Drabina Melchiora
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 votes
Wyczyść

Znalazłem go w kościele. Spoglądał w niebo przez dziurę w dachu. Może patrzył, a może się modlił. Musiał być bardzo zatopiony w tym obrazie, gdyż dopiero na dźwięk mojego głosu powrócił do rzeczywistości. Trzy dni temu msza, w czasie której uroczyście wprowadzono do kościoła plastikową figurę ojca Pio, zakończyła się oberwaniem dachu. To nie mógł być przypadek, że sufit runął na ołtarz akurat w chwili przybycia do niej najsławniejszego Stygmatyka.
– Co słychać, kochany panie Stanisławie? – spytał ciepło.
– A czy może być coś ważniejszego? – wskazałem ręką na dziurę.
– Pańskie życie, panie Staszku. Kościół bardziej się nim interesuje niż spróchniałym dachem.

Jego dobre oczy mówiły, że to nie tylko pobożny żart.
– Ksiądz powinien pracować w piarze naszego episkopatu. Wizerunek biskupów bardzo by się poprawił. Już mówiłem, że się ksiądz tu marnuje…
– Podobnie jak pan. Widocznie to nasze marnowanie tutaj ma głębszy sens.
– Ja ostatnio akurat zaznałem cudu.

Twarz księdza rozkwitła w wielkie „Och”.
– Spotkał pan naszą Helenkę?
– To też – uśmiechnąłem się. – Ale… pamięta ksiądz, jak się skarżyłem na alergię? Nie mogłem wchodzić do kościoła z powodu zapachu lilii. Jeden kielich w kościele wystarczał, żebym lądował w szpitalu. Zadzwonił ksiądz, że pani Kuta, dostarczycielka lilii, nie żyje i mam się czuć bezpiecznie. No i w niedzielę siedzę sobie spokojnie w ławce, nagle patrzę, co ja mówię, czuję, że wraz z ojcem Pio wkraczają do kościoła lilie.
– O Boże! – ksiądz chwycił się za głowę – przepraszam pana, to było całkowicie nieprzewidziane, te lilie dostarczył…
– Nieważne – przerwałem przerażonemu Melchiorowi. – Proszę księdza, to wtedy właśnie wydarzył się cud. Wyjąłem chusteczkę, przygotowując się na atak, a tu nic…

Moja alergia zniknęła. Na drugi dzień wszedłem do kościoła, by się upewnić, że to nie złudzenie. Dosłownie wsadziłem nos w kielichy i żadnej reakcji. Normalnie już bym nie żył.
– No proszę – popatrzył na mnie z niedowierzaniem. – A wie pan, że świadkowie zeznawali zgodnie, że zapach lilii zapowiadał zwykle uzdrowienia ojca Pio? Powinien się pan zgłosić do lekarzy, żeby wystawili świadectwo – Melchior sceptycznie nastawiony do włoskiego świętego pewnie żartował, ale mówił to ze śmiertelną powagą.
– Ee, musiałbym mieć poświadczenie, że wcześniej miałem alergię. Zresztą Pio jest już święty, więc jestem jako świadek zbędny.
Melchior pokręcił głową.
– Proszę opowiedzieć o tym Helence. Zacznie fruwać.
– Mam do księdza prośbę, żeby nie mówić głośno o mojej słabości do Heleny – zażartowałem, mając nadzieję, że ksiądz twórczo rozwinie temat naszej uroczej pulchniutkiej fascynacji. – Moja pani może być zazdrosna i jeszcze się rozmyśli.
– Z czym?
– Ze ślubem.

Górski oniemiał.
– Nie wiedziałem, że sprawa z tą wdową jest tak poważna, inaczej bym sobie nie pozwolił. Kiedy ślub? – spytał poważnie.

Zdębiałem. Uświadomiłem sobie, że Melchior myśli o innej osobie.
– Ale ja nie mówię o ślubie z Krystyną Guzowską.
– Przepraszam, wydawało mi się, że coś jest między wami.

