Od pierwszego numeru
fot. ruslan bardash / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Wyczyść

Cóż to wtedy było za ciśnienie. Jakaż radość z odniesionego zwycięstwa. Ale zanim ono przyszło na papierze, od dawna wzbierało w klasztorze. Jakby coś rozsadzało go od wewnątrz. Poufne rozmowy, znaczące miny. W oczach nadzieja, że coś może się wydarzyć.

Absolwenci Duszpasterstwa Akademickiego byli dojrzałym środowiskiem, z tradycją jeszcze sprzed wojny, i od dłuższego czasu poszukiwali dojrzałego wyrazu. W głowie ojca Marcina Babraja, kiedyś redaktora „Przewodnika Katolickiego”, zrodził się pomysł wydawania pisma. Dominikanie wydawali przed laty „Szkołę Chrystusową”. Ale teraz trzeba by odezwać się nowym językiem. Przemówić w nowy sposób.

Wokoło pełna komuna. Papier jest materiałem strategicznym i ściśle reglamentowanym. Szaleje cenzura. Trwają zatem konsultacje u posłów, dyskretne zapytania w Urzędzie do spraw Wyznań. Rośnie nadzieja. Rząd komunistyczny łaskawie spogląda na dominikanów jako środowisko niepokorne, mogące się przydać w destrukcji Kościoła katolickiego i mąceniu ludziom w głowach. Dominikanie wydają się krytyczni wobec prymasa Wyszyńskiego, konserwatysty. Mogą zaproponować nowe destrukcyjne rozwiązania. Posiać niepokój.

Nareszcie decyzja. I wstyd tych, którzy nie wierzyli. W klasztorze euforia zwycięstwa i wolności. Organizacja redakcji. Szukanie drukarni. Kontakty z paniami z cenzury.

Marcin Babraj, Konrad Hejmo i młody Jan Andrzej Kłoczowski stanowili od początku trzon redakcyjno-koncepcyjny. Marcin i Konrad byli w Poznaniu, Jan Andrzej z doskoku z Krakowa.

Do publikacji w pierwszym numerze zostałem zaproszony jeszcze jako student. Duma mnie rozsadzała, że zostałem zaliczony do tych, których kiedyś nazywano homo litteratus i przeciwstawiano tłumowi idiotae. Opiekował się mną ojciec Marcin. To on zachęcał mnie, abym pisał, tłumacząc, że pisanie będzie towarzyszyło mojej późniejszej pracy duszpasterskiej. I tak się stało. Był moim prorokiem, przepowiedział mi przyszłość. Ciągnęło go do osób potrafiących kunsztownie wyrazić na piśmie sprawy dotyczące wiary. Miał też dar gromadzenia wokół siebie ludzi. Przyjaźnił się z Kazimierą Iłłakowiczówną, Anną Kamieńską, Romanem Brandstaetterem, Andrzejem Kijowskim. Owocem tych jego przyjaźni były nie tylko wiersze czy artykuły w miesięczniku, ale także publikacje książkowe, chociażby dzieła Szekspira w przekładzie Stanisława Barańczaka, czy pierwsza w Polsce wydana w oficjalnym obiegu książka Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.

Przemożnym wsparciem dla redakcji od samego początku było pióro ojca Jacka Salija. Jego mądrość, erudycja i stała poważna obecność w miesięczniku zaowocowały licznymi książkami, a wielu ludziom pomogły w życiu dzięki temu, że uzyskali odpowiedź na swoje pytania.

Powstawanie pisma promieniowało na cały klasztor, czyniąc z redaktorów nietykalne święte krowy. Zaaferowani biegali po klasztorze z naręczami maszynopisów, „szczotek”, korekt, okładek. Któż dzisiaj wie, co to wszystko znaczy? Marcin Babraj wszystko robił sam – planował, zamawiał, korygował, rozmawiał z autorami. Kładł fundament pod dzieło, które trwa do dzisiaj. Każdy numer był wydarzeniem. Streszczenia po francusku zdawały się nieść go na ewangeliczne krańce świata. Entuzjazm zalewał nam oczy. Wydawało się nam, że „W drodze” zbawia świat.

Maleńka redakcja – wszechwładny ojciec Marcin Babraj, nerwowy ojciec Antek Staszewski, Jasiu Grzegorczyk, Wojtek Unolt i Marry sekretarka. Potem doszła Irena. Pamiętam ich. Przesuwają się we wspomnieniach. Byliśmy wtedy młodzi i pełni sił.

Atmosfera rodzinna. Wszyscy stołują się w klasztornym refektarzu, a Irena ku zażenowaniu siostry Salomei sama miesza w garnkach.

Z czasem zmieniała się szata graficzna, zmieniał się styl pisania. A pismo zyskiwało osobowość i charakter, znajdując nowych i tracąc starych czytelników. Czy ktoś weźmie kiedyś do ręki te pierwsze numery „W drodze”, oddające atmosferę tamtych czasów, ogromnego zaangażowana i pragnienia uczestnictwa w życiu Kościoła i świata? Czy też pozostaną one wyłącznie sposobem uświęcenia się ich twórców, a świat popędzi dalej, otrząsając ręce od przeszłości, jak od czegoś, czym można się pobrudzić?

Ze wzruszeniem wspominam tamte lata. Nie wzięliśmy się z niczego, ale z duchowego potencjału duszpasterzy akademickich i ich środowiska.

Od tamtych chwil upłynęło czterdzieści lat. Uśmiecham się do siebie, wspominając Pawła Hertza – poetę, który na moje pytanie zadane wiele lat temu, dlaczego nie pisze, tylko pije wódkę, kazał mi iść do czytelni uniwersyteckiej w Wiedniu i zobaczyć zbiory, z których nikt nie korzysta ani nawet nie bierze do ręki.

Ja nadal jestem w miesięczniku obecny. Ale to czytelnicy zadecydowali przed laty, odpowiadając na ankietę, kogo chcieliby czytać. Więc jestem i opowiadam o tym, czego doświadczam. Najbardziej interesuje mnie obecność Zmartwychwstałego na moich drogach i zakrętach życiowych. Dlatego dziękuję, że nadal mogę dawać świadectwo Miłości, która wyszła mi na spotkanie.

Od pierwszego numeru
Jan Góra OP

(ur. 8 lutego 1948 w Prudniku – zm. 21 grudnia 2015 w Poznaniu) – Jan Wojciech Góra OP, dominikanin, prezbiter, doktor teologii, duszpasterz akademicki, rekolekcjonista, spowiednik, prozaik, twórca i animator, organizator Dni Prymasowskich w Prudniku i Ogólnopolskiego Spotka...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze