Szczęście czy sukces?
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Wyczyść

Spełnianie się w przyjaźni czy miłości jest czymś fundamentalnym. A może kochać i być kochanym to już wystarczy, by być szczęśliwym, i niczego więcej nie potrzeba?

Paweł Kozacki OP: Banałem wydaje się stwierdzenie, że ludzie sukcesu – aktorzy, sportowcy, biznesmeni – często nie odnajdują szczęścia. Czytamy o kolejnych rozwodach, przedawkowaniu narkotyków, kłopotach z prawem… Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego ich sukces nie przekłada się na szczęście?

Bogdan de Barbaro: Ten przykład wskazuje na coś bardziej dramatycznego. Te gwiazdy nie tylko nie osiągają szczęścia, ale tracą równowagę. Nasuwa się podejrzenie, że sukces je przerósł, że nie umiały go wykorzystać. Nie dziwi mnie to, bo tego rodzaju spektakularne osiągnięcia sportowe czy artystyczne przydarzają się niejednokrotnie osobowościom niedojrzałym. Jeśli sportowiec ma dwadzieścia kilka lat, zdobywa puchary i dostaje bardzo dużo pieniędzy, to nie wie, co sensownego z nimi zrobić. W przypadku ludzi sukcesu społecznego przekucie go na szczęście jest tym trudniejsze, że z tego rodzaju sukcesem jest jak z jedzeniem. Można się najeść, ale za jakiś czas znów jesteśmy głodni. Podobnie ktoś, kto osiąga sukces, gdy się już nim nasyci, potrzebuje kolejnego. To rodzaj pułapki. Niewiele jest osób, które stojąc przez jakiś czas na podium, potrafią przełożyć to na nową formułę, czując się nadal spełnione i pełne radości życia.

Czyli chwilowy sukces może być raczej pułapką niż szansą?

Tym bardziej, im bardziej zależy od zewnętrznych warunków. Sukces rozumiemy zwykle jako coś zewnętrznego, społecznego, choć może oznaczać też rzeczywistość wewnętrzną. Jeśli to będzie pokonanie nałogu, to może się wpisać we własny rozwój. A jeśli będzie zależał od poklasku, to o szczęście będzie trudniej. Los sportowca może być metaforą ludzkiej kondycji. Jeśli biegam dookoła Błoń, to ważna jest odpowiedź na pytanie, co dla mnie jest ważne, czy to, że mam lepszy wynik niż miesiąc temu, czy też to, że pokonam rywala. Ta pierwsza satysfakcja mobilizuje na dłużej.

Moja znajoma przez wiele lat pracowała w Brukseli jako dziennikarka, miała poczucie, że uczestniczy w czymś ważnym, miała poczucie misji, a gdy Polska weszła do UE, poczuła pustkę. Jak sobie poradzić z czasem po euforii?

Tu dochodzimy do pytania o sens. Antoni Kępiński, słynny polski psychiatra, wiele lat temu pisał o syndromie domku jednorodzinnego. Ludzie żyją i pracują, by taki domek kupić czy zbudować, a gdy im się to uda, stają przed pytaniem: co dalej? Gdy sens naszemu życiu nadają rzeczy materialne, przyziemne, wpadamy w ciąg łapczywości, chcemy coraz więcej. To prowadzi na drogę konsumpcjonizmu, który polega na tym, że nie chodzi w nim tylko o produkcję rzeczy, ale również o produkcję ludzkich potrzeb. Jak mam telewizor, to mnie przekonują, że muszę mieć większy, plazmowy, nowocześniejszy… i tak bez końca. Takie minisensy dają przy zakupie poczucie chwilowej satysfakcji.

Druga, bardziej higieniczna wersja szukania sensu, to homo viator, człowiek, który rozwija się na drodze życia. On potrzebuje czegoś ważniejszego niż towar i rynek.

Gdy mówiliśmy o poczuciu sukcesu publicznego, pomyślałem sobie, że nie tylko sportowcy i gwiazdy estrady żyją poklaskiem. Czy nie jest tak, że każdy z nas potrzebuje zauważenia ze strony innych, że nie wystarcza nam wewnętrzna satysfakcja?

Poszukiwanie u innych akceptacji jest czymś naturalnym i tym bym się nie martwił. Drugi człowiek jest dla nas zwierciadłem, źródłem korekty, informacji zwrotnej, a co za tym idzie, rozwoju. Są jednak takie osoby, dla których słowa innych są wyrocznią, żyją tak, by im się podobać. To jest męcząca utopia, bo nigdy nie będzie spełniona. Skąd się to bierze? Najłatwiej odwołać się do procesu wychowawczego. Jeśli człowiek w dzieciństwie nie otrzymał podstawowej porcji akceptacji, która daje poczucie bezpieczeństwa, albo dostawał od rodziców miłość „warunkowaną”, czyli taką, na którą musiał stale zasługiwać, to w dorosłym życiu będzie szukał potwierdzenia, że jest OK. Uzależni się od tego, co mówią inni, albo – co gorsza – od tego, co mu się wydaje, że inni o nim myślą. A jeśli będzie miał jeszcze w sobie negatywną autonarrację, to będzie wymuszał potwierdzenia, co uczyni go przykrym dla innych.

W kontekście autonarracji przychodzą mi na myśl ludzie, którzy zawsze, niezależnie od sytuacji czują się nieszczęśliwi. Patrzę na moich współbraci. Jeden przychodzi na kolację i przeważnie mówi: „Jakie dzisiaj mamy pyszności”. Drugi, cokolwiek by było na stole, powie: „Znowu nie ma co jeść”. Z czego wynika taka odmienność? Jedni są przeważnie zadowoleni, inni prawie zawsze niezadowoleni.

Pojawia się tu coś, co terapeuci nazywają wzorcem narracyjnym. Człowiek nosi w sobie jakieś wstępne przekonania, żeby nie powiedzieć, wstępne uprzedzenia. Wiąże się to z naszą autobiografią, z tym, jak opisujemy świat i siebie w tym świecie. Jedni mają przekonanie: „Świat jest dobry, ludziom można ufać”. Inni przeciwnie: „Świat jest zły, ludzie są zagrożeniem”. W odniesieniu do siebie mają poczucie: „jestem OK” albo „nie jestem OK”. Mówimy, że jest to rama narracyjna lub wzorzec narracyjny. Jest on na tyle silny, że jeśli coś nam do niego nie pasuje, zaczynamy to cenzurować. W konsekwencji wzorzec stale się potwierdza. Jeśli jestem człowiekiem z autobiografią pod tytułem „Jestem nieudacznikiem”, to nawet jeśli mi się coś uda, nie wpiszę tego w moją biografię. Zapamiętuję tylko niepowodzenia. Zawsze nosimy jakieś okulary, różowe lub szarobure, i one zabierają nam wolność spojrzenia, nie pozwalają zobaczyć świata takiego, jaki rzeczywiście jest. A gdybyśmy chcieli dojść do tego, z czego wynika kolor tych okularów, musielibyśmy znowu odwołać się do dzieciństwa i procesu wychowania, do tego, jakie podstawowe informacje rodzice i wychowawcy dają dziecku, jakie znaczenia nadają poszczególnym wydarzeniom.

To znaczy, że jedni są skazani na poczucie, że są nieszczęśliwi, a inni na poczucie, że są w czepku urodzeni?

Jako terapeuta nie lubię myśleć, że ktoś jest skazany. Oni nie tyle są skazani, ile raczej „się skazują”, bo to od nich zależy, czy zdekonstruują tę negatywną czy autodestrukcyjną narrację, czy nie. Czasem człowiek sam przejrzy na oczy, bo przeczyta jakąś książkę albo pójdzie na pielgrzymkę, albo spotka kogoś i ta stara narracja się wyczerpie. Wtedy ciemne okulary spadają. Niejednokrotnie potrzebna jest do tego pomoc terapeuty. Ci z kolei, którzy noszą różowe okulary, też są narażeni na kłopoty, bo na tym świecie nie wszystko jest idealne, nie wszystko się z ich wzorcem zgadza. Zatem optymalny stan osiągamy wtedy, gdy potrafimy różnicować spojrzenie na rzeczywistość i na siebie samych.

Czy istnieją jakieś ogólne wskazania, jak w drodze do szczęścia dochodzić do prawdziwego spojrzenia na samych siebie i otaczający nas świat?

Gdy mówię o narracjach, mam na myśli rozwój osoby, bo pytanie o szczęście jest raczej duchowej natury. Myślę o kontakcie z pięknem świata, wrażliwością na to, co dobrego może się wydarzyć między ludźmi. Odczuwanie szczęścia to dodatkowy poziom, o który warto się starać, ale nie wystarczy do tego pogodna narracja. Ona jest punktem wyjścia, otwarciem szansy, ale za nią będą szły bardzo indywidualne okoliczności, na które na ogół nie mamy wpływu. Bałbym się do nich stosować jakieś teorie psychologiczne. Na przykład jadę na nartach i uderza mnie piękno tego świata. Nie przygotowałem tego oszołomienia ćwiczeniami psychologicznymi, ale ono się wydarzyło.

Nie możemy zaprogramować czy sprowokować takich momentów, ale czy jesteśmy w stanie bardziej się na nie uwrażliwić, otworzyć?

Na pewno człowiek noszący w sobie narrację pozytywną będzie bardziej na nie otwarty niż ten, który czuje się skrzywdzony i w związku z tym jest bardzo podejrzliwy w stosunku do świata.

Czasem brak szczęścia wynika z jakichś zewnętrznych uwarunkowań. Są na przykład ludzie, którzy marzą o współmałżonku, o rodzinie, ale ich nie mają. Cokolwiek się dzieje w ich życiu – sukcesy zawodowe, towarzyskie – nie może przesłonić faktu, że czują się nieszczęśliwi, bo niespełnione jest ich fundamentalne marzenie. Czy takim ludziom można pomóc?

Namawiałbym do tego, aby przeanalizować powody, dla których taka osoba jest samotna. Paradoks polega na tym, że osób szukających się nawzajem, obu płci, jest bardzo dużo. Zadziwia mnie, gdy przychodzi do mnie do gabinetu mężczyzna szukający kobiety, z którą chciałby dzielić swój los, a godzinę po nim kobieta, która szuka mężczyzny. Ludzie potrzebują się nawzajem, więc sensowne jest pytanie, na ile potrafię być otwarty na innych, na ile potrafię się nimi życzliwie zainteresować, nie bać się ich. Ludzie często obawiają się drugiego człowieka, jego bliskości, a wtedy niedostępna jest im atrakcyjność, która w każdym z nich jest. „Daj szansę, kup los”. Jestem oczywiście świadomy, że tu nie chodzi o los, ale o mądre poszukiwanie. Jeśli jednak nie dochodzi do zrealizowania tego fundamentalnego celu, którym jest wejście w związek czy założenie rodziny, warto poszukać sposobu, by jego brak nie przesłonił reszty świata. Oczywiście powiedzenie komuś: „znajdź sobie inny cel”, byłoby aroganckie. Ten ktoś może się wtedy poczuć niezrozumiany i odtrącony. Jeśli jednak popatrzeć na to w dialogu i pomóc mu wyjść z formuły „Nic nie da się zrobić”, to może się okazać, że znajdziemy drogę uwolnienia. Każdy może zadać sobie też pytanie, czy czuje, że życie zależy od niego. Jedni uważają, że „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”. Inni, że „Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi”. Ci pierwsi mają większe szanse na osiągnięcie szczęścia. Jeśli bowiem uważam, że kształt jutra zależy ode mnie, to będę się starał zrobić coś takiego, żeby to jutro było po mojej myśli. Jeśli jednak jestem przekonany, że jutro ode mnie nie zależy, to nie włożę żadnego wysiłku w to, by moje życie wyglądało inaczej.

Doradzałbym zatem sprawdzenie, a w konsekwencji sprawienie myślenia, że życie zależy ode mnie. To jest bardzo ważny czynnik higieny życia psychicznego, ale również somatycznego. Jest on niezależny od światopoglądu – w takim samym stopniu dotyczy ateistów, agnostyków, jak i osób wierzących.

Zatem poczucie szczęścia zależy od sposobu, w jaki przeżywamy rzeczywistość.

Tak, bardziej od sposobu przeżywania niż od samej rzeczywistości. To jest jak w tym wyświechtanym przykładzie ze szklanką: czy widzimy, że jest do połowy pusta, czy do połowy pełna.

Czy można w sobie odnajdywać, ćwiczyć, trenować to poczucie sprawczości?

Poczucie sprawczości to jest teoria samoobsługowa. Jeśli uznam, że życie zależy ode mnie, to tak będzie. Jeśli uznam, że nie mam na moje życie wielkiego wpływu, to też tak będzie. Osoby przekonane o tym, że nic im w życiu nie wychodzi, proszę podczas terapii o refleksję nad wyjątkami. Gdy ktoś mówi: „Nic mi się nie udało”, proszę go: „Sprawdź ostatni rok i wymień cztery przypadki, gdy coś bardzo się udało”. „Niemożliwe” – pada odpowiedź. Po dłuższym zastanowieniu okazuje się jednak, że nie cztery, ale siedem rzeczy się udało. Te wyjątki pozwalają postawić przy negatywnej narracji znak zapytania. Potem myślimy, dlaczego się udało, od czego zależały te dobre wyjątki, z jakimi ludźmi, w jakim kontekście się wydarzyły, co człowiek czuł wcześniej i później. Po takiej pracy okazuje się, że nawet jeśli jest wiele wydarzeń na szali „przegrane”, to szala „sukces” wcale nie jest pusta. W ten sposób powstaje bardziej wiarygodna opowieść, która okazuje się sagą pod tytułem „Raz pod wozem, raz na wozie”, a nie dramatem o klęskach. Podobnie nieprawdopodobna i naiwna byłaby komedia samych sukcesów. Taka praca daje satysfakcję i poczucie rozwoju. Ludzie będący w terapii czują nie tylko, że jest lepiej, ale że oni sprawiają, że jest lepiej.

Czyli wracamy do homo viator, do człowieka, który jest w drodze. Zastanawiam się zatem, czy nie byłoby słuszne zobaczenie, że celem w życiu nie jest dojście do jakiegoś punktu, ale bycie w drodze, że życie w rozwoju jest sposobem szukania szczęścia…

Wielu ludzi tak żyje, ale tego tak nie nazywa, mają przeczucie, że życie jest drogą. Nie używają może łacińskich słów, ale żyją głęboko i mądrze.
Nie brakuje też oczytanych intelektualistów, którzy miotają się w życiu. Nie tylko sportowiec czy celebryta mogą się pogubić. Można być pogubionym intelektualistą. To jest inny poziom, który odwołuje się do sensu niedoraźnego, nieprzyziemnego. I znów: może to w równym stopniu dotyczyć agnostyka, jak i wierzącego.

A jaki sens niedoraźny znajdują ludzie niewierzący?

Muszą więcej od siebie wymagać, bo nie zadowolą się wyjaśnieniem podanym z ambony. Łatwiej znaleźć sens transcendentny, odnosząc się do Boga. Znam jednak wielu ludzi, którzy deklarują się jako ateiści czy agnostycy, a żyją zacnie i mądrze, bo mają cele nieprzyziemne. To może być dążenie do rozwoju, to może być jakaś wartość uniwersalna, działanie na rzecz innych. Pod spodem będzie pewnie przyjaźń czy miłość. To są wartości, które docenia się tym bardziej, im dłużej się żyje, bo za młodu przychodzą one bez kłopotu.

Zahaczył pan o obszar odniesienia do innych ludzi, mówiąc o miłości i przyjaźni. A jaki jest wpływ relacji z innymi osobami na poczucie szczęścia?

Jest to wpływ podstawowy. Patrząc na innych i na siebie, jestem przekonany, że spełnianie się w przyjaźni czy miłości jest czymś fundamentalnym, czymś, co jest powietrzem… Czymś nawet więcej niż powietrzem, ponieważ ktoś, kto kocha i czuje się kochany albo jest w głębokich przyjaźniach, ma większe szanse na bycie szczęśliwym. A może kochać i być kochanym to już wystarczy, by być szczęśliwym, i niczego więcej nie potrzeba?

Możemy zatem stwierdzić, że miłość i przyjaźń są przestrzenią, w której odnajdujemy szczęście, ale ja znowu myślę o osobach, które powiedzą, „ja nie mam szczęścia w miłości”, „nikt mnie nie lubi, nikt mnie nie chce”.

To znaczy, że są w pułapce negatywnej narracji. Tu nam się łączy wątek psychologiczny z duchowym. W terapii mówimy raczej o narracji, a takie słowa jak miłość czy przyjaźń padają rzadko, tymczasem ciekawe jest dla mnie, że w naszej rozmowie te dwa wątki się połączyły. Pozytywna narracja jest formą naczynia, które może przyjąć miłość i przyjaźń, które może się nimi napełnić i uczynić człowieka szczęśliwym. Jeśli natomiast będę ogarnięty narracją nieufności czy podejrzliwości, będę mijał ludzi, nie zauważając ich, nie dając im miejsca w swoim życiu; jeśli będę się ich obawiał, to nie będzie we mnie otwartości na więzi uczuciowe.

Mówiliśmy trochę o ludziach obciążonych, niepotrafiących się odnaleźć, ale są również tacy, którzy tryskają szczęściem, radością życia. Oni potrafią nawet zarażać, obdarowywać szczęściem…

Pod warunkiem, że to obdarowywanie nie jest nachalne. Bo smutnych szczęśliwy może irytować. Obdarowywać szczęściem będą ci, którzy sami są szczęśliwi i którym smakuje życie, którzy mają poczucie dobrego sprawstwa i którzy lubią ludzi.

Szczęście czy sukces?
prof. Bogdan de Barbaro

urodzony 7 września 1949 r. w Krakowie – Bogdan Jerzy de Barbaro, psychiatra i psychoterapeuta, emerytowany profesor zwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego, zdobył certyfikat psychoterapeuty i superwizora Sekcji Naukowej Psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego,...

Szczęście czy sukces?
Paweł Kozacki OP

urodzony 8 stycznia 1965 r. w Poznaniu – dominikanin, kaznodzieja, rekolekcjonista, duszpasterz, spowiednik, publicysta, wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, w latach 2014-2022 prowincjał Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego. Obecnie mieszka w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze