O młynarzu, który był naczelnym
fot. ryoji iwata / UNSPLASH.COM

O młynarzu, który był naczelnym

Oferta specjalna -25%
Wyczyść

Marcin Babraj był „młynarzem” – choć właściwie ubierał się jak generał Sosabowski – zielona kurtka spadochroniarza, nasunięty na ucho beret, postawiony wysoko kołnierz, maskujący dyskretną koloratkę.

To już 40 lat. Czas oczywiście płynie, a my z nim, z nami płynie nasza pamięć, którą ciągnie do lasu fikcji. Rzetelnego przypomnienia, jak to było z miesięcznikiem, kiedy w 1987 roku dołączyłem do zespołu, nie ułatwia język, w który również „wpisana jest potrzeba fantazjowania”, a także problem: jaką metodę przyjąć w tym krótkim wspomnieniu? Muzealno-archeologiczną? Wyłapywać kolejne przypomnienia, nieść je do szuflad i gablot ustawionych według ścisłej hierarchii, żeby tworzyły całość ideowo zamkniętą? A może przyjąć pozycję czułego obserwatora w rzece czasu, której nadamy sakralne cechy? Cierpnie mi skóra. To już lepiej opowiem, jak w 1987 zostałem Żydem.

Bo miesięcznik był żydowski według nieśmiertelnej polskiej dychotomii „chamy i żydy”. Żydowski, czyli inteligencki, czyli w rzeczywistości polskiej ostatecznie komiczny, bo odprawiający bardzo szczególny rytuał gdakania, które podobno nic i nikogo nie zmienia i na które nikt nie zwraca uwagi. Gdakanie na dłuższą metę staje się męczące, zwłaszcza dla milczącego tłumu, walczącego o kawałek wołowiny bez kości, meble z płyty paździerzowej, rosyjski telewizor z wybuchającym kineskopem i wczasy w Bułgarii. Gdakanie zwyczajowo jest zapowiedzią złożenia jajka, z którego ma się wykluć nowe, lepsze, zdrowsze, mądrzejsze społeczeństwo, tymczasem comiesięczny zeszyt, odziany w okładkę z drzeworytem niczym w śmiertelną koszulę, jednoznacznie wskazywał, że praca nie jest jeszcze skończona, że natychmiastowa rekompensata w postaci zasłużonych stanowisk, miejsca w legendzie niepodległościowej, ogólnie dostępnego liberum veto jest zawieszona, że trzeba zawrócić i starym problemom postawić nowe pytania.

Chociaż cenzor kontrolujący „W drodze” zmarł któregoś dnia w ubikacji śmiercią cenzora, wciąż działała cenzura – uprawialiśmy więc sztukę aluzji, ufając, że czytelnik zdolny będzie przeczytać trochę więcej niż napisał autor. Ale czytelnik, w odróżnieniu od piszących, był już w tamtych czasach bardzo zmęczony – nie przypominam sobie, żeby wieść o nowym numerze miesięcznika działała hipnotycznie na pasażerów podmiejskich pociągów, wyciągała z kolejki po niedzielne ciasto od Knasta tkwiących w ogonku apatycznych stylitów.

Gdakanie jest nie tylko komiczne, ono jest irytujące przez dzielenie włosa na czworo i łatwo prowokuje podejrzenia, że ktoś tu chce coś osłabić, zepsuć, zrelatywizować, przejąć kontrolę, wsączyć talmudyczne jady za pomocą formułki rozgrzebującej pracowite mrowisko. „Z drugiej jednak strony etc. etc. etc.”. Ta „żydowskość” byłaby jeszcze do zniesienia, gdyby chodziło o świecki miesięcznik inteligenciaków, ale to było dzieło dominikanów – stróżów wiary! Tak, wiary szukającej zrozumienia. To zrozumienie wiary u dominikanów – jak przypomniał to niedawno generał zakonu Bruno Cadoré OP – odbywa się nie przez nauczanie, ale – wzorem św. Dominika – przede wszystkim przez uczenie się, wejście w skórę człowieka szukającego prawdy o sobie, bo na początku tego niezwykłego powołania zawsze jest współczucie. Tego uczucia – obowiązku nie mogli zrozumieć ci, którzy pisali na nas donosy. Tak, nie było jeszcze wtedy „hejterów” z prawdziwego zdarzenia, a ci, którzy byli, wyżywali się właśnie w donosach i w książkach życzeń i zażaleń PSS Społem.

Młynarz

We wrześniu 1987 roku pojawiłem się w Poznaniu, gotowy, otwarty i w sprawach redakcyjnych całkowicie zielony, choć już na wstępie ostemplowany przez starszą damę z koczkiem, bacznie śledzącą ruchy na klasztornej szachownicy. Rzuciła okiem i powiedziała: „Przysyłają tu takich różnych z orientalnym smętkiem w oczach. Nie dziwota”. Spieszno więc mi było do moich nowych – starych braci Żydów, okupujących redaktorskie pokoje w przedwojennej willi na ulicy Cichej w Poznaniu. I znów – jak ich opisać, żeby oddać jedyność tych osób danych mi raz, i to na krótką chwilę?

Bez wątpienia „kieszonkowym kryształem” był wyjątkowo małomówny Roman Bąk, człowiek czysty i prawy, wspaniały poeta, którego Bóg schował przezornie do swojej przepastnej kieszeni w oczekiwaniu na lepsze dla poezji czasy. W „algebraicznego kocura” wpisuje się Wojtek Unolt, chodzący swoimi literackimi drogami anglista – tłumacz i jedyny w tym rozczochranym intelektualnie środowisku umysł ścisły. Postać Janka Grzegorczyka wciąż fosforyzuje w mojej pamięci, iskrzy się sytuacyjnym dowcipem, świetnie zmałpowanym gestem, odegraną scenką rodzajową, choć w momentach intensywnej pracy nad nadesłanym tekstem zmieniał się w prawdziwego rekina – bezlitosnego dla pustoty i ględzenia, wyczuwającego z daleka dobrą krew wschodzącego talentu. Był rekinem o wielkim sercu, bo potrafił także naprawić spartolony przez autora tekst. Dla siebie rezerwuję „niebiańską papugę” – cóż, byłem wtedy początkującym dominikańskim kaznodzieją. Także w produkowanych tekstach. No, a Marcin Babraj był „młynarzem”…

Choć właściwie ubierał się wtedy jak generał Sosabowski – zielona kurtka spadochroniarza, nasunięty na ucho beret, postawiony wysoko kołnierz, maskujący dyskretną koloratkę. „Młynarz ducha świętego ” przestrzegał bowiem bezwzględnie zasad konspiracji i maskowania. Powód był oczywisty – nikt nie miał prawa się dowiedzieć, bo czasy były wciąż złe, że przy ulicy Cichej mieści się utajniony, acz głośny momentami lokal podchorążówki – redakcji. Gdy tylko jednak naszym oczom udało się wyłuskać jego sylwetkę z oparów porannej mgły, „algebraiczny” i „fosforyzujący” rzucali się otwierać na oścież szerokie okna. Potem gnąc się w pokłonach wołali na całą ulicę: „Ojcze! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Niech będzie pochwalony!”. I jak się to mówi – szlag trafiał całą konspirację.

„Młynarz” nie miał więc łatwo, ale mielił powoli, bo takie było jeszcze tempo miesięcznika, przestrzegającego staroświeckiego podziału redakcji na dziennikowe, tygodnikowe, miesięcznikowe i kwartalne. Nie gardził nikim i niczym, przygarniał każde ziarno, cóż, czasami zmieszane z plewami. Czyścił, mielił, mieszał, za każdym razem badając „roztwór inteligencki”, żeby nie obniżyć lotów. Druk w tamtych czasach nobilitował, przynosił satysfakcję, podbudowywał ego i wyobraźnię, że kiedyś piszący skończą jak Samuel Bellow, który bez zdejmowania kapelusza i płaszcza wchodzi na scenę, czyta, udaje się do kasy, inkasuje, wychodzi. Słali więc teksty swoich rozpraw świeżo upieczeni doktorzy, polecali polonistyczne rozprawki magistrzy, grozili samobójczą śmiercią początkujący poeci, przesyłali lekko tylko zmodyfikowane kazania księża. Znajomy powoływał się na znajomego, kanonik na prałata, docent na profesora. Profesor znów na związanego z dominikanami magistra. Ktoś nadesłał nawet tekst o skromnym tytule: Mój przyjaciel Günter Grass.

Bywało, że teczki z tekstami tajemniczo znikały – „młynarz ducha świętego” oskarżał nas, my, broniąc się zajadle, wskazywaliśmy palcem jego poetyczną, roztargnioną naturę. Ale poszukiwania dawały czasami dobre rezultaty. A jeden z tekstów został znaleziony po wielu miesiącach między oparciem a pufą fotela. Nie było to najbardziej egzotyczne miejsce wiecznego spoczynku artykułów. Pewnego chłodnego poranka zdybaliśmy naczelnego grzebiącego w klasztornym śmietniku; z wdziękiem paryskiego kloszarda sortował pedantycznie skorupki jajek, obierki jabłek, papier pakunkowy, resztki sałatki i sflaczałe ogórki. W pewnym momencie zawołał radośnie: „Jest, jest, jest!”, wyciągając triumfalnie mokry tekst Józefa Puciłowskiego OP, który z wysoko uniesioną batorówką biegł już z Gdańska, żeby pomścić uczynioną polskiej kulturze zniewagę.

Co wy tam wypisujecie!

„Młynarz” nie miał łatwo, bo założył miesięcznik poświęcony życiu chrześcijańskiemu, inaczej mówiąc czasopismo traktujące o chrześcijańskiej tożsamości, czasopismo pielęgnujące ludzkie pragnienie „bycia sobą” i zarazem wprowadzające w orbitę tego pragnienia Chrystusa, bez którego człowiek nie może siebie zrozumieć. Intuicyjnie wybrał dla tego wysiłku tytuł „W drodze”. Nie pomylił się. „Pragnienie bycia sobą – mówiła Barbara Skarga – to pragnienie stanowienia o sobie w otaczającym nas świecie, co wymaga nieustannego przekraczania siebie i swojej słabości. Jest to pragnienie, które należy do samej istoty naszego ludzkiego bycia. Bycie nie jest bowiem stanem, lecz nieustanną dążnością. Metafora drogi nie jest metaforą pustą”.

Ale to jeszcze nie wszystko, bo przecież – jak zauważył Michał Paweł Markowski, komentując Abrahama Joshuę Heschela – w człowieku tkwi również nieusuwalna nietożsamość, polegająca na tym, że sens, który określać ma jego życie, umocowany jest poza nim, w tym, co odeń inne (…). Owa nietożsamość bierze się stąd, że człowiek wpuszcza w swoje granice to, czego nie może sobie podporządkować, co opiera się jego rozumowi i co niweczy jego pojęcia. Zrozumiałe, że owa inność rozrywa granice Ja”. My, chrześcijanie, nazywamy tę inność Chrystusem…

„Młynarz” nie miał łatwo, mielił powoli w młynie nad rzeką, w której spotykały się te dwa ścierające się ze sobą prądy, klekotało koło, kląskały zapadki, przychodziła powódź. Wtedy musiał iść do arcybiskupa Stroby, który wołał: „Panie, panie, co wy tam wypisujecie!”. Kiedy wracał, pocieszaliśmy go, mówiąc: „Nie każdy, kto mówi: Panie, panie, wejdzie do królestwa niebieskiego”.

Skoro miesięcznik był żydowski, a my byliśmy Żydami, obowiązywał nas w końcu archetyp Żyda Wiecznego Tułacza. No i wywiało nas. Wszystkich. Roman Bąk założył elitarne wydawnictwo, Wojtek Unolt poszedł w dyplomację, Jan Grzegorczyk został poczytnym pisarzem, a ja wybrałem nieużyteczność. Pytacie, co to jest ta nieużyteczność? To tak, jakby nagle program mima Ireneusza Krosnego przenieść na antenę Polskiego Radia.

Ale w modlitwie pamiętam o miesięczniku. I życzę mu jak najlepiej.

O młynarzu, który był naczelnym
Michał Zioło OCSO

urodzony 16 maja 1961 r. w Tarnobrzegu – były dominikanin, jedyny* polski trapista, duszpasterz, rekolekcjonista, pisarz. W wieku 19 lat wstąpił do zakonu Braci Kaznodziejów, tam w 1987 roku otrzymał święcenia kapłańskie....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze