Nerw święty. Rozmowy o liturgii
Przyjmowanie Ciała Pańskiego to budowanie komunii między siostrami i braćmi jednego Kościoła Chrystusowego, to zobowiązanie, by tej jedności zawsze poszukiwać
Bazylika dominikanów w Krakowie. Uczestnicy liturgii wychodzą z ławek, by procesyjnie, jak tam jest w zwyczaju, przystąpić do komunii świętej. Nagle zza filara, ni stąd ni zowąd, wyskakuje pobożna niewiasta, która wpychając się przed wszystkich, ostentacyjnie rzuca się na kolana: nie przed rozdającego Ciało Pańskie, lecz tuż obok. Cel (wyinterpretowany przeze mnie) – zamanifestować swoje przywiązanie do tradycji. Z pobożnym wyrazem twarzy czeka, aż ksiądz oderwie się od reszty wiernych i udzieli jej komunii w jedyny właściwy sposób: do ust i na klęcząco. W odpowiedzi na słowa: „Ciało Chrystusa”, wykrzykuje: „Amen”, by po raz kolejny zwrócić na siebie uwagę. Nie przyjdzie jej do głowy, że wypowiadane przez nią „Amen” to nowość liturgii posoborowej.
Pasterka w Watykanie. Przed rozpoczęciem mszy, jako posługujący przy rozdawaniu Ciała Pańskiego, zostaliśmy poinstruowani, by komunii udzielać raczej do ust. Posłuszny napomnieniu, świadomy, że msze papieskie żądzą się własnymi prawami, staram się rozdawać Ciało Pańskie w zasugerowany sposób. Podchodzi mężczyzna. Wyciąga rękę. Nie normalnie, ale tak, jakby sam chciał wyjąć hostię z kielicha. Ciało Pańskie próbuję skierować w stronę jego ust – bez forsowania, o co byliśmy proszeni – zarazem gotowy udzielić komunii na rękę. On tymczasem odwraca się na pięcie i niknie w tłumie…
Podczas tej samej mszy, już nie w bazylice, lecz przed nią. Podchodzi kobieta. Rysy twarzy sugerują, że jest z Azji. Po otrzymaniu komunii na rękę zaczyna z każdej strony oglądać hostię, ewidentnie nie wiedząc, z czym ma do czynienia i co dalej robić. Prawdopodobnie turystka, która akurat załapała się na akcję rozdawania „czegoś” w Watykanie. Dla spokoju czytelników dodam, że „towar promocyjny” skonfiskowałem…
Ostatni obrazek. Ponownie plac św. Piotra w Rzymie. Inauguracja Roku Wiary. Ponieważ na ten dzień nie przewidziano koncelebry z papieżem, dlatego, wraz z innymi braćmi, modlimy się – dokładnie na takiej samej zasadzie, jak pozostali uczestnicy liturgii – w odpowiednio przygotowanych sektorach. Nadchodzi moment komunii. Razem z innymi podchodzimy do rozdającego Ciało Pańskie. Stojący przede mną zakonnik odchodzi oburzony, że jako ksiądz, czyli ktoś, kto ma święcenia, sam nie mógł sobie zabrać komunii z pateny rozdającego. W dodatku został przymuszony do przyjęcia komunii do ust. Parę minut zabiera mu dojście do siebie.
Pobożniejsi kontra oświeceni
Rozpocząłem od tych kilku reminiscencji, mając świadomość, że podobnych przykładów można znaleźć wiele. Co więcej, dotyczą one wszystkich: nie tylko świeckich, lecz także duchownych, od których – bądź co bądź – należałoby wymagać więcej. Problemu nie rozwiązuje machnięcie ręką dla świętego spokoju oraz stwierdzenie, że niedociągnięcia były, są i będą. Oznaczałoby to aprobatę dla nadużyć. Sposób, w jaki przyjmujemy Ciało Pańskie – choćby to, jak podchodzimy do komunii i jak się zachowujemy, przyjmując ją – nie jest bez znaczenia. Wręcz przeciwnie: niewerbalnie wiele mówi o naszym pojmowaniu Kościoła i Eucharystii. To brak zrozumienia – albo lepiej: wtajemniczenia – sprawia, że jesteśmy zdolni prowadzić liturgiczne boje, zapominając o tym, gdzie leży sedno tajemnicy i sprzeniewierzając się temu, czym w swojej istocie jest komunia święta. Ten rodzaj ignorancji, w moim przekonaniu, stanowi wspólny mianownik przywołanych powyżej nadużyć.
Podobnie było parę lat temu, gdy Konferencja Episkopatu Polski przyjęła instrukcję na temat udziału i postaw wiernych podczas liturgii, dając tym samym możliwość udzielania wiernym komunii świętej nie tylko do ust, ale także na rękę. Decyzja episkopatu rozpętała burzę: po obu stronach barykady wystąpili etatowi apologeci, broniący takiego lub innego rozwiązania, bezwzględnie zwalczając się nawzajem. Wydaje się, że po kilku latach emocji jest mniej, choć od czasu do czasu dochodzi do liturgicznych przepychanek, niestety także w trakcie samej liturgii. Bywa że zwolennicy komunii na klęcząco i do ust uważają się za pobożniejszych i z pogardą patrzą na tych, którzy Ciało Pańskie przyjmują, stojąc, i w dodatku na rękę. Ci drudzy z kolei we własnych oczach uchodzą za bardziej oświeconych, niesplamionych pobożnością ludową. Paradoks polega na tym, że w takiej perspektywie wpada się w podobny sposób myślenia, godząc w elementarny wymiar komunii Kościoła. Nie ma nic bardziej gorszącego niż instrumentalne wykorzystywanie sfery rzeczy świętych do walk ideologicznych. Może dlatego, zanim zaczniemy szukać odpowiedzi na pytanie, „jak” przyjmować Ciało Pańskie – na klęcząco czy na stojąco, na rękę czy do ust – warto, byśmy przypomnieli sobie kilka prawd dotyczących samego sakramentu.
Wtajemniczenie
Problemy z właściwym pojmowaniem Eucharystii zaczęły się wówczas, gdy chrześcijaństwo po wyjściu z podziemia na tyle przeobraziło społeczeństwo, że – koniec końców – stało się ono jednorodne religijnie. Nie chcę powiedzieć, że w trakcie prześladowań wszystko było idealne, a sam Kościół należy postrzegać jako wzorcowy. Byłaby to nieprawda. Jednak zmiana, która się dokonała, w poważny sposób dotknęła praktyki sakramentalnej. O ile wcześniej Eucharystię traktowano jako spotkanie dla wtajemniczonych, z którego należało wypraszać nieochrzczonych lub niepojednanych z Kościołem, o tyle w nowych okolicznościach, gdy nie trzeba było się ukrywać i chronić przed prześladowcami, wymaganie to straciło na znaczeniu. W konsekwencji zaczęło brakować stopniowego wejścia w tajemnicę, czyli w to, co dla chrześcijan najważniejsze i najświętsze. Chodzi, rzecz jasna, o coś znacznie ważniejszego niż wiedza. Co więcej, problem ten dotyczy wszystkich sakramentów tak zwanej inicjacji chrześcijańskiej: chrztu, bierzmowania i Eucharystii. Dzięki zmianom, które nastąpiły, każdy ma możliwość uczestniczenia w całej Eucharystii, z ewentualnym pominięciem momentu komunii. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa oznaczało to, że ktoś, kto nie spełniał warunków – na przykład nieochrzczony lub publiczny pokutnik – choć nie spożywał Ciała Pańskiego, nie był też wypraszany z miejsca celebracji. Dla starożytnych jednak taka sytuacja byłaby rodzajem schizofrenii: nie można przecież brać udziału w Eucharystii, nie karmiąc się jednocześnie Nią samą. W nowej optyce, a dokładniej wraz ze scholastyczną tendencją do poszukiwania istoty rzeczy, tajemnicę Eucharystii często sprowadzano do konsekracji jako momentu centralnego, differentia specifica, która odróżnia mszę od innych, nawet bardzo pobożnych spotkań czy nabożeństw. Chcemy czy nie, w takim paradygmacie zostaliśmy wychowani i takim też się posługujemy. Choćby wtedy, gdy pytamy, ile można się spóźnić na mszę, by jeszcze była „ważna”, zapominając, że każdy element Eucharystii ma swoje znaczenie, choć spełnia odmienne funkcje: począwszy od śpiewu na wejście, poprzez czytania, moment konsekracji i komunii, skończywszy na rozesłaniu.
Dewaluacja Eucharystii
W związku z postrzeganiem Eucharystii jako integralnej całości rodzi się niechęć, czasami kontestowana zarówno przez duchownych, jak i przez świeckich, do udzielania komunii świętej poza mszą, to znaczy, poza naturalnym jej kontekstem. Dla katolików rytów wschodnich, którzy funkcjonują w odmiennej mentalności i nie znają naszej (łacińskiej) formy adoracji Eucharystii, a Chleb konsekrowany przechowują jedynie dla chorych i umierających, separacja, o której mowa, jest całkowicie nienaturalna. Jej brak ma także swoje praktyczne uzasadnienie: Komunii udziela się zawsze pod dwiema postaciami, a jak wiadomo, trudno przechować wino, by się nie zepsuło. W zachodnim kontekście zdarza się, że Ciało Pańskie rozdaje się przy okazji różnych nabożeństw, bo zakłada się, że po nich nikt już na mszy nie zostanie. Dlatego, z jak najbardziej szczerych i pobożnych pobudek (i nie jest to szyderstwo z mojej strony), trzeba rozdać „to, co najistotniejsze”, w konsekwencji pomniejszając wagę całości Eucharystii. Notabene: wyeliminowanie pobożności ludowej to najgorsze z możliwych rozwiązań. Niebezpieczeństwo dewaluacji Eucharystii może mieć także miejsce wtedy, gdy w parę minut po skończonej mszy pojawia się w zakrystii chętny, by przyjąć Ciało Pańskie, bo w czasie jego rozdawania spowiednikowi akurat przedłużyła się nauka. Trudno w ogóle pochwalać praktykę równoczesnej mszy i spowiedzi, bo, choć się ją usprawiedliwia infantylnie rozumianym salus animarum, zawsze odbywa się ze szkodą dla obu. Z drugiej strony problem oddzielenia komunii od Eucharystii to doskonały punkt do rachunku sumienia dla tych wszystkich, wcale ich niemało, którzy w każdą niedzielę przychodzą na mszę, jednak Ciała Pańskiego nie spożywają lub przyjmują je od święta, co więcej nie czują potrzeby nawrócenia oraz spowiedzi i w całej tej sytuacji nie widzą niczego nienormalnego. Mam wrażenie, że wiele współczesnych problemów duszpasterskich można by szybko rozwiązać, gdyby oderwanie spożywania Ciała Pańskiego i Krwi od komunii całego Kościoła – co de facto stanowi ekskomunikę – widzieć nie tylko w kategoriach prawnej decyzji, lecz przede wszystkim braku pokarmu, który jest nam niezbędny do życia oraz duchowego wzrostu. Ten, kto kiedyś naprawdę był głodny Eucharystii, doskonale wie, o czym mowa…
Co robić, czego unikać
Wrócimy jednak do problemu braku wtajemniczenia, z którym to Kościół zmaga się od wielu wieków, a więc także i dzisiaj. Zdarza się nam bowiem patrzeć na siebie jako na wtajemniczonych. Prawdę powiedziawszy, w większości mniej lub bardziej znamy jedynie rytuał, wiemy, jak msza przebiega, jakie elementy po sobie następują. To za mało, by mówić o wtajemniczeniu, którego probierzem jest całe życie duchowe: poszukiwanie (i znajdowanie!) Boga, otwartość na Słowo Boże, zdolność do nawrócenia itp. Rzeczywiście, w coraz bardziej zsekularyzowanym świecie wracamy do Kościoła jako „małej trzódki”, lecz nie jest on taki sam jak w pierwszych wiekach. Niewierzący czy wyznawcy innych religii mają w końcu wiele okazji, by zapoznać się z tym, jak wygląda msza święta, choćby poprzez transmisje telewizyjne papieskich celebracji. Teoretycznie więc znają rytuał, lecz mają problem z wypełnieniem go treścią. Są przekonani, że skoro wiedzą, w którym momencie należy przystąpić do komunii, jak chociażby przywołana przeze mnie Azjatka z placu św. Piotra, to dlaczego z takiej okazji nie skorzystać. Podobnie zachowują się ci, których wiedza religijna pozostała na poziomie dziecka pierwszokomunijnego, od którego prawo kanoniczne wymaga, by umiało odróżnić Chleb eucharystyczny od zwykłego. W końcu skoro inni tłumnie ruszają po Ciało Pańskie, to także oni mają do tego prawo…
To jest dar
Rzeczywiście, dokumenty Kościoła mówią o prawie do sakramentów, jednak w kontekście swoistego minimum, czyli warunków, które należy spełnić, by w ogóle móc prosić o sakrament. Takie jest przesłanie, które można wyczytać w instrukcji Redemptionis Sacramentum – „o tym, co należy zachowywać, a czego unikać w związku z Najświętszą Eucharystią” – wydanej w 2004 roku przez Kongregację ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów. „Przy udzielaniu Komunii świętej należy pamiętać, że święci szafarze nie mogą odmówić sakramentów tym, którzy właściwie o nie proszą, są odpowiednio przygotowani i prawo nie zabrania im ich przyjmowania. Stąd każdy ochrzczony katolik, któremu prawo tego nie zabrania, powinien być dopuszczony do Komunii świętej. W związku z tym nie wolno odmawiać Komunii świętej nikomu z wiernych, tylko dlatego że na przykład chce ją przyjąć na klęcząco lub na stojąco. Chociaż każdy wierny zawsze ma prawo według swego uznania przyjąć Komunię świętą do ust, to jeśli ktoś chce ją przyjąć na rękę, w regionach, gdzie Konferencja Biskupów za zgodą Stolicy Apostolskiej na to zezwala, należy mu podać konsekrowaną Hostię. Ze szczególną troską trzeba jednak czuwać, aby natychmiast na oczach szafarza ją spożył, aby nikt nie odszedł, niosąc w ręku postacie eucharystyczne. Jeśli mogłoby zachodzić niebezpieczeństwo profanacji, nie należy udzielać wiernym Komunii świętej na rękę” (nr 91–92).
Czy zatem mamy prawo do komunii? Pytanie takie pojawia się wtedy, gdy z warunków minimum próbujemy uczynić normę dającą nam możliwość, by domagać się sakramentu. Ten, kto twierdzi, że ma do niego prawo, dlatego że wypełnił kościelne przepisy, a w związku z tym nie musi już więcej prosić o sakrament, bo mu się on należy, ten z życia duchowego absolutnie nic nie zrozumiał. Dotyczy to zarówno świeckich, jak i duchownych, którym zdarza się czasem myśleć, że z chwilą święceń stali się panami sakramentów. Nie bez powodu antyczna tradycja Kościoła zabraniała, by po Krew Pańską wyciągać ręce, lecz wszyscy pili z podawanego przez diakona kielicha. Działo się tak również dlatego, by komunii nie postrzegać jak rzeczy, którą swobodnie można chwycić. Trzeba potraktować ją jako dar, który się otrzymuje wraz z innymi. Nie jest on jednak nagrodą za dobre sprawowanie, lecz lekarstwem na życie wieczne, życiodajnym sakramentem, zawierającym to, co oznacza, relacją, która przemienia chrześcijan, by stali się jednością w Chrystusie. To ogromnie ważna perspektywa, zwłaszcza wtedy gdy w rozumienie komunii wkrada się myślenie indywidualistyczne i egoistyczne – sarkastycznie: liczy się tylko Pan Jezus, najlepiej na mojej dłoni, mój umiłowany ryt, najlepiej nadzwyczajny, i ja, auto-ubóstwiony. Przyjmowanie Ciała Pańskiego to coś znacznie więcej, to budowanie komunii między siostrami i braćmi jednego Kościoła Chrystusowego, to zobowiązanie, by tej jedności zawsze poszukiwać.
Pamiętaj, skąd spadłeś
W świetle zacytowanego fragmentu Redemptionis Sacramentum jasne jest, jakie formy przyjmowania komunii Kościół uznaje za dopuszczalne. Wytycznych tych, mimo indywidualnych opinii, do których zawsze mamy prawo, należy się trzymać. Nikogo oczywiście nie można przymusić do przyjmowania komunii na rękę, choć równocześnie każdemu, kto w taki właśnie sposób o nią prosi, należy jej udzielić. Wyjątkiem jest niebezpieczeństwo profanacji. Trudno jednak ocenić, gdzie jest granica między uzasadnioną obawą zbezczeszczenia a realną potrzebą duszpasterską, która nie jest pragnieniem innowacji. Potrzebne jest wyczucie, mądrość, a przede wszystkim czujność, by nie ulec pokusie ideologizacji.
To niedoprecyzowanie zostawia ogromne pole do popisu dla wspomnianego już poszukiwania jedności. Nie chodzi o to, by z liturgii uczynić przedstawienie teatralne, dekretując najmniejszy detal oraz rugując dopuszczone przez Kościół formy, jak przyjmowanie komunii na klęcząco lub na stojąco, tylko dlatego że nie odpowiadają mojej opcji. Z drugiej strony niepokoi zanik pewnego rodzaju akcji rytualnej, w wyniku czego niektórym się wydaje, że w liturgii mogą bezwzględnie wszystko. Poszukiwanie jedności w gestach ma niebagatelne znaczenie. Zdarza mi się czasem obserwować – zarówno w Polsce, jak i na świecie – pewną nieumiejętność przyjęcia zwyczajów lokalnego Kościoła. Poniekąd to naturalne, gdyż powtarzamy zachowania, do których przyzwyczailiśmy się w swojej parafii. Czasami jednak jest to brak pokory: „Wiem lepiej, jak być powinno”; co gorsza, może być też świadomym burzeniem jedności.
Pierwotna miłość
„Pamiętaj, skąd spadłeś” – tak brzmi ostrzeżenie skierowane do Kościoła w Efezie. Dla gminy, która na swoim koncie miała mnóstwo osiągnięć, która mogła się poszczycić „trudem i wytrwałością”, chociażby tym, że w swoim gronie zdemaskowała fałszywych apostołów, wyrok Sędziego musiał być szokiem. Jaka pada odpowiedź? Kościół w Efezie spadł z poziomu „pierwotnej miłości” (por. Ap 2,4–5). Spadek o tyle groźny, że niezauważony. Z jednej strony – uznana wiara bez zarzutu, okupiona wielkim wysiłkiem: Efez był ośrodkiem kultu cesarza i „wielkiej bogini Artemidy” (Dz 19,27). Z drugiej strony, miłość, która ostygła, która stała się słowną deklaracją. Może przy szukaniu uzasadnienia dla swoich racji, szukając jedności, która bije z tajemnicy komunii, warto usłyszeć to wezwanie na nowo: „Pamiętaj więc, skąd spadłeś, i nawróć się, i pierwsze czyny podejmij!”.
Oceń