List do Rzymian
Kościół jest tak niemodny, tak niefajny, ma tak złą prasę, że chodzić do niego co tydzień może tylko dziwak.
Ten tekst wziął się ze zdziwienia. Jednego zdziwienia mojego i jednego cudzego. Koleżanka, niewiele ode mnie młodsza, nie mogła uwierzyć, że chodzę w każdą niedzielę na mszę świętą. – Ooo, to takie ciekawe – powiedziała z egzaltowanym zdziwieniem. I dodała, że nie zna „dosłownie nikogo”, kto by chodził do kościoła. Kilka dni później w Wielki Piątek urządziła urodzinową imprezę. Ja zdziwiłem się następnego dnia, kupując wino w ulubionym sklepie-restauracji, gdy usłyszałem, że po raz pierwszy od czasu jej powstania lokal czynny jest jak w każdą sobotę, a na wieczór przyjęto wiele rezerwacji.
Coś się więc zmienia. Zmieniało się, jak sądzę, od dawna, ale ja tego nie zauważałem. Pracując w „Wydarzeniach” telewizji Polsat, a wcześniej w TVN 24, robiłem swoje tematy, pisałem teksty, montowałem wideo, ale praca w telewizji jest pracą solową. Odkąd pracuję w portalu internetowym naTemat, spotykam nieporównanie więcej ludzi niż wcześniej, redakcja jest w centrum Warszawy, wszedłem w nowe środowisko. I jestem dla nich tak samo ciekawym przypadkiem, jak oni dla mnie. Na pewno te nowe czasy, w których w coraz większym stopniu otaczany jestem przez niewierzących, i nowa sytuacja wiążąca się z pełnieniem funkcji szefa i redaktora naczelnego, stawiają przede mną, jako osobą wierzącą, nowe pytania.
Od Kościoła oczekuję więcej
Więc tak. Jestem katolikiem, który co tydzień chodzi do kościoła. Mam wrażenie, że taka deklaracja wymaga coraz większej, może nie odwagi, bo wizja chrześcijaństwa w katakumbach głoszona przez papieża Benedykta XVI jak dotąd się nie spełniła, ale coraz większej towarzyskiej śmiałości. Kościół jest tak niemodny, tak niefajny, ma tak złą prasę, że chodzić do niego co tydzień może tylko dziwak. Żaden inny tekst dotyczący religii nie miał w naTemat tylu „lajków” na Facebooku, co wielkanocny tekst Adama Darskiego „Nergala”, wzywający do niezawracania sobie w Wielkanoc głowy duchem i skupienia się na ciele.
Także w Wielkanoc pisaliśmy o nocy konfesjonałów w Warszawie. Musiałem odesłać do poprawki tekst, bo piszący go dziennikarz uznał, że Paweł Płuska z TVN, którego tej nocy spotkałem, nie będzie chciał się wypowiadać pod nazwiskiem. No bo kto widział reportera „Faktów” TVN chodzącego do spowiedzi – założył autor tekstu i nawet do niego nie zadzwonił. Paweł Płuska tymczasem nie miał z taką deklaracją żadnego problemu.
Uznając, że Kościół jest jedyną drogą zbawienia, coraz bardziej krytycznie oceniam go jako instytucję. Reakcja na sprawę funduszu kościelnego wydaje mi się arogancka, arcybiskup Paetz na obradach Episkopatu poświęconych pedofilii to dla mnie policzek, kary spadające na blogera naTemat księdza Wojciecha Lemańskiego to kuriozum, arcybiskup Józef Michalik (poza spotkaniem z patriarchą Cyrylem) pcha Kościół w stronę, z którą się nie zgadzam: ludycznej, pielgrzymkowej religijności, zamkniętej na dyskusję, mówiącej niezrozumiałym językiem dziewiętnastowiecznych zakazów, a arcybiskup Hoser wpadł z kolei w histerię z powodu koncertu Madonny; boli mnie też jakość duszpasterstwa w kościołach parafialnych.
Gdy byłem chłopcem, chodziłem do spowiedzi, by wyznać, że kłamałem, kłóciłem się z siostrą i nie słuchałem rodziców. Potem dorosłem, więc podniósł się poziom mojej refleksji przy konfesjonale. Kiedy jestem na mszy w kościele parafialnym, mam wrażenie, że kazanie jest właśnie na poziomie „nie słuchałem rodziców, kłóciłem się z siostrą”. Nawet w kościele w Warszawie ksiądz potrafi opowiadać takie dyrdymały, że odczuwam to jako bolesną obrazę intelektu. Wakacje są trudne, bo poza dużymi miastami jest jeszcze gorzej.
Mało się więc czuję związany z Kościołem diecezjalnym. Jest to właściwie nieformalna schizma. Są oczywiście wspaniali duszpasterze – jak choćby ksiądz Wojciech Drozdowicz na Bielanach – ale dominuje przeciętność. Pewnie tak jak w każdej wielkiej organizacji. Ta organizacja nadal chce być wielka w liczbach, gdy tymczasem coraz wyraźniej widać, że powinna być elitarna i wielka nie w kategoriach liczb. Mama zawsze mnie przekonywała, że jeśli kazanie jest złe, nie należy się frustrować, tylko trzeba się pomodlić za kaznodzieję. Jestem człowiekiem słabym. Jakoś mi to nigdy nie wychodziło.
Boli mnie wrzucanie do wielkiego worka „liberalnych – wrogich Kościołowi mediów”. Nie jestem zbyt liberalny, nie jestem też wrogiem Kościoła. Oczekuję po prostu od Kościoła więcej.
Nie czyń zła?
Schroniłem się w kościele dominikanów. I odnajduję w nim słowa i atmosferę, które zbliżają mnie do Jezusa. Niedzielna liturgia naprawdę daje mi siłę na cały tydzień. Janusz Palikot powiedział mi ostatnio w wywiadzie, że musi wyjechać raz na rok do Indii, żeby „ustawić życiowe kompasy”. Ja robię to co tydzień w kościele na Freta w Warszawie. O sile pochodzącej z liturgii, komunii i modlitwy trudno mi się pisze, ale naprawdę ją czuję. Niechętny odpustowym zwyczajom kościołów parafialnych znajduję u dominikanów mądre słowo i spokojną modlitwę. Mam w domu na ścianie krzyż, w pracy na biurku mały ołtarzyk i jestem szczęśliwy, gdy czasem przypominam sobie, by o piętnastej zmówić Koronkę do Miłosierdzia Bożego.
Jeśli Kościół schodzi do katakumb, to czy ja jako chrześcijanin powinienem zacząć zachowywać się jak święty Paweł? Owszem, było dla mnie ważne, gdy mojego mało wierzącego przyjaciela raz czy dwa skłoniłem, by poszedł ze mną do kościoła.
Jednocześnie miejsce, w którym jestem, i pozycja, którą zajmuję, stawiają przede mną trudne pytania. Po pierwsze, czy jako chrześcijanin powinienem w naTemat promować chrześcijańską wizję świata, a jako członek Kościoła katolickiego forsować jego naukę? Czy katolik, który promuje Nergala i Palikota poprzez publikowanie ich wpisów na stronie głównej poczytnego serwisu, powinien się z tego spowiadać? Słyszałem antynergalowy jazgot płynący z kręgów kościelnych, ale nie usłyszałem zbyt wielu mądrych wypowiedzi w tej sprawie. To znaczy słyszałem księdza Bonieckiego, ale szybko Kościół kazał mu się uciszyć.
Zastanawiam się, jaką przypowieść Jezus opowiedziałby dziennikarzom pytającym o to, jak połączyć Jego nauki z walką o czytelników, widzów i słuchaczy. I co jest właściwie ważniejsze: gubiony w walce o kliki szacunek dla człowieka, ocenianego zawsze zbyt pobieżnie, zbyt szybko, zazwyczaj jednowymiarowo, czy oglądalność i pieniądze zdobyte dzięki klikom, które pozwalają wypłacić pensje ludziom i utrzymać się na rynku? Czy wiedząc, że pracownik jest w trudnej sytuacji finansowej, płacić mu pensję, choć na nią nie zasługuje, czy zwolnić go, bo ważniejsza jest odpowiedzialność za resztę pracowników? Czy jedna z najbogatszych firm w Polsce zachowuje się moralnie, podpisując z ludźmi umowy o dzieło, skoro zarabia setki milionów złotych i stać ją na etaty? A właściwie, co ma etat do moralności, kiedy w sumie chodzi o formę umowy prawnej? Co Jezus powiedziałby na znaczne różnice w zarobkach? „Rozdaj wszystko i idź za Mną” było trudne dla człowieka z Ewangelii i jest trudne dziś. A ja może jeden raz słyszałem, jak ksiądz podczas kazania starał się ten temat podjąć.
Zastanawiam się też, czy chrześcijańską moralność można w pracy zredukować do moralności googlowskiej. Czy „don’t be evil”, nie czyń zła, zawiera w sobie wszystkie nauki Jezusa? Nie wierzę, że w świecie tak szybkiej informacji, tak zdywersyfikowanych mediów, tak pulsującej sieciowej społeczności, podawanie i forsowanie jednej katolickiej prawdy ma sens. Od Kościoła oczekuję, że zmierzy się z ambon ze współczesnością i nie będzie powtarzał tylko, że in vitro to morderstwo, prezerwatywy są złe, a seks przed ślubem to grzech itd. Gdy przed Wielkanocą w jednym z kościołów usłyszałem, że w Wielkim Tygodniu należy wyłączyć telewizor, opadły mi ręce. Nie oglądam telewizji, nie mam czego wyłączać, co chyba jednak nie oznacza, że do świąt Wielkiejnocy jestem z natury lepiej przygotowany niż namiętni oglądacze.
Wierzę raczej w dyskusję niż w ideologię. Cieszę się, że w naTemat spotykają się Nergal i dominikanin ojciec Paweł Gużyński, ja, a biurko obok dziennikarz, który przygotowuje się do apostazji. Przekonywać powinny argumenty, a nie nakazowo-rozdzielcza polityka informacyjna.
Moje akumulatory
Co niedzielę zabieram cały ten swój bagaż i niosę go z domu do kościoła. Lech Wałęsa mówił kiedyś, że każda wizyta na Jasnej Górze ładuje mu akumulatory. Dla mnie to nie jest takie proste. Niedzielna msza daje mi siłę na cały tydzień, ale też wrzuca na plecy nowy bagaż przemyśleń z kazania i refleksji z modlitwy. Współczesne media, w tym także miesięcznik „W drodze”, wymagają, by nawet trudne sprawy ubrać w chwytliwy soundbite. Nie potrafię w ten sposób uzasadnić, dlaczego co tydzień chodzę do kościoła. Kościół to dla mnie najlepsze miejsce, a niedzielna msza to najlepszy moment na spotkanie z Bogiem. Ale ważny jest dla mnie też człowiek, którego widzę przy ołtarzu, który mówi z ambony. On ma zostawić mi coś na cały tydzień. Jakiś pokarm, duchowy węglowodan, który przez kolejnych siedem dni będzie do mnie wracał, prowokował, drażnił, przypominał. I wysyłał ponownie na mszę.
Oceń