Teraz dopiero sobie przypomniałem naszą rozmowę o ludziach, którzy są wierni do końca swemu małżonkowi, nawet po jego śmierci. Nie wyobrażają sobie małżeńskiego spotkania w niebie w poszerzonym zestawie. Melchior wtedy mówił, że Bóg potrafi kochać jednocześnie miliony istnień i była to dla mnie z pewnością wskazówka, bym nie lękał się zaangażować w związek z wdową.
– Rzeczywiście, przez jakiś czas myślałem, że w przedziwny sposób jesteśmy sobie przeznaczeni. Ale to pękło. Może z mojej winy…

Melchior wyraźnie się przejął. Aż mnie to zdziwiło.
– Panie Staszku, wiem, że to sprawy serca, nie chciałbym wchodzić z butami w…
– Ależ nie… chętnie. Z kim o tym porozmawiać, jeśli nie z księdzem?
Wiedziałem, że nie jest ze mną do końca szczery, a jednocześnie nie było nikogo lepszego do zwierzeń. Przedziwna mieszanka jego ciepła oraz inteligencji działała jak magnes. Poprowadził mnie w bardziej intymną przestrzeń ogrodu.

– Piszę opowieść o Pustelniku, o tym pokutniku, którego dzieje przekazała mi przed śmiercią Eleonora Szacowna. Hrabia zabija swego najlepszego przyjaciela oraz żonę, nakrywając ich w łóżku. Zabójstwo w afekcie. Sąd go uniewinnia i nie nakłada na niego nawet zwyczajowej minimalnej kary. Hrabia nie wytrzymuje wyrzutów sumienia. Pozoruje samobójstwo i znika ze świata. Trafia do naszej puszczy i pędzi żywot pustelnika. To jest historia o winie nieodpokutowanej, która prędzej czy później dopada człowieka. Na nieszczęście opowiedziałem ją Krystynie, nie wiedząc, że trafię w jej problem…
Melchior uniósł brwi pytająco.

– Oczywiście, mówię to jak na spowiedzi…
Zrobił uspokajający gest ręką.
– Krystyna zwierzyła mi się, że to ona swoimi nieopatrznymi słowami przyczyniła się do samobójstwa męża i te słowa teraz ją zabijają. Wymyśliła sobie, że aby jej dalsze życie miało sens, to musi być pokutą. Ona nie ma już prawa do miłości ani do szczęścia.

Melchior był wstrząśnięty. Wydawało mi się, że aż nienaturalnie. W końcu Krystynę znał tylko pośrednio.
– Kiedy mąż wyznał jej, że chce sobie palnąć w łeb, powiedziała, że to lepsze od powieszenia, bo gałąź mogłaby znów nie wytrzymać. Wtedy zrozumiał, że przejrzała jego tajemnicę. Dwadzieścia lat wcześniej Guzowski chciał popełnić samobójstwo w duecie z przyjacielem, tylko że pod nim złamała się gałąź. Przeżył, ale całe lata uciekał ścigany wyrzutami sumienia, że zdradził przyjaciela. W końcu dołączył do niego.
– I pan uważa, że rzeczywiście tak było? Że Guzowski z powodu tych słów popełnił samobójstwo?
– Ona tak to widzi… Żyje w obłędzie. To są chaszcze. Może ojciec Pio by to rozwikłał. Ja wysiadam.

Górski spojrzał mi w oczy z jakimś żalem.
– Miałem nadzieję, że pan się tak łatwo nie podda. Mógł pan uratować ją przed nią samą. W miłości często człowiek mówiąc „nie”, mówi „tak”.
Zaskoczyło mnie, że tak się zaangażował, dlaczego tak bardzo mu zależało, żebym akurat pojął wdowę? Nie chciałem wprowadzać go w przykre szczegóły. Nie powiedziałem więc, że Krystyna, jeśliby nawet szukała pocieszenia, to już w innej miłości, z innym człowiekiem.

Dlaczego Górski nie mobilizował mnie wcześniej?
– Odnosiłem wrażenie, że księdzu nie jest w smak moje śledztwo w sprawie samobójstwa Guzowskiego. Pamięta ksiądz, jak prosiłem o pożyczenie mi O naśladowaniu Chrystusa?

Widziałem, że te słowa go zabolały. Odmówił mi pożyczenia tej książki, gdyż podobno prowadził na jej marginesie intymne zapiski. Według mojego przypuszczenia mogły tam być słowa świadczące o jego związku z Guzowskim.
– Mówiłem panu, że nie wszystko mogę powiedzieć. Nie sądziłem jednak, że to będzie miało tak fatalne skutki.
– Co dokładnie ksiądz ma na myśli?

Melchior spojrzał na zegarek.
– Przepraszam, jestem umówiony u Mizerów, mamy dogadać sprawy związane z darowizną na dach. Spotkajmy się jutro – poprosił.
– Rano wyjeżdżam do miasta – rzuciłem jeszcze odrobinę zły. – Ale może po południu?
– Powiedzmy, o dziewiątej wieczorem. Przekażę panu coś, co pozwoli panu lepiej zrozumieć sprawę.
– Znowu jakiś kawałek prawdy? – powiedziałem i zaraz pożałowałem swej ironii.

Uśmiechnął się pokornie.
– Proszę, proszę dać mi jeden dzień, przemodlę wszystko raz jeszcze. I dobrze… dam panu O naśladowaniu Chrystusa…

***

Po dwunastej wybrałem się na miasto, by odwiedzić parę księgarń. Wychodząc z podziemnego parkingu na placu Wolności, wpadłem na Zbyszka, tego, który naraił mi ziemię w Rojnie. Zatem właściwie sprawcę wszystkich moich zawirowań. Gdyby nie on, nigdy nie trafiłbym do puszczy. Rozłożyłem ramiona i zamierzałem wygłosić jakąś sentencję na temat jego wiekopomnej roli, ale zdążyłem wypowiedzieć tylko:
– Och…
– Nic nie mów… – uniósł ręce, zaciskając powieki.
– Co?
– Chłopie, czy ty wiesz, że wybrałem się na twój pogrzeb?

Na mojej twarzy malował się wielki znak zapytania.
– Przeczytałem w gazecie nekrolog. Twoje nazwisko, imię …
– Aha – kiwnąłem głową, wszystko się wyjaśniło. – Stanisław Madej, tylko rocznik się nie zgadza.
– A więc go znasz?
– Trudno, żebym nie znał swego prześladowcy.
– O czym ty gadasz? – zaciekawił się.

Poszliśmy na piwo. Co prawda, wieczorem miałem być w Rojnie, aby spotkać się z Melchiorem, ale jedno piwo to żadne piwo. Einmal ist Keinmal.
Zdałem Zbyszkowi relację o człowieku, który nosił to samo imię i nazwisko co ja i załatwił mnie przed dwudziestoma laty swoją arcyzłośliwą recenzją po moim debiutanckim tomiku opowiadań.

– To był właściwie szantaż: albo zamilkniesz, albo ja cię uciszę. Dałem się zastraszyć. Już nic nie napisałem. Pędziłem żywot w kominiarce. Po dwudziestu latach od tej cholernej recenzji trafiłem do szpitala. Rozpoznała mnie koleżanka z liceum. Przyszła mi obwieścić, że mam raka, i w domyśle, że moje dni są policzone. W ciągu kilku sekund rozpadłem się na kawałki. Dotknąłem swojej śmierci. Po paru godzinach wróciła, by poinformować, że to pomyłka. Widziała wyniki innego Madeja, też Stanisława. Nie mam stuprocentowej pewności, czy to ten sam facet. Nie odważyłem się sprawdzić – skończyłem moją opowieść.

