Po co światu mnich?
Gdy maluch tuż przed podniesieniem zaczął z krzykiem turlać się przed ołtarzem, celebrans na chwilę przerwał odprawianie mszy, rozejrzał się po kościele i zapytał: Czy są tutaj rodzice tego dziecka?
Środek lata. Niedziela. Kościół dominikanów w Poznaniu. Na południowej mszy świętej mimo sezonu wakacyjnego pełno ludzi. Trwa właśnie drugie czytanie, gdy środkiem głównej nawy przebiega dwu-, może trzyletnia dziewczynka. Ma bose stopy. Zatrzymuje się na moment przed ołtarzem, przeciska się między krzesłami ustawionymi w lewej nawie, biegnie na tył kościoła i już po chwili główną nawą znów zmierza w stronę ołtarza. Tym razem biegnie za nią starsza może o dwa lata dziewczynka, prawdopodobnie siostra, i trzyma w rękach jej buty. Mała ucieka. Przy kolejnym okrążeniu ludzie zaczynają się rozglądać, ktoś wychodzi z ławki, szepce coś starszej dziewczynce na ucho, ale ta z krzykiem wyrywa się i biegnie w ślad za młodszą, w stronę ołtarza. Ksiądz właśnie zaczyna mówić kazanie. Mimo najszczerszych chęci trudno skupić się na słowach kaznodziei. Gonitwa trwa aż do końca mszy. Nikt nie reaguje…
Kilka tygodni później. Duży parafialny kościół na jednym z poznańskich osiedli. Rozpoczyna się msza święta. Na schodach prezbiterium, przy bocznym ołtarzu, siadają jak zwykle dzieci. W czasie kazania przysiada się do nich kilkuletni chłopiec. Malec próbuje zwrócić na siebie uwagę. Najpierw zeskakuje ze schodków. Za każdym razem robi to coraz głośniej. Potem na czworakach zbliża się w stronę ołtarza, zrywa się na nogi i z krzykiem biegnie do dzieci. Zabawa najwyraźniej przypadła mu do gustu, bo co jakiś czas powtarza to, tyle że teraz dodatkowo czołga się na brzuchu i turla przed ołtarzem. Gdy zbliża się konsekracja, celebrans przerywa odprawianie mszy, rozgląda się po kościele i pyta spokojnie: Czy są tutaj rodzice tego dziecka? Nikt się nie rusza. Celebrans jeszcze raz powtarza pytanie. Dopiero wtedy z tylnych ławek wychodzi młoda kobieta i zabiera chłopca.
Podczas ogłoszeń parafialnych kapłan mówi: – Cieszę się, że przyprowadzacie do kościoła swoje dzieci, cieszę się, że przychodzicie tu całymi rodzinami. To piękne świadectwo waszej wiary. Pamiętajcie jednak, żeby od swoich dzieci wymagać, żeby stawiać im granice. Niech się uczą, że kościół to nie jest plac zabaw.
Pozwólcie dzieciom
Nie ma co ukrywać: obecność rodzin z dziećmi w kościele powinna cieszyć. Zwłaszcza jeśli choć na chwilę wystawi się głowę za granicę i zajrzy na przykład do naszych sąsiadów Czechów. Małe dzieci nikomu podczas niedzielnej mszy nie przeszkadzają, bo ich tam po prostu nie ma. Nasze kościoły na razie na brak dzieci narzekać nie mogą. Niemal w każdej parafii jest dla nich osobna msza – w większych parafiach nawet dwie: dla przedszkolaków i tych w wieku szkolnym. W wielu kościołach dużym zainteresowaniem cieszą się msze dla rodzin z małymi dziećmi, czasami nawet jest osobna kaplica, w której rodziny z niemowlętami czy nieco starszymi pociechami mogą spokojnie się modlić. Nie muszą się denerwować, że płacz dziecka przeszkadza siedzącej tuż obok starszej pani, która co jakiś czas znacząco wzdycha, dając do zrozumienia, jak bardzo jest niezadowolona.
Dzieci, jak to dzieci, w kościele zachowują się różnie. Niemowlaki niejednokrotnie płaczą. Te ciut starsze nie bardzo mają ochotę siedzieć grzecznie w ławce. Czasem po cichu rozmawiają, bawią się przyniesioną lalką czy pluszowym misiem, z ciekawością podchodzą bliżej ołtarza i przyglądają się temu, co robi ksiądz. Wszystko jest w porządku, dopóki w wyraźny sposób nie zakłócają liturgii. Ale czasami bywa zupełnie inaczej: maluchy rozsadza energia. Zaczynają więc biegać po kościele, przesuwać z hałasem krzesła, wyciągać kwiaty z wazonów, gasić świeczki, kopać nogami w ławkę czy urządzać harce w prezbiterium.
Co robią wówczas rodzice? Niektórzy nie robią nic. Zostawiają swoim pociechom absolutną wolność, wychodząc zapewne z założenia, że nie wolno ograniczać dziecięcej fantazji, nawet tu w kościele, by przypadkiem dziecko nie zniechęciło się do chodzenia na mszę świętą. Na jakąkolwiek uwagę ze strony księdza, wyrażoną nawet najbardziej delikatnymi słowami, reagują świętym oburzeniem.
Inni rodzice przeciwnie: zaczynają spacerować z dzieckiem po świątyni, uciszają je, biorą na ręce. Maluchy się wyrywają, rzucają z krzykiem na posadzkę, płaczą, tupią, hałasują. Umęczony rodzic nie ma szansy usłyszeć czytań mszalnych, ewangelii czy kazania. By uciszyć choć na chwilę swoje dziecko, zaczyna karmić je chrupkami, słonymi paluszkami czy wafelkami. Cel poniekąd zostaje osiągnięty: zajęte jedzeniem dziecko siedzi cicho. Przynajmniej przez pół minuty…
Jest jeszcze trzecia grupa rodziców: ci próbują od swoich dzieci wymagać. Od początku dają jasny sygnał, że w kościele nie można krzyczeć, biegać, tarzać się z innymi dziećmi po podłodze. Nie jest to łatwe, zwłaszcza gdy wśród dorosłych nie ma jednomyślności. – Młodsze dzieci obserwują starsze. I wszystko jest dobrze, jeśli te starsze zachowują się spokojnie i dają dobry przykład. Ale nie zawsze tak jest: czasami właśnie starszaki rozrabiają w kościele jak pijane zające. Trudniej wtedy od tych młodszych egzekwować dobre zachowanie – mówi jedna z mam.
Są też rodzice, którzy uważają, że dziecko musi dorosnąć i na niedzielną mszę do kościoła go nie zabierają. – Maluchy mają różne temperamenty, charaktery, inaczej przebiega ich dojrzałość społeczna. Znam dwulatki, które potrafią zachowywać się w kościele grzecznie, ale znam też trzylatki, dla których 45 minut to całe wieki. Wymaganie od nich, by w skupieniu wytrzymały na mszy, to marzenie ściętej głowy. Pozwólmy im dorosnąć – mówi Katarzyna Sadowska, z wykształcenia pedagog.
Jezuita ks. Andrzej Spławski, gospodarz mszy dla młodszych dzieci w kościele na Rakowieckiej w Warszawie, opowiada o katechetce, która przez całą mszę kazała dzieciom trzymać ręce złożone na wysokości klatki piersiowej. – Mówię do niej: Siostro, przecież nawet siostrze byłoby trudno wytrzymać w takiej pozycji. A ona na to: To nic, niech się umartwiają. Ja jej na to: A od kiedy Eucharystia ma być umartwieniem? To jest świętowanie, zapowiedź uczty niebieskiej.
Z dzieckiem czy bez?
Na pytanie: Czy zabierać ze sobą małe dziecko na mszę świętą? zarówno księża, psychologowie, jak i rodzice odpowiadają zgodnie: Zabierać. I to od początku. Od urodzenia. – Po pierwsze, dlatego że zaprosił je sam Jezus. A po drugie, dlatego że organizacyjnie jest to dla rodziny prostsze – przekonuje dziennikarka Agata Puścikowska, mama czworga dzieci (piąte w drodze). – Dobre rady niektórych księży, by się rozdzielać i chodzić na mszę świętą osobno, nie przystają do realiów życia rodzinnego. Rodzina w niedzielę ma obowiązek i prawo być razem. Bo jest wspólnotą. Nie dzielmy jej na siłę! – mówi zdecydowania Agata.
Psycholog dziecięcy Krystyna Stępkowska podpowiada: wybierzmy mszę o takiej godzinie, gdy dziecko jest nakarmione i jest szansa, że zaśnie. Tyle że problemem nie są te maleńkie dzieci, ale właśnie te nieco starsze, które nie potrafią spokojnie usiedzieć. Co wtedy? – Dzieciom, nawet tym małym, od samego początku trzeba stawiać granice i uczyć je szacunku dla świętego miejsca, w którym się znajdują. To rodzice muszą dać jasny sygnał, że w kościele nie jemy, nie pijemy, nie krzyczymy, nie biegamy – mówi Krystyna Stępkowska.
A Agata Puścikowska dodaje: – Ważne, by księża zrozumieli, że obecność na mszy rodzin z dziećmi (ze wszystkimi tego konsekwencjami) – to nie udręka. To przyszłość Kościoła! I podkreśla: – Nie wolno terroryzować dzieci w kościele, nie powinny siedzieć przez godzinę bez ruchu z buzią w ciup. Ale też nie wolno pozwalać na brewerie, skoki, hałasowanie resorakami czy zabawę w berka.
Przyznaje, że jej dzieci również nie należą do grzecznych i spokojnych. Nauczenie ich dyscypliny w kościele nie było wcale łatwe. – Wymagało od nas żelaznych nerwów i szukania skutecznych sposobów, by narowisty trzylatek nie rzucał się po kościelnej posadzce z rykiem, czy też nie biegał jak oszalały między ławkami. Zdarzało się, że musieliśmy któreś dziecko wyprowadzić na kilka minut z kościoła na tzw. opanowanie. Pięć minut na świeżym powietrzu, ale obok matki i ojca, którzy nie byli zadowoleni, działało uspokajająco. Czasem też pozwalaliśmy dzieciom przynosić kartkę papieru i ołówek. W sytuacji totalnego amoku dziecko gdzieś w kąciku, po cichu, mogło chwilę porysować.
Podawanie recept nie ma jednak sensu. Rodzice sami muszą znaleźć swoje sposoby, trzymając się nadrzędnej zasady: kościół to nie cyrk.
Pani Karolina, dziś mama dwóch nastolatków, przyznaje, że przez jakiś czas nie zabierała dzieci do kościoła. – Chłopcy byli bardzo żywi, nie potrafili nawet przez kilka minut usiedzieć spokojnie w ławce. Gdy chodziliśmy na msze dla rodziców z dziećmi, niejednokrotnie zaczynali naśladować rówieśników, którym rodzice pozwalali robić w kościele dosłownie wszystko. Nie chcieliśmy, by nabrali złych nawyków. Za to na mszach dla dorosłych mieliśmy poczucie, że nasze dzieci przeszkadzają innym wiernym i że my sami, zajęci ich uciszaniem i pilnowaniem, nie możemy w pełni w tej mszy uczestniczyć. Dlatego wspólnie z mężem podjęliśmy decyzję, że damy naszym synom czas, by dorośli – mówi pani Karolina.
Niektórzy znajomi, a czasami nawet księża pytali ich potem zdziwieni: Nie chodzicie z dziećmi do kościoła? Nie obawiacie się, że potem wcale nie będą chciały chodzić na mszę?
– Strach nie jest dobrym doradcą, dlatego staraliśmy się nie przejmować opiniami innych – mówi pani Karolina. – Wychowanie religijne zaczyna się w domu i przez jakiś czas właśnie na tym się skupiliśmy – tłumaczy.
Była więc od zawsze wspólna modlitwa, były spontaniczne wyjścia do kościoła w dni powszednie, gdy świątynia była pusta. – Pokazywaliśmy, gdzie jest ołtarz, tabernakulum, konfesjonały. Od czasu do czasu zabieraliśmy chłopców na krótkie nabożeństwa, bo łatwiej wówczas było wymagać, by zachowali się spokojnie i cicho. A w niedzielę, zostawiając ich pod opieką dziadków, mówiliśmy: Idziemy na mszę świętą. Gdy będziecie trochę starsi, to pójdziecie z nami – opowiada pani Karolina.
Dziś z perspektywy kilkunastu lat ocenia, że to był bardzo dobry krok.
Stawiam na dorosłych
Pomysłów na msze dla dzieci jest pewnie tyle, ilu księży, którzy je odprawiają. Zasada najważniejsza jest taka: msza powinna być w miarę krótka. Dlatego jedno czytanie zamiast dwóch, skrócone Credo i kazanie trwające najwyżej 5 minut. By dzieciaki się nie nudziły, księża próbują włączać je w liturgię: wspólny śpiew – najlepiej z towarzyszeniem gitary, procesja z darami, które niosą dzieci, wspólny krąg wokół ołtarza przed komunią i podniesione w górę ręce w czasie Ojcze nasz. Podczas komunii dzieci podchodzą do kapłana razem z rodzicami – tym, które jeszcze nie przyjmują Eucharystii, ksiądz robi znak krzyża na czole. Niektórzy kapłani proponują jeszcze cukierki na zakończenie mszy, obrazki, które wkleja się do zeszytu, konkurs na to, kto najlepiej zapamiętał ewangelię… Pomysłów są tysiące. I wszyscy jak jeden mąż twierdzą, że przygotowanie dobrej liturgii dla dzieci to ciężka robota.
Ci najlepsi na frekwencję nie narzekają: informacja o odprawianych przez nich mszach rozchodzi się po mieście lotem błyskawicy, a kościół pęka w szwach. Ale niektórzy mają wątpliwości: – Moim zdaniem takie msze dla dzieci wcale nie prowadzą do zrozumienia liturgii, natomiast bardzo skutecznie zabijają poczucie świętości mszy świętej – i w dzieciach, i w dorosłych, którzy im towarzyszą – mówi ksiądz Krzysztof, wikary w jednej z wrocławskich parafii. Rażą go infantylne piosenki, lektorzy dukający czytania, kaznodziejski minishow z mikrofonem zamiast kazania i spontaniczna modlitwa wiernych, podczas której modlimy się za pieska, kotka i życie wieczne dla wszystkich świętych. To wszystko sprawia, że wiele osób zastanawia się, czy to nie jest świętokradztwo. – Msza święta sama w sobie nie jest lekka, łatwa i przyjemna, nie da się uprościć słów konsekracji. Zawsze będą poważne i trudne – tłumaczy ksiądz Krzysztof. Dlatego w swojej parafii, chcąc uniknąć pokusy upraszczania liturgii, proponuje formułę mszy dla rodzin, by pogodzić interesy wszystkich.
Pani Agata nie lubi podziału ma msze dla dzieci czy msze dla dorosłych. – Msze są dla ludzi. To moment, w którym Chrystus dokonuje po raz kolejny najświętszej ofiary – dla nas wszystkich. Można co najwyżej mówić o formule mszy świętej z homilią dla dzieci, dorosłych, studentów czy cyklistów. Z moimi dziećmi chodzimy po prostu na spotkanie z Jezusem Eucharystycznym. A jeśli akurat się zdarzy, że to msza z homilią dla dzieci – czasem jest to wartość dodana. Czasem, bo zdarza się, że homilie dla dzieci to bzdurne pogadanki, śmichy-chichy, tłum dzieci, które nakręcają się wzajemnie.
Pani Karolina ma mieszane uczucia, jeśli chodzi o msze dla dzieci: – Czasami są to nabożeństwa bardzo infantylne, przypominają bardziej piknik niż mszę świętą. Wydaje mi się, że o wiele bardziej powinniśmy w kościołach troszczyć się o katechizację dorosłych niż dzieci. Jeśli rodzice będą dobrze przygotowani do swojej roli, jeśli odpowiedzialnie potraktują zadanie, które przed nimi stoi – wychowanie dzieci w wierze katolickiej, i jeśli będą dawać swoim dzieciom dobry przykład, to nie będą mieli dylematów, czy zabrać małe dziecko do kościoła, czy lepiej z tym poczekać, aż trochę podrośnie, czy wybrać mszę dla dzieci, czy dla dorosłych, czy takiego księdza, czy innego. Będą mogli zaufać swojej intuicji. Bo jeśli dziecko nie ma dobrego przykładu w domu, to nawet najlepiej przygotowana msza, najfajniejszy ksiądz i najciekawsze kazanie niewiele pomogą.
Oceń