Ewangelia wystarczy
fot. andrii leonov zHsTwzb / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Drogi Miłości ukrzyżowanej

0 opinie
Wyczyść

Co by było, gdyby na spotkanie syna marnotrawnego nie wyszedł ojciec, tylko starszy brat? Młody nigdy by nie wrócił. Podobnie jest teraz w Kościele.

Ewa Karabin: Ma ojciec kalendarz wypełniony po brzegi, ciągle ojca nosi po Polsce i Europie. Znudziło się już zakonnikowi mieszkanie w klasztorze?

Adam Szustak OP: W Kościele są i muszą być dwa rodzaje księży. Musi być ksiądz działający w strukturze parafialnej. Ona jest niezbędna, nie ma co dyskutować o jej istnieniu, choć można rozmawiać o tym, co zrobić, żeby działała lepiej. Natomiast św. Dominik, zakładając nasz zakon, wymyślił, że nie będziemy związani z konkretnym miejscem i ludźmi, ale dostępni wszędzie tam, gdzie jesteśmy potrzebni. Naszym klasztorem ma być świat. Klasztor jako forma organizacji i jako przestrzeń musi istnieć, bo taka jest struktura kościelna, ale nie zatrzymujmy się w nim, bo jesteśmy dla ludzi. Nie dla konkretnej grupy, ale dla ludzi w ogóle.

Są osoby, które nie mogą się odnaleźć w swojej parafii. Czasem dlatego, że parafia jest martwa, a czasem dlatego, że potrzebują czegoś innego, kogoś innego, mają inną wrażliwość, inne potrzeby. Musi być taka frakcja księży w Kościele, która będzie dostępna bez względu na czas, przestrzeń czy środowisko. Charyzmat dominikański to właśnie zakłada. Powstaliśmy jako zakon żebraczy, wędrowny. Dominik od początku rozsyłał swoich braci na krańce świata, bez ograniczeń.

Jednak po kilku wiekach prawie wszyscy gdzieś się zakorzenili, to źle?

Nie chodzi o to, żeby teraz pozamykać klasztory. Część braci zajmuje się na przykład pracą intelektualną – to jedna z najważniejszych cech charyzmatu tego zakonu – i oni nie mogą być w drodze, bo muszą studiować, żeby potem uczyć innych. Wielki klasztor krakowski, który jest domem studiów, musi istnieć. Podobnie rzecz się ma ze stacjonarną pracą duszpasterską. Jednak jest taki wymiar naszego charyzmatu, który polega na wędrownym kaznodziejstwie nieograniczonym miejscem ani strukturą. I to w ogromnej mierze zgubiliśmy. Można na palcach jednej ręki policzyć, ilu jest na świecie dominikańskich wędrownych kaznodziejów. Nie nawołuję, żebyśmy sprzedali wszystkie klasztory – choć o tym po cichu marzę – ale chciałbym, żeby część z nas ruszyła się z miejsca. Powtarzam, to nie jest nic nowego w strukturze zakonu, to próba odnowienia charyzmatu, który zmurszał. Kaznodziejstwo wędrowne nie ma znieść zwyczajnej struktury, tylko stworzyć dodatkową opcję. Po to, moim zdaniem, został założony zakon dominikanów.

Co daje bycie w drodze?

Można dotrzeć do ludzi, do których nikt inny nie dotrze. Zatrzymałem się kiedyś w pewnej miejscowości. Gdybym nie był kaznodzieją wędrownym, na pewno bym się tam nie znalazł w tym momencie. Był to dzień powszedni, proboszcz się zgodził, żebym powiedział kazanie. Po mszy przyszedł do mnie 50-letni ksiądz z pytaniem, czy mogę go wyspowiadać. Okazało się, że facet nie był u spowiedzi przez 23 lata.

Twierdzi ojciec, że w Kościele potrzebna jest dodatkowa opcja. Kto może się do niej przyłączyć? Co trzeba w sobie mieć, żeby iść w świat i nauczać?

Tego nie da się zorganizować odgórnie, wyznaczyć księży, którzy nagle zaczną wędrować. Musisz mieć przekonanie, że to twój charyzmat, że Pan Bóg wzywa cię właśnie do tego. Po paru latach bycia księdzem w wersji dominikańskiej dochodzę do wniosku, że kaznodziejstwo w drodze jest tym, do czego Pan Bóg chciałby mnie – i myślę, że jeszcze kilku moich braci – wezwać.

Na razie jednak bracia nie poszli w ojca ślady, prawda?

Gdy zacząłem im o tym mówić, zaraz pojawiły się głosy: „OK, to spróbuj przez rok. Jak ci się uda – dołączymy”. Myśli o takim życiu są w dominikanach jakoś naturalnie zakorzenione, ale część się obawia, że nie sprawdzą się jako kaznodzieje, że nikt nie będzie chciał ich słuchać. Inni boją się, nazwijmy to delikatnie, nieprzyjaznego przyjęcia. Zdarzyło mi się już, że proboszczowie wyrzucali mnie z parafii, do których przyszedłem. To nieodłączny element tej drogi. Obecnie jeżdżę tam, gdzie jestem zapraszany, ale docelowo chciałbym jak najwięcej chodzić od parafii do parafii, pukać do drzwi i mówić: „Dzień dobry, jestem dominikaninem, chciałbym tu tydzień pomieszkać i, jeśli ksiądz się zgodzi, to wygłoszę kazanie”.

Ojciec się zmienia pod wpływem swoich wędrówek?

Tak, ale to nie tyle kwestia samego wędrowania, ile intensywności życia. Równie intensywnie można żyć, mieszkając w klasztorze i na serio traktując swoje powołanie. Nie chodzi o formę, tylko o to, czy człowiek poświęca się duszpasterstwu i kaznodziejstwu, czy nie. Bycie w drodze ma jedynie tę przewagę, że daje więcej możliwości. Im więcej ludzi spotykam, tym więcej mogę o sobie i innych powiedzieć. Przez to sam się ciągle nawracam.

Mam wrażenie, że dopiero po wyjściu z klasztoru można zobaczyć prawdziwą ludzką biedę. Do naszych kościołów przychodzą z reguły ludzie już nawróceni. Przychodzą, bo chcą. Bycie z nimi jest stosunkowo łatwe i przyjemne. Ale wystarczy wyjechać na tzw. prowincję, żeby zrobiło się trudniej. Kiedyś miałem głosić serię rekolekcji w trzech miastach. Najpierw byli studenci, więc popłynąłem. Czułem, że trafiam w sedno i jest super. A następnego dnia rano w innym mieście jest na mszy czterysta „babć”. Oczywiście mam dla nich przygotowane kazanie, wychodzę na ambonę i już po chwili wiem, że wszystko, co mam do powiedzenia, jest bez sensu. Wszystkie te świetne pomysły podane studentom z całą swadą i elokwencją, tutaj się nie sprawdzą. Muszę powiedzieć coś, co trafi do tych właśnie odbiorców. W każdym mieście spotykam ludzi z innymi doświadczeniami. Muszę stale uważać na to, kiedy należy zmienić język, tematy, wrażliwość. Życie w drodze uczy różnych języków.

Sto matek i sto domów

Gdy jest ojciec w drodze, to nie może zabrać ze sobą całego swojego dobytku…

Mogę i tak robię. Mój dobytek sprowadza się do jednego plecaka.

W takim razie chyba musiał ojciec w którymś momencie znacznie ograniczyć ilość bagażu?

Na tym polega luksus bycia dominikaninem. W każdym większym mieście jest klasztor i tam masz zaplecze, gdzie możesz coś zjeść, umyć się, przespać. Wszystkie te rzeczy, które ksiądz diecezjalny musi sobie sam zapewnić, na mnie już czekają. To po pierwsze. A po drugie: kaznodziejstwo wędrowne polega na tym, że wchodzi się komuś „na chatę”, np. proboszczowi albo jeszcze lepiej – świeckim. Wtedy trzeba się pilnować, żeby jeść mniej i brać mniej, bo każdy chce cię ugościć najlepiej, jak potrafi. Dla danego człowieka jest to wydarzenie jedno w roku, a dla ciebie to kolejny dzień biesiadowania. Kiedy byłem ostatnio w Katowicach, dostałem wiadomość od pewnej dziewczyny: „Ojcze, widziałam, że jesteś w Katowicach, a ja mieszkam obok, przyjedź do mnie na kolację, pogadamy”. Pojechałem. A ta dziewczyna zaprosiła ciotki, wujków, sąsiadki i koleżanki ze studiów, wyszło tego z 40 osób, a do tego przygotowana była cała masa jedzenia. I tak jest ciągle. Nie mam najmniejszych obaw, że mi czegoś zabraknie.

Gdyby to wędrowne kaznodziejstwo uprawiać np. w Chinach – a mam takie marzenie – to rzeczywiście pojawiłoby się pytanie, czy w ogóle przeżyję, czy będę miał co jeść i gdzie spać. W warunkach chrześcijaństwa zachodniego takie pytania to żart. Obietnica Pana Jezusa, że ten, kto pójdzie za Nim, otrzyma sto razy więcej „domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól” (Mk 10,29–30), jest prawdziwa i dosłowna. Niczego mi nie brakuje.

I naprawdę nie musiał ojciec z niczego zrezygnować? Chociażby z księgozbioru w swojej celi w klasztorze?

Jesteśmy zakonem, który kładzie ogromny nacisk na studiowanie, ja również, przygotowując kazania, korzystam z wielu książek, ale po co mieć je na własność? Mam jedynie kilkutomowe wydanie Pisma Świętego, bo na nim opiera się moje codzienne kaznodziejstwo. A po co mieć inne, z których skorzystam raz i potem leżą? Biblioteka krakowskiego klasztoru jest jedną z największych w mieście i nie zdarzyło mi się, żebym szukał jakiejś książki i jej tam nie znalazł.

Kaznodzieja wędrowny musi być ubogi?

Zajmowanie się własnym ubóstwem jest z natury egoistyczne, jest budowaniem własnej doskonałości i obrazu świętości. Kryterium jest zupełnie inne: kim jestem i czego potrzebuję, żeby wypełniać swoje powołanie? Na pytanie, czy potrzebuję na własność książek albo innych rzeczy, aby być kaznodzieją wędrownym, odpowiadam: nie potrzebuję. Ale nie dlatego, że chcę być ubogi. Jeśli to pytanie będzie sobie zadawał brat, którego głównym zajęciem jest studiowanie, odpowiedź będzie zupełnie inna.

Dominikanie składają ślub ubóstwa, który głosi: ogranicz się do tego, co ci jest koniecznie potrzebne, tak, aby nic nie przeszkadzało ci w kaznodziejstwie. W statucie prowincji mamy zapis o tym, że nasz status nie powinien przekraczać średniej krajowej. Myślę, że w Polsce znajdzie się może kilku takich braci – i to nie jestem ja – którzy nie przekraczają tej średniej. Dlatego trzeba sobie ciągle stawiać pytanie: co mi jest naprawdę potrzebne. Bycie kaznodzieją wędrownym i posiadanie 20 kartonów rzeczy jest absurdem. Muszę ich mieć tyle, żeby mi się mieściły w jednym plecaku. I w ten sposób jestem całkowicie mobilny. Wszystko, czego mi potrzeba, mam ze sobą. A resztę i tak dostanę.

Zakonnik na średniowiecznym targu

Jest ojciec rozchwytywanym rekolekcjonistą. Jaki jest przepis na sukces kaznodziejski?

W przypadku dominikanina pierwszą receptą na dobre kaznodziejstwo jest przejście dominikańskiej formacji, którą – w moim mniemaniu – można nazwać „formacją Wcielenia”. Zresztą to właśnie przekonało mnie do dominikanów. Nie wierzę w istnienie duchowości dominikańskiej, ale gdybym się uparł, że coś takiego jest, i szukał jej marnych wyznaczników, byłaby to właśnie duchowość Wcielenia. W naszej formacji bardzo się podkreśla ludzką „człowieczość”. Nie oddziela się sfery duchowej, sfery sacrum i wiary od nas – ludzi głupich, grzesznych, porypanych. Mnóstwo braci przechodzi różne terapie, prostuje w sobie różne rzeczy. A potem taki brat wychodzi na ambonę z całym bagażem swojego człowieczeństwa i ludzie słyszą, że mówi do nich człowiek. Bo zazwyczaj, gdy mówi ksiądz, to nie wiadomo, kto mówi. Mówi się jakiś tekst, mówi się jakaś idea, mówi się jakaś teoria, jakiś dogmat, a bardzo rzadko się spotyka, że ktoś mówi. Jako dominikanie jesteśmy mocno świadomi siebie jako ludzi, znamy nasze słabości.

Ksiądz przyznający się na ambonie do własnej słabości to nie jest zbyt częsty widok.

W kaznodziejstwie bardzo ważne jest mówienie o własnej słabości. Nie chodzi tu o żaden ekshibicjonizm, lecz o pokazanie, że ksiądz nie mówi z wyższego pułapu. Może, co najwyżej, mówić z pozycji kogoś, kto przeszedł pewną drogę, ale to jest droga takiego samego grzesznika, jakim jest słuchacz. Świadectwo słabości księdza pokazuje innym, że mogą wyjść ze swojej poplątanej historii, jest znakiem, że Ewangelia działa.

Inną sprawą jest to, że mamy mnóstwo rzeczy przestudiowanych i przemyślanych. To nie jest zasługa naszej wyjątkowej inteligencji, tylko profilu formacji. I to kolejny luksus bycia dominikaninem. Kleryków dominikańskich strasznie się męczy w kwestiach intelektualno-studyjnych. To owocuje później chociażby niezależnością myślenia.

A jak się ma ta niezależność myślenia do ślubów posłuszeństwa?

Ojciec Jan Andrzej Kłoczowski mówił kiedyś żartem, że posłuszeństwo dominikańskie wiąże się z czasem powstania zakonu. Dominikanie powstali na średniowiecznym targu, na którym wszyscy rozmawiali, krzyczeli i nikt nie wiedział, o co chodzi.

Mówiąc serio, w naszych konstytucjach jest zapisane, że każdy brat osobiście jest odpowiedzialny za swoją formację. Dominik, w odróżnieniu od innych założycieli zakonów, zabronił braciom naśladować siebie. Dominikanie nie są od naśladowania św. Dominika, tylko od naśladowania Pana Jezusa. Nie mamy żadnego modelu duchowości, jak chociażby jezuici. Ignacy stworzył pewien system i każdy jezuita wie, w jaką duchowość wchodzi. Dominik nie zostawił po sobie żadnych pism. Był kaznodzieją – nie pisał, tylko gadał, więc o nim samym zostały tylko opowieści. I on mówił, że mamy być jak apostołowie wokół Chrystusa – każdy z nas ma znaleźć swoje miejsce.

Kościół starszych braci

Ojciec znalazł sobie kaznodziejstwo wędrowne?

Kaznodziejstwo powstało jako forma opowiedzenia o tym, co się wydarzyło w Chrystusie. To jest jedyna rzecz, którą staram się robić jako kaznodzieja: opowiadam Ewangelię, czyli opowiadam o Panu Jezusie. Nie opisuję prądów duchowych, nie prezentuję sytuacji ludzkich w świetle wiary katolickiej, nie robię wykładu z moralności chrześcijańskiej. Punktem wyjścia musi być Pismo Święte, a do tego dochodzi mój rozum, wrażliwość, skojarzenia, inteligencja, studia, ale w takim stopniu, żeby nie zepsuć tego, co jest w Piśmie. Mam 100 procent pewności, że ludzie chcą słyszeć tylko Ewangelię. Nie potrzebują świetnego oratorsko kaznodziei, chcą usłyszeć opowiedzianą z mocą – a to znaczy z wiarą w to, co się mówi – Ewangelię. Ona sama w sobie ma moc przemiany człowieka. Dobry kaznodzieja to taki, który pozwala jej to robić.

Czasami owo „tylko” jest chyba najtrudniejsze do osiągnięcia?

Jasne, ale dlaczego nas wkurzają kazania? Bo się na nich nie mówi o Ewangelii, tylko o wszystkim innym – polityce, moralności, sprawach socjalnych, społecznych itp. To są ważne sprawy, ale nie dla kaznodziejstwa. Kaznodziejstwo to przepowiadanie Słowa Bożego i koniec. Kropka. Nie ma żadnej dyskusji na ten temat.

Nauczyłem się tego od paulina, ojca Augustyna Pelanowskiego. On opowiada wyłącznie Słowo Boże. Czyta je, mieli, medytuje, w kółko się nim zajmuje, a potem o nim gada. Każda opowieść z Ewangelii jest tak niesłychana, tak nawracająca, tak pocieszająca, to jest tak Dobra Nowina, że nic więcej nie potrzeba. Mówimy złe kazania, bo nie czytamy Pisma Świętego, nie szukamy komentarzy do niego, żeby więcej zrozumieć i nie opowiadamy Ewangelii. Ewangelia naprawdę wystarczy.

Czy kaznodziejstwo wędrowne może zreformować dzisiejszy Kościół? Czy ono wydobywa coś, czego na co dzień Kościołowi brak?

Wierzę, że jedynym, który może reformować Kościół, jest Duch Święty. On odnawia Kościół poprzez to, że reformuje poszczególnych jego członków. Gdy myślę o Kościele, to przypomina mi się przypowieść o synu marnotrawnym, bo ona jest genialnym obrazem współczesnego Kościoła. I nie chodzi mi tu teraz o młodszego brata, który dał się zwieść Złemu i porządnie narozrabiał. W tej chwili Kościół jest starszym bratem z tej przypowieści. Nota bene „starszy” po grecku to presbiteros i Kościół właśnie to słowo wziął później na określenie kapłana. Ten starszy brat to taki ktoś, kto od zawsze jest w domu ojca – to wszyscy księża i biskupi, którzy po prostu są w Kościele, żyją całkiem sensownie, nie robią większych przekrętów, uczciwie pracują. Starszy brat jest w sumie porządnym człowiekiem, robi to, co trzeba, tylko jednego mu brakuje. Nie ma w nim miłości. A szczególnie miłości miłosiernej. Zadajmy sobie pytanie: co by było, gdyby na spotkanie wracającemu młodszemu bratu wyszedł nie ojciec, tylko starszy brat? Młody nigdy by nie wrócił. Podobnie jest teraz w Kościele: wielu ludzi do niego nie trafia, bo zanim wyjdzie do nich ojciec, to wyłazi starszy brat – często to jest biskup, ksiądz, wierzący chrześcijanin – który nie ma w sobie miłości do tego, kto przychodzi.

Starszy brat zasłania ojca?

Gdyby człowiek, który przychodzi do Kościoła, spotykał na pierwszym planie Boga Ojca, to stałoby się dokładnie to samo, co z synem marnotrawnym: zero wyrzutów, otwarte ramiona, natychmiastowe nawrócenie. Ale po drodze taki człowiek spotyka nas – Kościół starszych braci. Wiernych, ale gnuśnych. W tej przypowieści powinni się nawrócić dwaj bracia, co jest świetnie pokazane w Ewangelii Łukasza. W rozdziale są trzy przypowieści: o zgubionej drachmie, zgubionej owcy i synu marnotrawnym – trzy opowieści o zagubieniu. Najpierw historia drachmy zgubionej blisko, w domu, potem przypowieść o owcy, która zapodziała się gdzieś daleko – na polu, a na koniec rozdziału jest opowieść o dwóch braciach: jeden z nich zgubił się daleko, a drugi zgubił się w domu. Oni obydwaj są zgubieni. I o ile oczywista wydaje nam się potrzeba nawrócenia tej daleko zgubionej owieczki, czy inaczej mówiąc, syna marnotrawnego, o tyle nie zawsze widzimy konieczność odnalezienia zgubionej w domu drachmy, czyli starszego syna. Kościół to dzisiaj zgubiona drachma, starszy syn, który potrzebuje nawrócenia.

Moje wędrowne kaznodziejstwo to życie starszego brata, który bardzo potrzebuje nawrócenia, ale jednocześnie wychodzi z miłością na poszukiwanie powracającego młodszego brata.

Ewangelia wystarczy
Adam Szustak OP

urodzony 20 lipca 1978 r. w Myszkowie – polski duchowny rzymskokatolicki, dominikanin, wędrowny kaznodzieja, rekolekcjonista, duszpasterz akademicki, vloger, autor portalu internetowego oraz kanału...

Ewangelia wystarczy
Ewa Buczek

urodzona w 1983 r. – sekretarz redakcji kwartalnika „Więź”, gdzie odpowiada za reporterski dział „Czytanie świata”; członkini Zespołu Laboratorium „Więzi”. Pod panieńskim nazwiskiem Ewa Karabin publikowała w „Więzi”, „Tyg...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze