Dzieje Apostolskie
Czy to nieuniknione? Czy rzeczywiście takie są wymagania epoki? Czy istotnie świat zmierza w tym kierunku i nie da się go zatrzymać?
Debata o związkach partnerskich ma wszelkie zadatki, by stać się medialnym hitem sezonu letniego. Znajdziemy tutaj wszystkie niezbędne ingrediencje: skostniałą religijną instytucję i budzące się społeczeństwo obywatelskie, znane postacie, ściskające za serce historie, ciemiężonych i ciemiężycieli, walkę o prawa człowieka i wreszcie miłość. Bo przecież najważniejsza jest miłość. To ona pokona wszystkie przeszkody, niczym wiatr historii zmiecie zapory i zasieki, przyniesie wszystkim gejom i lesbijkom radość oraz ukojenie.
Według homoseksualnych aktywistów państwo nie traktuje ich tak samo jak heteroseksualistów, nie dając im prawa do tworzenia rodzin. Związki partnerskie mają być pierwszym etapem na drodze do zadośćuczynienia tym krzywdom. Różnego rodzaju przywileje, choćby podatkowe, nie będą jednak w pełni satysfakcjonujące, bo przecież nie chodzi tutaj o sprawy tak przyziemne jak deklaracje fiskalne czy dziedziczenie po zmarłym partnerze. Równość zostanie ustanowiona jedynie wówczas, gdy pary gejowskie i lesbijskie będą mogły zakładać prawdziwe rodziny: zawierać małżeństwa i mieć dzieci (choć biologicznie nie jest to możliwe). Dyskryminacja skończy się ostatecznie i nieodwracalnie tylko wtedy, gdy nastąpią zmiany w mentalności niepoprawnych heteryków. Związki są jedynie początkiem walki, bo „związki” to jednak nie to samo, co „małżeństwa”.
Zestaw argumentów przedstawianych przez homoseksualnych działaczy jest coraz węższy, ale za to wybrzmiewają one z większą siłą w codziennych gazetach, kolorowych magazynach i telewizjach.
Najważniejszy jest argument deterministyczny: tej fali nie da się już zatrzymać, nic na to nie poradzicie, heterycy, wyluzujcie się (jak mówi w jednym z wywiadów pewien znany aktor gej). Większość krajów Europy przyjęła już stosowne rozwiązania prawne, coraz więcej państw na świecie legalizuje homomałżeństwa (nawet w machystowskiej Ameryce Łacińskiej), a zatem nie ma o co kruszyć kopii. Sprzeciw jest aktem donkiszoterii, już nawet nie oburzającej, lecz śmiesznej. Godnej raczej politowania niż potępienia. Przypominającej desperackie próby zatrzymania postępu podejmowane przez luddystów, którzy w dziewiętnastowiecznej Anglii niszczyli maszyny tkackie.
Drugi argument obalić jeszcze trudniej. Nie można gnębić homoseksualistów, bo oni się kochają. A miłość jest uczuciem, z którym dyskutować nie sposób. Czy znacie kogoś, kto byłby przeciwnikiem miłości? Kto chciałby jej zakazać? Oczywiście, są i tacy ludzie: to ci, którzy nie chcą dać gejom i lesbijkom prawa do tworzenia związków. Oto wrogowie miłości.
To bez wątpienia najpiękniejsze z uczuć. Nie sposób zanegować tego, że miliony homoseksualistów na świecie kochają się szczerze i z pasją. Ale moc tego argumentu jest pozorna. Czy miłość to jedyne kryterium, wedle którego państwo powinno przyznawać prawo do zawierania związków, a później być może małżeństw?
Małżeństwo to nie tylko miłość. To nie tylko zobowiązanie wobec drugiej osoby, tak często zresztą ostatnimi czasy łamane, to także główny filar umowy społecznej, uznawanej od tysięcy lat przez wszystkie – z grubsza – państwa, narody i plemiona na świecie. Bez małżeństw nie byłoby społeczeństw, bez społeczeństw nie byłoby państw, a bez państw – nie byłoby cywilizacji. Rozszerzenie definicji małżeństwa o związki między dwoma mężczyznami lub dwiema kobietami zmusiłoby nas do uznania tego, że w tym równaniu jest jeszcze jeden czynnik: miłość jako podwalina ludzkiego rozwoju. Cywilizacja, państwo, naród i małżeństwo biorą swój początek z miłości.
To bardzo romantyczna wizja, lecz niebezpieczna. Takie rozumowanie prowadzi bowiem nie do rozwoju społeczeństw, lecz do ich powolnego zatruwania i wyniszczania. Wprowadzenie związków partnerskich oznacza rozmycie instytucji małżeństwa (przypomnijmy, że dałyby one rozmaite przywileje również heteroseksualnym konkubinatom) i otwarcie furtki dla nieformalnych więzi, w których „zobowiązanie” jest spychane na margines. Związek partnerski to koń trojański, ślicznie zapakowany w tęczowy papier. Najbardziej istotnym elementem tej obyczajowej rewolucji nie byłoby powszechne zrównanie miłości homoseksualnej z heteroseksualną, lecz wprowadzenie zupełnie nowej definicji „miłosnego kontraktu”, prostego w obsłudze i łatwego do rozwiązania. Doszłoby do rywalizacji tradycyjnego małżeństwa z małżeństwem w rycie homoseksualnym, lekkim i przyjemnym, w którym nie trzeba nawet znosić trudów porodu i zajmowania się noworodkiem, gdyż można przecież zaadoptować dużo mniej uciążliwego trzylatka. I nietrudno zgadnąć, który „ryt” zyskałby na dłuższą metę większą popularność, biorąc pod uwagę coraz swobodniejsze podejście młodych ludzi do takich wartości jak wierność czy odpowiedzialność.
Miłość jest pięknym uczuciem. Tym bardziej musi niepokoić jej nagminne wykorzystywanie w debacie na temat związków partnerskich. Jeśli ktoś upiera się, że miłość dwóch gejów lub dwóch lesbijek jest argumentem ponad wszystkie inne, gra wyjątkowo cynicznie.
Oceń