Drugi List do Koryntian
Do widzenia Paul
Paul umarł (…) o szóstej wieczorem, bardzo łagodnie i spokojnie. Około ósmej Oliver i Naomi byli z powrotem w domu. Oliver nigdy dotąd nie widział żony tak wyczerpanej. Zachęcił ją, by zażyła jeden ze środków uspokajających, które przepisał jej lekarz. Następnie, gdy Naomi już spała, Oliver zaczął telefonować do krewnych i bliskich przyjaciół, by powiadomić ich o śmierci syna.
Trudno mi było wydobyć z siebie słowo, ale uświadomiłem sobie, że wreszcie mogę coś uczynić. Podczas choroby Paula czułem się bezsilny. Niewiele mogłem dla niego zrobić. Teraz — choć był to smutny obowiązek — coś dla niego robiłem. Naomi była całkiem wyczerpana, czemu nie mogłem się dziwić, tak więc spadło to na mnie.
Kiedy zadzwoniłem do proboszcza, który troszczył się o nas podczas choroby Paula, zapytał mnie, czy chciałbym porozmawiać z nim o nabożeństwie pogrzebowym. Nie mogłem zrozumieć, o czym tu mówić. Uważałem, że wszystko jest marnością, a reszta to słowa zawarte w książeczce do nabożeństwa. Odpowiedział mi, że oczywiście są tam słowa, ale że być może znajdą się inne rzeczy, które chcielibyśmy zrobić? Zapragnąłem dowiedzieć się więcej i spytałem, czy mógłby przyjść.
Przyszedł, choć było już późno. Przy szklaneczce whisky przeanalizowaliśmy porządek nabożeństwa. Poprosił mnie, bym zastanowił się, które chcielibyśmy mieć czytania. Czy Paul lubił szczególnie jakieś hymny? Czy ktoś chce czytać lub prowadzić modlitwy? Nagle nie miałem już wątpliwości. Którego chóru Paul chciał słuchać bez przerwy, kiedy wrócił z niedzielnej szkółki?
Proboszcz odszedł, zostawiając mnie z listą czytań z Biblii, których mieliśmy poszukać. Powiedział, że skontaktuje się następnego dnia. Sięgnąłem po Pismo Święte po raz pierwszy od czasu, gdy dała mi je babcia, otworzyłem i zacząłem szukać czytań. Nie było to łatwe, ale na szczęście był indeks!
Czytałem, aż minęła północ. Słowa nabierały znaczenia, jakiego nigdy wcześniej nie zauważałem. Bóg nie był częścią mego życia, a kościół wydawał mi się miejscem przeznaczonym dla kobiet i dzieci. W ciszy tego domu, w którym nigdy już nie zabrzmi głos Paula, zacząłem się zastanawiać.
Paul zmarł w czwartek, a jego pogrzeb miał się odbyć w najbliższy poniedziałek. Naomi także spodobał się pomysł specjalnej oprawy nabożeństwa poświęconego naszemu dziecku, więc w piątek zaczęliśmy przygotowania. Traktowaliśmy to jako ostatnią rzecz, którą mogliśmy zrobić dla Paula. Co uczyniliśmy? Zaprosiliśmy całe miasteczko. Śmierć dziecka jest przerażającą rzeczą. Pragnęliśmy, by wszystkie osoby, które tego chciały, także dzieci, mogły uczestniczyć w nabożeństwie. Zaprosiliśmy również personel szpitala, moich kolegów z pracy i oczywiście krewnych.
Dzieci z niedzielnej szkółki przygotowały ołtarz, na którym widniał napis „Do widzenia, Paul”. Ordynator oddziału, który bardzo starał się uratować Paula, przeczytał fragment Drugiego listu do Koryntian (1,3–5), a ja przeczytałem fragment z Księgi Apokalipsy mówiący o nowym niebie i nowej ziemi. Nie byłem pewien, czy będę to w stanie zrobić, ale wytrzymałem. Ostatnie słowa brzmiały: „Zwycięzca to odziedziczy i będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem”. Słowa te tak bardzo przemawiały do mnie i do Naomi, że gdy dobieraliśmy czytania, oboje byliśmy zgodni, że powinienem spróbować przeczytać je osobiście.
A hymny? Cały kościół, wypełniony po brzegi, stał i śpiewał: „Jezu, rozkaż nam świecić czystym i jasnym światłem”. Była to pieśń, którą Paul śpiewał na okrągło od czasu, gdy usłyszał ją po raz pierwszy. Jedna z pielęgniarek, która miała piękny głos, zapytała, czy mogłaby zaśpiewać podczas nabożeństwa. Byliśmy zachwyceni, że nam to zaproponowała. Śpiewała Pie Jezus z Requiem Fauré’a.
Chyba każdy z obecnych w kościele w pewnym momencie uronił łzę, i dobrze. Było to nabożeństwo dla Paula i piękno było we wszystkim, co wówczas przeżywaliśmy. Jeden z kolegów z pracy powiedział mi parę miesięcy później, że bardzo podobał mu się pogrzeb Paula. I dokładnie wiem, co miał na myśli!
W tym dniu oboje z Naomi czuliśmy się bardzo wspierani przez wszystkich obecnych tam ludzi: mieszkańców miasteczka, personel szpitala, przyjaciół i krewnych. Jeśli powiem teraz, że mamy z tego dnia parę zdjęć, to zapewne ktoś pomyśli, że przesadziliśmy. Proboszcz powiedział, że jeśli tego pragniemy, nie ma nic przeciwko, więc zrobiliśmy kilka. Są teraz w albumie. Na jego okładce napisaliśmy „Paul” i włożyliśmy tam zdjęcia, które najlepiej — naszym zdaniem — opowiadają krótką historię życia naszego synka. Album zaczyna się od obrazu z ultrasonografu, kiedy jako dziecko przebywał jeszcze w łonie mamy, następnie umieściliśmy zdjęcia zrobione podczas porodu, urodzin i wakacji, a wszystko kończy się fotografiami z pogrzebu i ostatnią z nich, na której widnieje ołtarz z napisem „Do widzenia, Paul”.
Przechowujemy ten album jak skarb. Obecnie, gdy upłynęły już trzy lata od śmierci Paula, nie oglądamy go tak często, jak w pierwszych dniach, ale robimy to zawsze w dniu urodzin lub w rocznicę śmierci. Mamy teraz następne dziecko, Emmę, która ma zaledwie sześć miesięcy. Kiedy będzie już wystarczająco duża, opowiemy jej o Paulu i pomożemy jej zachować pamięć o bracie, którego nigdy nie znała.
Gdy opowiadam ludziom o pogrzebie Paula, często pytają mnie, co wtedy czułem. Czy to wszystko nie było niezwykle bolesne? Naomi i mnie wspierało całe miasteczko, wszyscy tego dnia dzielili z nami nasz smutek, dlatego było to dla nas przeżycie terapeutyczne. Płakałem, zwłaszcza gdy zobaczyłem ołtarz zrobiony przez dzieci z niedzielnej szkółki. To nabożeństwo miało być znakiem krótkiego życia naszego synka i rzeczywiście nim było. Być może, gdyby Paul zmarł nagle, czułbym się inaczej, ale mieliśmy trochę czasu na przygotowanie się do tego i nasza żałoba rozpoczęła się w dniu, kiedy powiedziano nam, że jest on terminalnie chory.
* * *
Narodzenie do nowego życia
Tom właśnie ukończył trzydzieści osiem lat, kiedy odkryto, że znamię na jego plecach jest szczególnie złośliwym rakiem. Oboje byliśmy wstrząśnięci, ale nie powiedzieliśmy o tym dzieciom, wierząc lekarzom, którzy uspokajali nas, że choroba została wykryta odpowiednio wcześnie.
Dziękowaliśmy Bogu za szybką zachętę do szukania pomocy medycznej i żartowaliśmy, że jest to „oswajanie problemu śmiertelności” — przypomnienie w samą porę, iż nikt z nas nie pozostanie tutaj na zawsze. Nie żartowaliśmy jednak z tego, jak bardzo przypomniało nam to o tym, że się kochamy i potrzebujemy wzajemnie. Pierwszych kilka tygodni po tym, gdy usłyszeliśmy, że Tom jest bezpieczny, było jak drugi miesiąc miodowy. Nasza wzajemna miłość stała się pełniejsza niż kiedykolwiek, bo znaliśmy się nawzajem dobrze i tyle już razem przeszliśmy w naszym małżeństwie.
Obiecaliśmy sobie nigdy nie traktować obecności drugiego, jakby była ona oczywista. Zaczęliśmy znów chodzić do kościoła. Kiedy dzieci były młodsze, chodziliśmy tam co tydzień całą rodziną, stopniowo ten zwyczaj zanikał i Bóg został usunięty z naszego napiętego planu zajęć. Potyczka Toma z rakiem wstrząsnęła nami i postanowiliśmy wspólnie, że czas już przywrócić duchowy wymiar naszego życia. Dzieci były bardzo podejrzliwe, kiedy Tom i ja ogłosiliśmy, że idziemy do kościoła i że zapraszamy wszystkich do pójścia z nami. Odpowiedzią był jeden okrzyk: „Nie!”. Najmłodsza Sarah spytała, dlaczego zaczynamy znowu chodzić do kościoła. Nadeszła pora, aby wszystko im wyjaśnić.
Trochę czasu zajęło nam zapewnienie ich, że wszystko z ojcem będzie dobrze, ale w końcu powiedzieli, że nam wierzą, a Sarah stwierdziła, że też pójdzie i poprosi Pana Boga, żeby na pewno jej tatuś był zdrowy. Pozostała dwójka — Fiona miała wówczas trzynaście, a George piętnaście lat — uważała się za ateistów i naśmiewała się z Sarah, lecz ona była wierna danemu słowu i poszła z nami.
Cieszyłam się z powrotu do kościoła, znalazłam tam zadowolenie i pociechę. To było coś takiego, jak powrót w znane już miejsce. Odtąd czułam, że tam właśnie powinnam zostać — było to dziwne wrażenie. Tom także był zadowolony, że poszliśmy. Powiedział, iż cieszy się, że wykryto raka, choć to dziwne. „To mi przypomniało, co naprawdę jest najważniejsze w życiu” — rzekł.
Następne kilka miesięcy było jak idylla. Dobrze się nam żyło. Wszystko się układało, a Tom i ja znów wychodziliśmy naprzeciw Bogu i radowaliśmy się na nowo odkrytą wiarą.
Wtedy Tom zachorował. Stracił energię i apetyt, odczuwał bóle brzucha. Modliliśmy się, żeby to był na przykład wyrostek, ale w głębi duszy obawialiśmy się najgorszego. Mieliśmy rację. Złośliwy rak nie został powstrzymany tak szybko, jak wydawało się lekarzom. Zdążył się rozprzestrzenić. Byliśmy zdruzgotani. Tom poddawał się różnego rodzaju leczeniu, a my pytaliśmy siebie: „Dlaczego?”. Z pewnością początkowa diagnoza była wstrząsem, którego Bóg chciał dla nas, byśmy do Niego wrócili. Co więcej mogła dać ta męka?
Pewnej nocy przeszłam przez coś, co mogłabym tylko nazwać „długą, ciemną nocą dla mojej duszy”. Tom wrócił do szpitala, dzieci spały, a w domu panowała cisza. Nie mogłam się uspokoić. Jakiś wewnętrzny głos wciąż mówił: „Bóg miłości nie zrobiłby ci tego!”. Nie mogłam nic na to odpowiedzieć, a jednak chciałam wiedzieć, że Bóg istnieje i naprawdę nas kocha. Widziałam tylko dowody na coś wprost przeciwnego: ból, cierpienie, wojny, głód, biedę, samotność. Świat stał się ponurym miejscem. Wówczas zdałam sobie sprawę z tego, że wiele z tych koszmarnych sytuacji wywołali ludzie. To nie Bóg je spowodował.
Uporczywy głos powtarzał dalej: „Jeżeli po wszystkich waszych modlitwach Tom umrze, czy nie będzie to znak, że Boga nie ma?”. Ów głos chwilowo zwyciężył. Załamałam się na myśl, że będę musiała żyć bez Toma. Poczułam chłód, samotność i wielki lęk. Zaczęłam płakać — z żalu nad sobą, ze strachu i bezsilności. „Boże, jeżeli naprawdę jesteś, jeżeli naprawdę jesteś z nami w tym wszystkim, pokaż mi to!”. Modliłam się cały czas, ale nie usłyszałam odpowiedzi.
Zegar dzwonił co godzinę, obwieszczając nieubłagany upływ czasu. Nadal nie było odpowiedzi. Próbowałam czytać Biblię, ale nie mogłam. Przypominałam sobie życie przed Tomem, dzień, w którym się poznaliśmy, dzień naszego ślubu, narodziny dzieci. Po co to wszystko było?
I wtedy, tuż przed świtem, rozległ się śpiew ptaków. Hałaśliwy chór ogłaszał nadejście nowego dnia. Odsunęłam zasłony i obserwowałam, jak ciemność powoli zaczyna się rozjaśniać. Słońca nie było widać, lecz już wzeszło. Znowu noc zmieniła się w dzień. Dopiero wówczas mój strach zaczął ustępować. Poczułam się częścią kontinuum czasu. Od początku świata, miliony lat temu, każdy dzień zaczynał się w ten sam sposób. Pokolenie za pokoleniem rodziło się, żyło i umierało. I Tom, i ja, i dzieci, byliśmy częścią otaczającej nas rzeczywistości tylko krótki czas. Zdałam sobie sprawę, że nasza śmierć jest częścią Bożych planów wobec świata. Tak samo, jak stale wschodzi słońce, my musimy umrzeć, gotowi na doświadczenie tego, co istnieje poza śmiercią.
Otrzymałam odpowiedź! Wiedziałam intuicyjnie, że Tom wkrótce umrze. Znalazłam jednak pociechę w uznaniu śmierci za część życia. Nie wierzę, że to Bóg sprowadza na nas złe rzeczy. Rak Toma prawdopodobnie związany był z niszczeniem naszej planety przez człowieka uszkadzającego warstwę ozonową, a nie z przemyślaną Bożą intencją, by mój mąż umarł. Przygotowałam się i zaufałam Bogu, cokolwiek miało być przed nami.
Kilku z naszych nowych przyjaciół — chrześcijan mówiło nam, że wszystko, co powinniśmy robić, to modlić się goręcej, udać się do chrześcijańskiego uzdrowiciela lub czynić pokutę, a Tom będzie uleczony. Mówili, że Bóg czeka, by okazać nam swą moc w szczególny sposób. Teraz, po latach widzę, że łatwiej było im mówić takie rzeczy, a potem winić Toma i mnie, kiedy sytuacja się pogarszała, niż słuchać o naszym bólu i zagubieniu w tym wszystkim, co działo się z Tomem.
Dwie osoby pomogły nam w tym czasie. Jedną z nich była Liz, żona naszego pastora, drugą kapelan szpitalny. Liz codziennie walczy z chronicznym artretyzmem i w czasie tych godzin, które spędzała ze mną i Tomem, czułam, że jej własny ból pozwalał dzielić nasz. Gdy zadawaliśmy pytanie „dlaczego?”, nigdy nie spieszyła się z odpowiedzią. Odpowiadała połowicznie, mówiąc tylko o tym, co odkryła w odpowiedzi na własne pytania.
Kapelan pomógł mi zrozumieć i zaakceptować to, że połowiczne odpowiedzi są prawdopodobnie wszystkim, czego mogę się spodziewać w ciągu całego mojego życia. Byłoby ono inne, gdybyśmy wiedzieli dokładnie, co dzieje się po śmierci, lub gdybyśmy mogli manipulować Bogiem tak, by działał, kierowany jedynie przez odpowiednio wytrwałą modlitwę. Gdzie wtedy byłaby tajemnica i jaki cel miałaby wiara?
Jak podejrzewałam, leczenie Toma nie udało się. Nic już nie można było dla niego zrobić, oprócz uśmierzania bólu. Tom wrócił do domu, aby umrzeć.
Kapelan namawiał nas usilnie do modlitwy o owoce Ducha Świetego: miłość, radość, pokój, cierpliwość, dobroć, wierność, opanowanie, delikatność. Zachęcał nas również do szczerości wobec Boga we wszystkim, co czuliśmy, byśmy w obliczu Boga pozbyli się całego naszego zagubienia, bólu i złości. Wszystkie te uczucia były we mnie, mimo że zaakceptowałam śmierć jako kontynuację życia i jako część Bożego planu wobec nas. Kochamy i dlatego musimy odczuwać ból kiedy ona przychodzi nas rozdzielić.
Jako rodzina żyjąca ze świadomością zbliżającego się odejścia Toma, modliliśmy się codziennie, aby działał w nas Duch Święty. Mówiliśmy Bogu, że nie rozumiemy, dlaczego to wszystko nas dotyka, prosiliśmy jednak, by przemienił nasze zagubienie i ból, i pomógł nam w naszej rozpaczy.
Kiedy patrzę teraz wstecz, widzę, że stało się coś takiego, jakbyśmy znaleźli się poza słowami, a całe nasze życie stało się częścią tej modlitwy. Kiedy myłam Toma, gdy był zbyt słaby, by samemu to zrobić, czułam, że czynię to z całego serca. Stało się to gestem takiej czułości i miłości, że wiem, iż to sam Bóg usługiwał Tomowi przeze mnie. Może to zabrzmi głupio, ale gdy dotykałam Toma, czułam, że jest w tym coś sakramentalnego — zewnętrzny, widomy znak łaski spływającej do wnętrza. Tak, jakby Tom był kąpany nie tylko wodą i mydłem, lecz miłością samego Boga.
Wszyscy zbliżyliśmy się bardzo jako rodzina. Dwóch mieszkających z nami ateistów, którzy z początku okazywali niesamowitą złość — co całkiem zrozumiałe — wobec śmiertelnej choroby ojca, złagodniało i długo rozmawiało z nim na temat sensu życia. Stali się bardziej myślącymi, troskliwymi ludźmi, doceniającymi wartość życia. Będąc tak blisko ojca w jego ostatnich tygodniach, obecni przy jego śmierci, zostali nią głęboko poruszeni. Wspólnie byliśmy świadkami przemiany Toma, kiedy zbliżał się do śmierci, i widzieliśmy jego spokój.
Moje postrzeganie życia zmieniło się wraz ze śmiercią Toma. Tak, jakbym zdała sobie sprawę, że rzeczywistością stało się to, co wcześniej zaakceptowałam intelektualnie. Trzy dni przed śmiercią Toma widziałam, że jego ciało już niewiele więcej może znieść. Stało się tak bezradne i wychudzone, a ja mogłam się tylko modlić, by to nie trwało zbyt długo. Na szczęście, przepisane skuteczne leki powodowały, że Tom nie odczuwał bólu i chociaż dużo spał, kiedy się budził, był tym samym Tomem, mocnym i zadowolonym, że wkrótce będzie wolny.
Tom był gotów na śmierć, a my byliśmy gotowi na jego odejście. Wszyscy powiedzieliśmy „do widzenia” na swój sposób, i nikt z nas nie życzyłby mu żyć dłużej, niż było to konieczne w tym biednym, spustoszonym przez chorobę ciele. W noc, kiedy umarł, wszyscy czuwaliśmy przy jego łóżku, rozmawiając z nim i trzymając go za rękę. Zapadł już wtedy w stan śpiączki, a oddychanie przychodziło mu z wielkim trudem. Kiedy siedzieliśmy tak w czwórkę na naszym całonocnym czuwaniu pełnym miłości, uderzyło mnie podobieństwo tej chwili do chwili narodzin dzieci.
Wtedy to był mój wysiłek, a Tom dodawał mi otuchy, kiedy moje ciało zmagało się, wydając na świat nowe życie. Teraz owo nowe życie, które miało niedługo wejść w wiek dorosły, czekało i obserwowało, jak jego ojciec rodzi się do nowego świata. Byliśmy tam, pomagając mu w jego podróży do tego czegoś, co istnieje poza śmiercią.
Uprzytomnienie sobie tego wszystkiego było jedną z takich chwil, gdy niebo i ziemia stają się jednym. W owym momencie zawierał się głęboki sens życia i ostatecznie zrozumiałam, jak przejściowy jest ten świat i poczułam obecność wieczności. W momencie śmierci Toma miałam takie poczucie bliskości Boga i obcowania świętych z nami, dających pociechę i witających Toma, że płakałam jak w ekstazie.
Mówię o tym, chociaż trudno znaleźć słowa na opisanie tak wszechogarniającego uczucia. Przez śmierć Toma nauczyłam się wiele o życiu i naszym miejscu w Bożych planach. Nie boję się już śmierci i chociaż bardzo brakuje mi Toma, jestem przekonana, iż pewnego dnia znów się połączymy.
Wiedząc to, co wiem teraz, czy przeszłabym przez to jeszcze raz? Oczywiście, że nie! Jestem tylko człowiekiem i gdybym mogła machnąć czarodziejską różdżką, to moim życzeniem byłoby, żeby Tom nie chorował i nie umarł, żebyśmy nadal byli rodziną. Życie nie jest jednak tak proste. Nieubłaganie posuwa się do przodu. Gdyby Tom żył i tak musielibyśmy radzić sobie z dziećmi szukającymi swojej niezależności i opuszczającymi dom. Nic nie jest niezmienne.
Tak właśnie rozumiem życie. Może nam się wydawać, że zbudowaliśmy bezpieczny kokon, którym bywa bogactwo, osiągnięcia, zdrowie, nawet wiara; ale on nie jest nienaruszalny. Gdy runą wszystkie nasze mury obronne, stajemy się wszyscy słabymi ludźmi, potrzebującymi siebie nawzajem, mającymi potrzebę bycia kochanymi. Samą istotą tej miłości jest Bóg.
tłum. Katarzyna i Piotr Wierzchosławscy
Fragmenty książki Helen Alexander Doświdczenie żałoby, która ukazała się nakładem Wydawnictwa W drodze.
Oceń