymać.

Rozpakowanie walizek

25 czerwca 1948 roku Andrzej Bobkowski wraz z żoną Barbarą zapakowali cały swój dobytek na okręt „Jagiełło” i wyruszyli. Pierwszy przystanek Panama, cel ostateczny Gwatemala. Miał wtedy 34 lata i dusił się w Europie.

Okruchy myśli o wyjeździe rozproszone są w monumentalnych Szkicach. Ostatecznie przeważył oglądany z bliska upadek Francji oraz przerodzenie się II wojny światowej w nową, tyle że zimną. Diagnoza Europy, wciąż zarażonej sympatią do komunizmu, wciąż uciekającej od wolności, jest w tym czasie najbardziej jasna właśnie u Bobkowskiego. 7 grudnia 1950 roku pisze list do Jerzego Giedroycia, a w nim zaskakujący niezależnością oraz klarownością myśli werdykt:

Co do Europy, to nie mam żadnych złudzeń. Ostatnio czytałem trochę prasy francuskiej, szwajcarskiej i niemieckiej. Trudno – to Grecja na dwa dni przed wkroczeniem Rzymian. Nie rozumiem, jak można jeszcze być tak naiwnym, żeby roić marzenia o jakimś planie oporu. Uważam, że w tym stadium, w jakim Europa zachodnia się znajduje, uzbrajanie jej aż po sztuczne zęby (prawdziwe biedaczce już dawno wypadły) i snucie planów »jak odeprzeć« jest grubym nieporozumieniem. Jedynym rozsądnym planem byłoby zastanowić się » jak przyjąć«. Byłoby to w każdym razie bardziej realistyczne i na pewno można by liczyć na daleko intensywniejszą współpracę w wypracowaniu takiego planu.

Opuszcza Europę trochę jak zawiedziony kochanek, który zbyt szybko dojrzał. W liście do Jarosława Iwaszkiewicza z 21 czerwca 1948 roku pisze:

Przyjechałem tu mając 26 lat jako młodziak, głupi i nierozgarnięty, wyjechałem mając 34 jako już kawałek człowieka. Francja dała mi to, co oni tak dobrze nazywają: formation d’homme [ukształtowanie człowieka]. Wszystko, co ojciec i matka, szkoła i życie posadziły we mnie tam, w kraju, tu dopiero rozwinęło się, puściło pędy i rozrosło. Ciężko było mi to opuszczać, znacznie ciężej, niż myślałem.

A trzy miesiące wcześniej w liście do tego samego adresata wyraził się chyba najpełniej: „Każdemu zaczynam teraz coś zapisywać. Tobie zapisuję w testamencie Europę. Właściwie najgorsze, co mi zostało. To kłopotliwy spadek”. Rok później, będąc już w Gwatemali, wyjaśniał w „Kulturze” swoją decyzję ostatecznie:

I teraz już wiem na pewno: dzień, który przeważył szalę mojej decyzji, był dniem wymiany banknotów 5.000 Fr[anc]s w Paryżu (…) Widzę ciągle te ogonki pokornych obywateli rewolucyjnej i indywidualistycznej Francji, stojących cierpliwie i godzinami, bez słowa sprzeciwu i buntu, godzących się potulnie z bezprawiem i rabunkiem, jakiego po raz już X-ty dopuściło się na nich Państwo.

W Gwatemali, czego bardzo żałowałem, Bobkowski nie ma już roweru. To jednak tutaj, poza zasięgiem Europy, jego myśli zaskakują konsekwencją i ostrością sądów. Kończy przepisywanie i kolejne redakcje Szkiców piórkiem, powoli odcina pępowinę od swojego dzieła życia i rozpoczyna kolejne projekty. Literackie i życiowe. Pisze opowiadania, które ustępują dziennikowi, jednak najbarwniejsze pozostają listy. Matka, Giedroyc, Mieczysławska, Terlecki, Iwaszkiewicz, by wspomnieć tych najważniejszych korespondentów. Nie spotka się z Witoldem Gombrowiczem, innym wielkim emigracji, tworząc zupełnie odmienne oblicze i strategię bycia na obczyźnie. Bobkowskiego zerwanie z Europą jest konsekwentne: gdy składano mu propozycje powrotu i objęcia lukratywnych stanowisk, stanowczo odmawiał, nie godził się na jakąkolwiek pomoc finansową. W liście do Mieczysławskiej z 17 września 1951 roku pisze: „ja żadnej pomocy nie chcę”, jakby chciał powiedzieć: ja uciekłem od pomocy. Co więc robi w Gwatemali? Przede wszystkim, mam takie wrażenie, nieustannie podróżuje. Zakłada sklep oraz klub modelarski i zajmuje się głównie konstruowaniem samolotów. Gdy zobaczyłem zdjęcie Bobkowskiego we wnętrzu jego sklepu, jak opiera się o ladę, a za nim ściany modeli, części, kolorowych pudeł, śmigieł, znaków firmowych zagranicznych przedstawicieli, zrozumiałem: on dalej podróżował. Był w świecie. Gdy znalazł samolot, rower był mu już niepotrzebny. Jego sklep, jego szalona branża, to kolejna podróż po własną niezależność. Podobnie jak z rowerem, wszystko polegało na nim samym: precyzji ruchów modelarza, zamiennych częściach, przestrzeni. Był wolny. Dzięki tej niezależności oraz swej pasji mógł w czasie zimnej wojny odwiedzić Stany Zjednoczone, brać udział w konkursach modelarskich. I za każdym razem był głodny wszelkich smaków życia. Prowadzenie własnego skromnego interesu kosztowało go wiele wyrzeczeń. Tym bardziej z dumą podkreślał, że był wolny wciąż na swój sposób. W liście do stryja pisał:

Za to jak dotąd, nic nie żałujemy. Wprost przeciwnie. Zapracowani, zmęczeni, nie mogący sobie pozwolić na nic »extra«, gratulujemy sobie tej decyzji niemal co wieczór. Co Ci będę mówił. Ja przede wszystkim cenię wolność (…). Postanowiłem strącić z siebie wszystkie zależności, nie musieć iść ciągle na kompromisy z moim sumieniem i ideałami. (…) I mogę być sobą, niezależny od żadnych »funduszów«, od resztek siana w żłobie, przy którym ścisk osłów piekielny. I jestem bardzo dumny, że nie bałem się ruszyć w świat. I to w jaki. Swobodny, otwarty, rozsłoneczniony, bez ogonków i bez nieustannej interwencji Państwa i tzw. czynników.

Niemniej dobitnie napisze w liście do Mieczysławskiej w roku 1960:

Nie, kochana – Ameryka to inny świat, to świat, który można z serca pokochać i być zadowolonym, że umrze się tutaj, a nie w tym europejskim gównie, w tych francuskich czy angielskich smarkach. Żeby mi płacili dzisiaj podróż, to do Francji bym nie pojechał. Od 12 lat tutaj nie pokazałem, nie byłem zmuszony do pokazania żadnemu policjantowi mojego dowodu osobistego. Za to ich kocham. Nie stałem w ani jednym ogonku. Za to ich kocham. Nikt nie odezwał się do mnie po chamsku. Za to ich cenię. Zresztą dajmy spokój, nie ma o czym mówić.

Gdy patrzę na faksymile jego listów, uderza mnie ich niepohamowany żywioł: są gęsto zapisane, od brzegu do brzegu kartki nieprzerwane kolumny liter. Jakby rzucił siebie w otchłań kartki. Listy i samoloty, to był jego gwatemalski odpowiednik roweru. Na co mu było to ciągłe podróżowanie – raz bardziej realne, raz bardziej intelektualne? Bobkowski to człowiek, który nigdy nie zasypiał ani nigdy nie zastygał. Język biblijny powie o takich osobach, że nie są letnie. Jego skomplikowane podróżowanie oznaczało wkraczanie w pustkę, mierzenie się ze światem zastanym poza pytaniem i odpowiedzią, aby odnaleźć siebie wolnego od definicji. Żyjącego.

Umiera 26 czerwca 1961 roku w Gwatemali, po nierównej walce z chorobą nowotworową. Jakby za wcześnie, jakby w połowie drogi. Jak potoczyłoby się jego życie, hen tam, za górami i lasami? Co jeszcze by napisał? Jakiś odpowiednik Szkiców gwatemalskich? Przez konsekwentną odmowę drukowania w Polsce czasów komunistycznych – skoro kraj nie jest wolny, jak może wolne być w nim słowo – znany nielicznym. Zachłyśnięci Gombrowiczem, od kilku lat powoli odrabiamy lekcje z Bobkowskiego.

Wojna i spokój
Marcin Cielecki

urodzony w 1979 r. – polski poeta, eseista, recenzent, pisarz.  Autor m.in. zbioru esejów Miasto wewnętrzne, książek poetyckich Ostatnie Królestwo, Czas przycinania winnic....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze