Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Pieta, reż. Kim Ki-Duk, Korea Południowa 2012, polska premiera 1 listopada 2013
Skojarzenie ze słynną rzeźbą Matki trzymającej na kolanach ciało zmarłego Syna niewiele nam powie w kontekście najnowszego filmu Kim Ki-duka, jeśli nie uświadomimy sobie, że słowo „pietà” w języku włoskim oznacza „miłosierdzie” lub „litość”, a po łacinie „miłość zgodną z powołaniem”. Wydaje się, że takie określenie najlepiej pasuje do miłości matczynej, która skłonna jest do poświęceń, nie pamięta złego, nigdy nie ustaje. Ale film Kim Ki-duka nie mówi o bezgranicznym poświęceniu i nieustającym przywiązaniu. Wręcz przeciwnie: to opowieść o zemście. A przynajmniej – o próbie dokonania zemsty. Życie bowiem często weryfikuje nawet najbardziej pewne plany, a kiedy w grę wchodzą miłość i nienawiść, wszystko może się zdarzyć.
Lekcja miłości
Klaustrofobiczną atmosferę małych seulskich warsztatów pogłębia napięcie wywołane oczekiwaniem na nadejście egzekutora ściągającego długi od drobnych rzemieślników, którzy nie są w stanie ich spłacać. Kang-do to bohater (a właściwie antybohater) rodem z gry komputerowej – bezwzględny, nieokazujący emocji, nieustraszony. Wynajęty przez mafię ma odzyskać od zadłużonych robotników pieniądze wraz z horrendalnymi odsetkami. Ponieważ nie są w stanie oddać długu, bohater okalecza ich i zabiera odszkodowania z podpisanych podczas zaciągania pożyczki polis ubezpieczeniowych. Nie obchodzi go, co stanie się z tymi ludźmi. Nie odczuwa wyrzutów sumienia. Nie odczuwa nic. Jak maszyna.
Wszystko się zmieni, gdy na horyzoncie pojawi się kobieta, która powie, że jest jego matką. Kang-do będzie nieufny. Szybko jednak przywiąże się do tej drobnej kobiety, która chodzi za nim krok w krok, przynosi mu jedzenie i śpiewa przez telefon kołysankę, znosząc przy tym obelgi, bicie i zachowania, które przekraczają granice ludzkiej wytrzymałości. Egzekutor nie przeczuwa nawet, że ta krucha z pozoru istota nauczy go, co to znaczy kochać, i wypełni jego bezrefleksyjne życie całą gamą uczuć. A wtedy rozpocznie się jego dramat.
Za ile można cię kupić?
Znajomy kaznodzieja, komentując kiedyś przypowieść o bogaczu, zapytał w homilii: Za ile można cię kupić? Za co oddałbyś wszystko, byle tego nie stracić? I wcale nie chodziło o pieniądze. Bardziej niż do nich jesteśmy często przywiązani do naszej pozycji zawodowej lub społecznej, dorobku intelektualnego, do tego, co myślą o nas inni. Za te rzeczy oddalibyśmy pewnie cały majątek. A co z miłością? Czy świadomość, że możemy stracić kogoś, kogo kochamy najbardziej na świecie, nie jest największym dramatem? Ile bylibyśmy w stanie oddać, żeby zachować ukochaną osobę? Życie? A jeśli ono nie wystarczy? Przekonanie, że miłości nie da się kupić, to truizm. Nikt nie powiedział jednak, że nie da się jej zdobyć. Czasami wystarczy tylko odkryć czyjś czuły punkt. Coś, czego mu brakuje. Za co można więc zdobyć miłość głównego bohatera? Za to, czego wcześnie nie miał – za obiad, pogłaskanie go po głowie, za zrobiony na drutach sweter. Im bardziej się przywiąże do tych prostych gestów czułości, tym bardziej będzie go bolała strata. Zwłaszcza jeśli nadejdzie z najmniej oczekiwanej strony.
Kiedy myśliwy staje się ofiarą
Kang-do dowie się, co to znaczy zapłacić najwyższą cenę za miłość. W ten sposób przestanie być myśliwym, a stanie się ofiarą. Ale nie w znaczeniu zamkniętego w pułapce zwierzątka, baranka idącego na rzeź. Kang-do zrozumie, na czym polega poświęcenie dla kogoś. Prawdziwą pokutą będzie wędrówka po miejscach, w których wcześniej okaleczał ludzi, i patrzenie na zgliszcza, które po sobie zostawił. Zgliszcza ludzkich istnień – żebrzących kalek, samotnych matek, rozbitych małżeństw. Można powiedzieć: sami są sobie winni – niepotrzebnie brali pożyczki, których nie byli w stanie spłacić. Nauczony miłości Kang-do zrozumie jednak, że świat opiera się na czymś innym niż zerojedynkowy bilans zysków i strat. I że za to wszystko będzie musiał odpokutować – równie boleśnie jak ludzie, których skrzywdził. Zgoda na to będzie pierwszym krokiem do zadośćuczynienia.
Widzieć wyraźniej
Poczucie nieszczęścia wyostrza sposób widzenia. Szczęście sprawia, że wszystko spowija mgła euforii, rzeczy tracą wyraźne kontury. Nieszczęście przywraca zdolność widzenia ostrych kantów, na które możesz wpaść i się boleśnie o nie podrapać. Dlaczego widzisz wyraźniej? Bo boisz się zranić o kolejny taki kant. W filmie Pieta sceny utkane są z ludzkiego nieszczęścia. I to się przekłada na ich odbiór. Widzimy, a właściwie czujemy wszystko wyraźnie. Kim Ki-duk tworzy atmosferę, która odbiera chęć patrzenia, mimo że krew nie tryska fontannami. Wystarczy obraz ludzkiej biedy – materialnej, ale też duchowej. Tę widać tak dokładnie, że samo patrzenie staje się niemal bolesne. Nie wszyscy są w stanie to znieść. Wypełnioną po brzegi salę kinową podczas festiwalu „Transatlantyk” opuściło w trakcie seansu co najmniej kilkanaście osób. Epatowanie okrucieństwem to w tym przypadku nietrafione określenie. Chyba że mówimy o okrucieństwie polegającym na udręce psychicznej. Pierwsze pół godziny Piety to dla widza droga przez mękę. Dla ciekawych rozwoju akcji jest tylko jedna rada: wytrzymać. Ale ze świadomością, że choć zdarzenia zwolnią tempo, to wcale nie będzie łatwiej. Bo pojawiające się na początku bolesne motywy to tylko przygrywka, preludium w drodze do tego, do czego mogą doprowadzić nawarstwiające się nieszczęścia. Dobro ma to do siebie, że może się mnożyć bez końca. Kumulujące się zło ma tylko jedno rozwiązanie: autodestrukcję. Do pewnego momentu można je naprawić. Kim Ki-duk pokazuje, co może się stać po przekroczeniu tej granicy. Pokazuje to bardzo wyraźnie i jednoznacznie.
Gdzie jest Bóg?
Gdzie jest w tym filmie miejsce na religię? Przewijające się w tle hasła, takie jak „Alleluja forever”, świecący krzyż i buddyjska świątynia na pierwszy rzut oka wydają się doklejone, jakby na siłę próbowano dorobić przesłanie do pokazanego obrazu. I choć sam tytuł broni się ze względu na postać (i doskonałą rolę!) matki, to zdaje się, że z typowo religijną wizją świata ma on mieć niewiele wspólnego. Krytycy podkreślają jednak obecność buddyjskiej nauki o przenikającym świat cierpieniu oraz o chrześcijańskiej nadziei i miłosierdziu. Jak to pogodzić? Możliwe, że to nadinterpretacja, ale nie potrafię inaczej. Chcę i muszę ocalić w swoim umyśle taką wizję miłości, nie dopuszczając do siebie myśli, że to wszystko było na próżno i bez sensu. Na to bowiem nie godzi się żadna z przywołanych religii i ich filozofie. A także moje serce.
Przesłaniem tego filmu jest dla mnie jedna prosta rzecz, tak oczywista w wierze chrześcijańskiej, że aż głupio o niej pisać. Ofiara, nawet największa, nawet okupiona życiem, jest niczym – jeśli nie jest powodowana miłością. Kwestią otwartą pozostaje pytanie, czy w to uwierzymy.
Oceń