– Gość był wykładowcą na Politechnice – relacjonował Zbyszek. – Nie byłem do końca pogrzebu, ale wysłuchałem mowy rektora. Podobno twój imiennik był wybitnym naukowcem, człowiekiem renesansu, otwartym na wartości humanistyczne.
– To by się zgadzało. W liście, w którym mnie pohańbił, pisał, że jest po politechnice. Granice przypadków zostały przekroczone. To na pewno on. Albo mi się to wszystko śni. Może ten facet w ogóle nie istniał. Może to zmarł jakiś tchórz, który we mnie siedział całe życie. Może to wszystko dzieje się we mnie.
– A ja co? Jestem twoim jelitem grubym? Dalej, Stachu, walniemy jeszcze po jednym. Takie jaja trzeba opić.
– Ja już nie mogę, chyba że… Zadzwonię do mojej lubej.

Zbyszek wyraził podziw, naśladując puchacza. Podniosłem rękę, powstrzymując go od komentarzy i wybrałem numer do Myszki.
– Iwonka, mam dla ciebie nieoczekiwaną propozycję. Czy byłabyś tak dobra i pojechała dzisiaj ze mną do Rojna? Wypiłem trochę, a mam żelazne zasady. Tak? Jakaś ty kochana! OK, ściskam – rozłączyłem się. – Moja pierwsza dama zgodziła się mnie odwieźć, zatem mogę pić – obwieściłem Zbyszkowi radosną wiadomość.
Oczywiście zapomniałem całkowicie o swojej cukrzycy i pierwszym przykazaniu, że piwa mam się wystrzegać jak diabła. Taka stypa zdarza się raz w życiu. Wiedziałem, że to niezbyt etyczne pić nawet za śmierć swego gnębiciela, ale ja raczej piłem za swoje odrodzenie.

– Zbyszek, nawet nie wiesz, ile tobie zawdzięczam.
– Stachu, ty naprawdę jesteś taki szczęśliwy?
– Kurde, aż wstyd wyznać. Zbychu, ja w tej puszczy się dopiero urodziłem. Poznałem smak życia. Kobiety…
– Nie czaruj…
– Takie są fakty. Najpierw poznałem tam cudowną wdowę. Zakochałem się nieszczęśliwie. Ale wiesz, takie nieszczęśliwe zakochanie też jest piękne. Jak nie miałeś nic przedtem. No, a teraz Iwonka, kobieta zupełnie inna. Nazywam ją Myszka, jest taka niepozorna, ale taka milusia. Przytulanka. Osoba, która daje ci absolutną gwarancję bezpieczeństwa.

Rozkleiłem się jak papeć na deszczu. Nieprzyzwoicie. Minuty mijały. Zbyszek słuchał z malejącym entuzjazmem i dyskretnie zaczął spoglądać na zegarek. Zrobiła się siódma. Lekko zaniepokojony zadzwoniłem do Myszki. Nie odbierała. Oddzwoniła po kwadransie, informując, że jej wizyta u dentysty przedłużyła się nieoczekiwanie, gdyż musiała przepuścić pacjenta z ropnym zapaleniem zęba. Zaproponowała, żebym zadzwonił do Melchiora i przełożył spotkanie.

Zagotowałem się w środku. Nie miałem jednak wyboru. Wykręciłem numer na plebanię. Telefon nie odpowiadał. Zbyszek rozłożył ręce.
– Stasiu, sorry, ale muszę lecieć. Jestem umówiony z klientem. Mam szansę na interes roku.

Zostałem sam. Myszka przyjechała o dziewiątej. Dokładnie wtedy, kiedy miałem spotkać się z Melchiorem. Byłem na nią wściekły. Bez sensu oczywiście. Jeśli ktoś zawinił, to tylko ja albo ślepy los. Po drodze do Rojna próbowałem jeszcze ze trzy razy dzwonić na plebanię. Bez skutku. Wstyd przed księdzem to jedno, ale najbardziej się obawiałem, że wykorzysta moje spóźnienie i zrezygnuje z wyznań.

Zostawiłem Myszkę samą pod opieką Rubena, mojego „prawie wilczura” i udałem się do księdza już sam, wierząc, że na terenie Rojna nie przyjdzie nikomu do głowy badać mnie alkomatem.
– Czekaj na mnie – westchnąłem miłośnie. Musiałem być żenujący.

Zadzwoniłem do drzwi plebanii, ale żadnej reakcji. Wszedłem do środka. W holu paliło się światło, reszta domu była pogrążona w ciemnościach. Krzyknąłem parę razy „halo”. Głucho. Wyszedłem z powrotem na dwór i zauważyłem rozświetlone witraże. A więc jest. W kościele było pusto, nie licząc stojącego przed ołtarzem ojca Pio. Dziwne, że go nie przesunięto, skoro dach nad nim groził zawaleniem. Widocznie uznano, że nie podlega takim zagrożeniom, jak normalni śmiertelnicy. Nagle dostrzegłem aluminiową drabinę. Leżała ukosem na stopniach ołtarza. Zrobiłem parę kroków do przodu. I… natychmiast zamknąłem oczy. U stóp ojca Pio w kałuży krwi leżał Melchior. Twarz wykrzywiona w grymasie, rozwarte usta. Podszedłem bliżej. Jezu! Musiał spaść z drabiny i to tak nieszczęśliwie, że uderzył głową w kamienny stopień. Jego krew spryskała figurę świętego.

Nie miałem pojęcia, co robić. Chwyciłem go za przegub, by zmierzyć puls. Nic nie wyczułem. Drżąc, odłożyłem delikatnie zimną dłoń księdza, jakby to mogło go zaboleć.
Wyciągnąłem komórkę. Gdzie tu dzwonić? Przez dobrą minutę nie mogłem się zdecydować. Postanowiłem w końcu zawiadomić policję. Nie trafiałem w klawisze. Komórka się blokowała. W końcu się udało.
– Słucham, posterunek policji w Wojnarach.
– Chcę zgłosić, że przed chwilą znalazłem w kościele ciało księdza. Sądzę, że nie żyje, spadł z drabiny.
– W jakim kościele? – spytał z pretensją w głosie.
– W Rojnie – odparłem płaczliwie.
– Proszę czekać, przyjedziemy.
– Co z pogotowiem?
– Powiadomimy. Proszę niczego nie ruszać.

I nagle przyszło mi na myśl, że przecież powinienem zadzwonić do Mizery. Prokuratora. Jednocześnie zapalił się w głowie bezpiecznik. Parę dni temu miał zawał. „Daj mu spokój”. Czułem, jak wdziera się we mnie histeria.

Rozglądnąłem się wokół. Jakiś metr od Melchiora leżała belka z dachu. Wokół mnóstwo drewnianego prósza. Spojrzałem w górę. Co on właściwie chciał zrobić? Belka się obluzowała, może chciał ją usunąć, żeby nie spadła na Pio? Ale czy nie prościej było odsunąć figurę? Góra drabiny leżała na środku ołtarza. Podstawa jakieś cztery metry w bok, a więc tam musiał ją ustawić i się wspinać.

Próbowałem z wykrzywionej w grymasie twarzy Melchiora wyczytać jakąś informację. Obok leżała sztuczna szczęka. Miał otwarte oczy. Przezwyciężając strach, wyciągnąłem rękę, aby je zamknąć. Nagle przypomniałem sobie ostrzeżenie policjanta, bym niczego nie dotykał.

Ścisnąłem obie dłonie razem, aby opanować drżenie ciała. Co robić? Rozsypuję się. Skierowałem wzrok na krzyż w bocznym ołtarzu. Ten krzyż, którego tajemnicę nie tak dawno odkryłem w obecności Melchiora. Padłem na kolana. I zacząłem jęczeć. Boże, czemu, Boże, czemu?! Był mi tak bliski, tak na niego liczyłem. Co ja teraz zrobię? Jestem sam, sam! Myśli pulsowały. Dlaczego, dlaczego tam wchodził? Najpierw matka, potem Krystyna, Szacowna, teraz on. Histerycznie układałem bez związku ciąg ludzi, którzy mnie opuścili.

Usłyszałem sygnał. Policja albo pogotowie. Wyszedłem przed kościół.

Zjechali się naraz jedni i drudzy.
– Sierżant Dawidziuk – przedstawił się oficer i skierował do środka. Podreptałem za nim. Stanęliśmy przy Melchiorze. Patrzył, jak lekarz bada puls księdza.
– Kiedy znalazł pan księdza? – spytał Dawidziuk.
– Około dziesiątej trzydzieści.
– Co pan tu robił o tej porze?

Opowiedziałem nieskładnie moje dzisiejsze perypetie.

Policjant zamilkł na chwilę, poruszał tylko szczęką i językiem, jakby go w zębie uwierały resztki jedzenia.
– Kiedy pan widział księdza po raz ostatni? – spojrzał na mnie przenikliwie.
– Wczoraj. Rozmawialiśmy, ale ksiądz musiał przerwać, bo miał spotkanie w sprawie remontu dachu. Dostał darowiznę.
– Od kogo?
– Od państwa Mizerów. Mówił o tym na mszy… – dodałem na wszelki wypadek, żeby nie było, że ujawniam tajemnicę.

Zadzwoniła komórka policjanta, przeprosił mnie.
– Tak, tak, no wszystko wskazuje, że spadł z drabiny… Dobra, robimy wypadek… Głową o kamienny stopień. Z jakichś czterech metrów. A ch… wie, co mu strzeliło do łba. Pewnie chciał ściągnąć belkę. No, dobra…

Stałem jak sparaliżowany. Po jakimś kwadransie pogotowie odjechało.
– Dobra, panie, można jechać do domu – zwrócił się do mnie policjant. Dopiero teraz zrozumiałem, że żuje gumę. Wcześniej wydawało mi się, że ma nerwicę. – Walnąć na spanie setkę, żeby się księżulo nie przyśnił. My już tu poczekamy, aż przyjadą po zwłoki.

Wyszedłem przed kościół. Spojrzałem w rozgwieżdżone niebo. Nabrałem głęboko powietrza i odetchnąłem. Pojawił się obłok pary. Noc była zimna. Wsiadłem do peugeota. Potarłem ręce, sprawdzając, czy są jeszcze ciepłe. Byłem przekonany, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Wiedziałem, że to nie sen, ale jakieś przedstawienie. Melchior wymyślił fortel, żeby się wykpić z przekazania mi swej tajemnicy. Czekają tylko na mój odjazd. Spojrzałem na zegarek. Było po północy. Dopiero w tym momencie uzmysłowiłem sobie, że nie zadzwoniłem do Iwony. Siedzi pewnie teraz w mojej chatce i zadręcza się, co się ze mną dzieje. Wyciągnąłem komórkę. No tak, w ogóle nie dotarły do mojej świadomości sygnały esemesów.

Stanąłem w drzwiach bez słowa. Siedziała przy butelce wina, z popielniczki wypadały niedopałki.
– Widzę, że twój księżulo był dziś bardzo atrakcyjnym rozmówcą – powiedziała z pijaną agresją.
Patrzyłem, nie rozumiejąc, o co jej chodzi.
– Co tak stoisz jak kołek?

Westchnąłem z bólem.
– Czy to takie dziwne, że człowiek czeka na prostą informację? – nie pauzowała. – Twierdziłeś, że będziesz za godzinę.
– Zamknij się. Ksiądz nie żyje – warknąłem.

Przysłoniła usta ręką. Wstała i podeszła do mnie.
– O Boże, przepraszam. Co się stało?
Opanowała mnie złość. Nie chciało mi się nic wyjaśniać. Otworzyłem demonstracyjnie okno. W pomieszczeniu było siwo od dymu.
– Sorry, normalnie tyle nie palę… – zaczęła się usprawiedliwiać.
– Nie o to chodzi, brak mi powietrza… – Prawda jednak była taka, że w tej chwili właśnie chodziło mi o to jej ohydne kopcenie.
Spojrzałem na pustą butelkę.
– Mam jeszcze jedną – wykrzyknęła uradowana, jakby tą wiadomością mogła przywrócić wszystko do idealnego stanu. Przybiegła po chwili, wręczając mi butelkę i korkociąg.

W pierwszym odruchu próbowałem się wzbraniać, jakbym chciał obwiniać Myszkę, że przez nią przeszła mi ochota na wszystko. Opanowałem się jednak i przytuliłem ją do siebie.
– To ja przepraszam. Ale rzeczywistość mnie przerasta. Czyżbym tu przyjechał, żeby odkrywać samych nieboszczyków? Najpierw ten wisielec, teraz ksiądz…
– Ale co się stało?
– Chyba spadł z drabiny. Może z godzinę przed moim przyjściem. Wszystko przez to cholerne spóźnienie.
Zobaczyłem pytające oczy Myszki.
– Nie wiem, jak to się stało. W kościele zwisała belka z dachu, może chciał ją zdjąć? Poprzedniego dnia był u Mizerów omawiać remont. Cholera wie, co mu przyszło do głowy.
– A po co właściwie miałeś się z nim spotkać?

Uśmiechnąłem się.
– Chciałem pogadać o naszym ślubie – skłamałem.
– Żartujesz?
– Nie. Ksiądz dopytywał mnie o mój stan cywilny. Jako proboszcz dbał o morale swych parafian.

Nalałem do kieliszków.
– A poza tym ksiądz miał mi pożyczyć książkę. Ważną. Robił w niej notatki, które myślę, że mogłyby rzucić światło na samobójstwo Guzowskiego. – Zamilkłem. Znów powróciła ta sama myśl. – Nie mogę tego pojąć. Jakby spadł tylko po to, żeby się ze mną nie spotkać. Trzy dni po sprowadzeniu do parafii ojca Pio. Nie przyniósł mu szczęścia. A może to ja wlokę za sobą śmierć? Sprowadziłem się tu po śmierci matki i wydawało mi się, że trafiłem do raju. A tu wszędzie nieboszczyki.

Uświadomiłem sobie, że zaczynam smęcić. Uśmiechnąłem się.

– Zastanów się, czy nie lepiej, abyś sobie dała ze mną spokój.
Nic nie powiedziała, tylko wyjęła mi kieliszek z dłoni i usiadła na moich kolanach. Moja Przytulanka. Nie wiedziałem, jak to się stało, że zasnąłem.

Obudziłem się o świcie. W piżamie. Mała Myszka, jak ona zdołała mnie przebrać? Nic z tego nie pojmowałem. Normalnie śpię jak księżniczka na ziarnku grochu. Jedna kropla wody z kranu budzi mnie jak wybuch granatu, a tu po takiej tragedii śpię jak pod narkozą. Może urwał mi się film? Zacząłem się wiercić. Iwona odemknęła powiekę. Miałem wyrzuty sumienia. Ściągnąłem ją tu w charakterze kierowcy, obiecując cudowny wieczór. Próbowałem się wywiązać z obietnicy o poranku, ale uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

– Stasiu, jeszcze zdążymy… Ksiądz…
Westchnąłem.
– Myślałem, że się obudzę i to wszystko okaże się nieprawdą. Będę musiał jednak pójść do prokuratora…
– Ty do prokuratora?
– Do takiego miejscowego emeryta. Może się czegoś dowiem. Przepraszam… 

Jest to fragment książki będącej kontynuacją powieści Chaszcze, która ukaże się w wydawnictwie „Znak”.

Drabina Melchiora
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze