List do Rzymian
World Press Photo 2011
Kiedy przyszłam na wystawę po raz pierwszy, widziałam przede wszystkim trupy i zgliszcza, to, co krzyczy najgłośniej. Potrzeba czasu, żeby odnaleźć ludzi na obrazach z tej dziwnej planety.
Wystawa fotografii nagrodzonych w konkursie World Press Photo gromadzi co roku tysiące zwiedzających. Prezentuje zawsze estetycznie wysmakowane kadry i wskazuje, które zdarzenia i problemy światowe media uznały za warte uwagi, symboliczne, wstrząsające, ciekawe. Jest też okazją do spotkania człowieka, który żyje lub żył gdzieś daleko, zobaczenia własnej twarzy odbitej w szybie, nałożonej na portret dziewczyny bez nosa albo brzydkiej irlandzkiej staruszki. Trudne spotkanie.
Wenus z Milo
Fotografia uznana za symbol tegorocznego konkursu, w którym oceniano ponad 100 tys. prac, jest dziełem Jodi Bieber. Portret Bibi Aishy, pięknej i oszpeconej przez męża, można potraktować jako formalne nawiązanie do innego słynnego zdjęcia Afganki, które zwyciężyło w 1984 roku. Jego autorem jest Steve McCurry, dzięki któremu obraz dziewczyny o intensywnie zielonych oczach, okrytej wyblakłą czerwoną chustą, obiegł cały świat. Decyzje jury World Press Photo zawsze budzą dyskusje i kontrowersje; także tym razem można zapytać, czy twarz jednej skrzywdzonej kobiety symbolizuje ważniejszą sprawę niż obrazy kataklizmów, które pochłonęły tysiące ofiar? W fotografii dziennikarskiej ważny jest jasny przekaz, ukazanie sedna problemu za pomocą jednej migawki. W tym przypadku okaleczona dziewiętnastolatka staje się milczącą rzeczniczką wszystkich maltretowanych kobiet, a jednocześnie męczennicą ukazującą okrucieństwo patriarchalnego Wschodu w opozycji do zachodniej kultury wolności i równości. Może być sztandarem wiodącym do odwetu, jako znak różnicy między praworządnym Zachodem i dzikim Wschodem, gdzie w majestacie prawa mężowie masakrują fizycznie i psychicznie swoje żony. Współcześnie, w przesiąkniętym medialnymi wzorcami świecie, bardziej dotyka nas to, co brzydkie, niż to, co złe. Zwyczajne tragedie nie wywołują wstrząsu estetycznego tak, jak okaleczone piękno młodego ciała. Bibi jest jak Wenus z Milo. Po operacji plastycznej nie będzie już symbolem, tylko zwykłą emigrantką.
Z lotu ptaka
Antoine de Saint-Exupéry także był reporterem. Wędrówka wśród nagrodzonych fotografii przypominała mi oglądanie świata z nisko lecącego samolotu – to również migawki, które próbują dać obraz całości, a jednak skupiają się na wycinku. Trzy drzewka pomarańczowe na łące były dla pilota z początku ubiegłego wieku ważniejsze od wielkiego miasta, bo trzeba było o nich pamiętać podczas lądowania. Ziemia widziana z góry uczyła zadumy nad człowiekiem: tak kruchym pod niebem i tak niezwykłym w swoich codziennych sprawach, które okrywają tajemnicę. „Wpatrując się teraz w ciemność nocy, widział, jak odsłaniała ona przed nim sprawy człowieka – te wołania, światła, niepokój. Oto nikła gwiazdka w mroku – to jakiś odosobniony dom. A oto inna gwiazdka gaśnie – to jakiś dom, który zamyka się nad swoją miłością. A może nad swoją nudą. Ten dom przestaje światłem dawać znać o sobie reszcie świata. Ci wieśniacy siedzący przy stole, pod wiszącą lampą, nie zdają sobie sprawy, jak daleko sięgają ich pragnienia w tę głuchą noc, która ich ogarnia. (…) Ci ludzie sądzą, że ich lampa oświeca tylko ten skromny stół, tymczasem wołanie jej światła sięga na osiemdziesiąt kilometrów, tak jak gdyby nadawali rozpaczliwe sygnały z jakiejś wyspy bezludnej, zagubionej w przestworzach morza”1 – pisał w Nocnym locie. Dziś nie trzeba być pilotem, by z lotu ptaka, okiem satelity obserwować świat. Czy to wystarczy, żeby zobaczyć człowieka?
W pamięci pozostają twarze widzów z objazdowego kina w Indiach. Nieświadomi obiektywu, przez który spogląda Amit Madheshiya, odsłaniają niezwykłe natężenie emocji: fascynacji, zadumy, radości, strachu. Siedząc na ziemi w kinowym namiocie, wspólnie z rodzinami i sąsiadami nie tylko oglądają historie z ekranu, ale także uczestniczą w nich przez wiele godzin. Taka była niegdyś forma odbioru teatru greckiego: spektakl wielkich namiętności rozgrywający się od świtu do zmierzchu śledzili wszyscy – bliscy sobie i obcy, sąsiedzi, bogacze i niewolnicy. Zabierano ze sobą jedzenie, a codzienną pracę i troski zostawiano poza amfiteatrem. W Indiach przerysowane reakcje aktorów, śmiech i łzy przeplatające się z tanecznymi popisami gwiazd, czasem w najdziwniejszych miejscach fabuły, stanowią o magii filmów bollywoodzkich (oraz pochodzących z innych regionów Indii, z odmiennymi dialektami). Dla kultury zachodniej Bollywood jest albo symbolem kiczu, albo obiektem przeważnie powierzchownej fascynacji. Ale czy u nas oglądanie filmu mogłoby być jeszcze odnowieniem wspólnoty, niemal rytuałem? Nie mam na myśli klubów miłośników kina, tylko zwykłych ludzi. Teatr zachował dłużej wymiar wspólnotowości, poczucia „my” widowni, jednak i tam zbiorowe doświadczanie sztuki odchodzi w niepamięć, jeśli nie liczyć – przeważnie przymusowych – szkolnych wycieczek na adaptacje klasyków. Dziś filmy ogląda się w domowym zaciszu, na ekranie komputera albo kina domowego, najczęściej w pojedynkę. Czegoś brak takiemu doświadczeniu. Nie chodzi nawet o wymianę opinii po seansie – wszak istnieją odpowiednie fora internetowe i kluby dyskusyjne – ale o jednoczesne przeżywanie tych samych emocji wspólnie z ludźmi, wśród których żyjemy – których spotykamy w sklepie, pracy, szkole, w kościele. Twarze Hindusów na fotografiach są piękne, bo wyrażają autentyczne emocje, takie, których nie zatrzymuje się w środku. Może ktoś dozna katharsis, może ktoś inny zdecyduje się na wyznanie miłości, jak filmowy bohater. Prawdopodobnie wioska będzie żyła tymi obrazami jeszcze przez następne tygodnie.
Pozostajemy w Indiach: oto znany z mediów widok tłumów wspinających się na boki i dach pociągu. Zdjęcia Martina Roemersa z cyklu „Metropolis” pokazują rozmazane od pędu autobusy, nierzeczywiste sznury samochodów, migotliwą ławicę ludzi na targowisku. W kolorowych smugach pośpiechu toczy się życie ludzi, zbyt wielu, chciałoby się dodać, w przepełnionych miastach. Biegnąc, jadąc, czekając na zmianę świateł, mijając się – niosą swoje małe skarby w glinianych naczyniach.
Oto człowiek
Fotografie Oliviera Laban-Mattei dokumentują skutki trzęsienia ziemi na Haiti – płonące budynki, stosy trupów, zrezygnowanych ludzi wśród ruin. W przyszłym roku możemy się pewnie spodziewać podobnych obrazów z Japonii. Tak niewiele znaczą ludzkie sprawy wobec potęgi ziemi i morza. A jednak w zmaganiu z nimi, w pomocy tym, którzy walczą o życie, objawia się wielkość. Autor Małego księcia pisał z zachwytem o mieście położonym u stóp wulkanu: „wobec czarnych wylewów lawy jak uderzająca staje się cudotwórcza moc człowieka! Przedziwne spotkanie! Nie wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego ten przechodzień nawiedza ogrody gościnnie przygotowane do zamieszkania na tak krótko: na jedną epokę geologiczną, jeden dzień błogosławiony wśród tylu innych. (…) Skąd u tych ludzi, rzuconych przez przypadek na nie wystygłe jeszcze wulkaniczne lawy, a już zagrożonych przez przyszłe piaski i śniegi, wzięło się rozmiłowanie w wieczności? Ich cywilizacje to tylko nietrwała pozłota: z powierzchni ziemi zetrze je wulkan, jakieś nowe morze, wiatr zasypie piaskiem”2. Z tych patetycznych zdań wynika prosta i wstrząsająca prawda, że nietrwałość naszego świata czyni go tak cennym.
Kiedy Dunka Cecilie M. Hansen usłyszała o porzuconej w Nepalu dziewczynce z wodogłowiem, postanowiła jej pomóc, finansując leczenie. Dała jej imię Victoria. Na zdjęciach Madsa Nissena dziewczynka z ogromną głową oplecioną kablami leży w szpitalnym łóżku. Budzi ciekawość i grozę, jak owca o pięciu nogach. Dopiero potem widać oczy dziecka. Być może w Danii nie pozwolono by jej się urodzić. Po co przychodzą na świat niepełnosprawne dzieci, które wkrótce umierają? Jacek Dehnel napisał o innej dziewczynce, która „leżała pod drzewem, pod ażurem gałęzi w bardzo dużym wózku: nieruchoma, skręcona, wpatrzona w zielony pokrowiec z liści klonu, (…) i dalej, w niebo, zupełnie nie widząc moich ciekawych oczu. Czasem zasypiała (…). Bałem się jej płaczu, (…) przy wykręconych rękach, niemocie i błędnym spojrzeniu. Zmarła chyba następnego lata. Mówiono, że to ulga dla rodziców. Nie wiem. Już wtedy omijano ją szerokim łukiem w ogrodzie i w rozmowach, bo nikt nie znajdował racji dla jej istnienia. Lecz ja rozumiałem, jaki jest sens i powód jej życia, urody i porażenia, zatem patrzyłem w skupieniu: (…) Ona, wpatrzona w niebo, (…) była tylko lustrem, nieruchomym, milczącym, w którym się odbija niewiadome oblicze ukrytego bóstwa”3. Być może Victoria żyła po to, żeby pokazać miłość jasnoskórej kobiecie z drugiego krańca świata – i żeby pokazać Tajemnicę.
Wolfram Hahn zdobył drugą nagrodę w kategorii portretu za dokumentację projektu, w którego ramach mieszkańcy Berlina odtwarzali sytuacje, w których robili sobie zdjęcia, zamieszczone później na portalach społecznościowych. W sieci toczy się drugie życie, które często jest pozorem, odgrywaniem życia. Bliskość, jaką obiecują nowe media, okazuje się niejednokrotnie iluzoryczna: „znajomi” nie znają się, zdjęcia przedstawiają maski. Tutaj także towarzyszy mi Antoine de Saint-Exupéry. To zadziwiające, jak dobrze słowa o wynalazkach z początku XX wieku pasują do współczesności. „Jakże szybko się zmieniło wszystko wokół nas: stosunki między ludźmi, warunki pracy, zwyczaje. Nawet nasza psychologia została zachwiana w posadach. Takie pojęcia jak rozstanie, nieobecność, oddalenie, powrót – mimo że słowa pozostały te same – nie dotyczą już tych samych realności. Aby pojąć świat dzisiejszy, używamy języka, który został ustanowiony dla świata wczorajszego. (…) Z każdym nowym krokiem na drodze postępu oddalamy się coraz bardziej od przyzwyczajeń dopiero co nabytych, jesteśmy naprawdę emigrantami, którzy jeszcze nie założyli sobie ojczyzny. Jesteśmy wszyscy młodymi barbarzyńcami, których jeszcze olśniewają nowe zabawki. Nasze zawody lotnicze nie mają innego sensu. Ten wzbija się wyżej, tamten jest szybszy. Zapominamy, dlaczego każemy im latać. Sam lot staje się ważniejszy od celu. I tak się dzieje zawsze”4. W świecie elektronicznych gadżetów także można być barbarzyńcą – tym, który nie rozumie istoty, zatrzymuje się na powierzchni spraw, zapatrzony w błyskotki.
Urok wigilijnej nocy
Spośród wszystkich fotografii zaprezentowanych na wystawie naprawdę oczarowały mnie prace Andrew McConnella, zwycięzcy w kategorii portret. Projekt „Ostatnia kolonia” tworzą piękne, symboliczne fotografie członków plemienia Saharawi z Zachodniej Sahary, mieszkających w obozie dla uchodźców. Ludzie pustyni, dumni i spokojni, pod gwiazdami bezkresnego nieba, spoglądają jak z innej planety. Kobieta w pustym autobusie, nieruchoma niczym podświetlony posąg, ma w sobie siłę kariatydy z zapomnianej świątyni. Małżeństwo z synem ogląda telewizję, siedząc na kocu, za ich plecami rozciąga się bezmiar piasku, nad głowami – noc. Magiczny, poetycki przekaz tych fotografii niesie z sobą zachwyt nad nieskończonym pięknem i grozą pustyni, a jednocześnie pokazuje konkretnych ludzi, ich rodziny, spotkania, tęsknoty. Nie sposób nie przywołać tutaj ostatni raz de Saint-Exupéry’ego. Tak opisuje prowizoryczny obóz rozbity przez pilotów przy uszkodzonych samolotach: „Wyładowaliśmy z kabiny bagażowej kilka skrzyń z towarem, wypróżniliśmy je i ustawiliśmy w koło; wewnątrz każdej skrzyni – niczym w budce wartownika – zapaliliśmy nędzną świeczkę, licho osłoniętą od wiatru. Tak w samym sercu pustyni, na nagiej skorupie planety, w pustkowiu pierwszych lat świata zbudowaliśmy osiedle ludzi. Zgromadzeni na noc na tym centralnym placu naszego osiedla, piaszczystej przestrzeni oświetlonej chybotliwym blaskiem padającym z naszych skrzyń, czekaliśmy. Czekaliśmy świtu, który nas ocali, albo Maurów. I coś – nie wiem co – dało tej nocy urok nocy wigilijnej. (…) Odczuwaliśmy to lekkie podniecenie, jakie się odczuwa podczas starannie przygotowanego święta. A byliśmy przecież nieskończenie ubodzy. Wiatr, piasek, gwiazdy. (…) Lecz na tym licho oświetlonym obrusie sześciu czy siedmiu mężczyzn, którzy nie mieli już nic na świecie oprócz swoich wspomnień, dzieliło się niewidzialnymi bogactwami. Wreszcie spotkaliśmy się. Idziemy długo, obok siebie, zamknięci każdy w swoim milczeniu, albo wymieniamy słowa puste, pozbawione wszelkiej zawartości. Lecz oto wybiła godzina niebezpieczeństwa. Wówczas wspieramy się nawzajem. Odkrywamy, że należymy do tej samej wspólnoty. Wzbogacamy się odkrywaniem innych świadomości. (…) Niczym więźniowie, którzy odzyskali wolność i stają w zachwycie przed ogromem morza”5.
Kiedy przyszłam na wystawę po raz pierwszy, widziałam przede wszystkim trupy i zgliszcza, to, co krzyczy najgłośniej. Potrzeba czasu, a niekiedy także mądrego przewodnika, żeby odnaleźć ludzi na obrazach z tej dziwnej planety.
1 Antoine de Saint-Exupéry, Nocny lot [w:] Nocny lot; Ziemia, planeta ludzi; Pilot wojenny, przeł. M. Czapska, S. Stempowski, W. i Z. Bieńkowscy, A. Cierniakówna, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1971, s. 9–10.
2 Antoine de Saint-Exupéry, Ziemia, planeta ludzi [w:] Nocny lot…, s. 111–112.
3 Jacek Dehnel, Dziewczynka [w:] Wiersze, Wyd. Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2006, s. 114–116.
4 Antoine de Saint-Exupéry, Ziemia, planeta ludzi [w:] Nocny lot…, s. 107.
5 Tamże, s. 96–97.
Oceń