List do Galatów
W małżeństwie często zachowujemy się tak, jakby nasz partner był uczestnikiem loterii fantowej, w której wygraną jest nasze zadowolenie i uśmiech, jeśli przypadkiem odgadł nasze myśli.
Ewa Leśniewska: Bardzo chcielibyśmy, żeby w naszym małżeństwie wszystko układało się dobrze i żebyśmy jak w romantycznej komedii „żyli długo i szczęśliwie”. Ale szybko pojawia się kryzys. Na czym on polega?
Małgorzata Mazur: Pierwszy kryzys każdego małżeństwa zaczyna się w dniu ślubu. Słowo „kryzys” w tym wypadku nie oznacza zmiany na gorsze, ale zmianę w ogóle, polegającą na przejściu z odświętności narzeczeństwa w stan zwyczajnej stabilności i codzienności.
W miejsce często maksymalnie wyreżyserowanych spotkań, z pełną charakteryzacją (garnitury, krawaty, eleganckie kreacje, biżuteria itp.) oraz „maską” (uśmiech, kultura, umiar, czar…) pojawiają się kapcie i papiloty, impulsywne odruchy, nawyki. Zamiast rozmów o uczuciach i marzeniach zaczynają się – powodowane życiową koniecznością – rozmowy na temat zakupów, posiłków, porządków…
To chyba nieuniknione.
Problem polega na tym, że na romantycznym etapie związku ludzie rzadko dyskutują o ważnych, nieraz trudnych sprawach. Nie ma rozmów o tym choćby, jak sobie wyobrażają przyszłe wspólne życie. I wtedy, gdy ono już jest, okazuje się, że te wyobrażenia się rozmijają. Młodzi się skarżą: on się zmienił, ona się zmieniła… A to nieprawda. Po prostu wcześniej chodzili do kina albo w inny sposób miło spędzali czas, więc nie było okazji, by zobaczyć, jak każde z nich funkcjonuje na co dzień.
Czyli kryzys to coś, co prędzej czy później dotknie każde małżeństwo?
Nie ma rodzin, w których nie dochodzi do kryzysów, w których nie ma trudnych chwil czy problemów. Każda zmiana jest potencjalnym kryzysem, bo zmian się boimy. A przecież my sami się zmieniamy. Okresowo jesteśmy też bardziej podatni na kryzysy – mówi się przecież o kryzysie wieku średniego… Na dobrą sprawę ciągle mamy do czynienia z kryzysem – swoim albo cudzym, indywidualnym albo na szerszą skalę, ale wciąż. Ważne jest więc, by się tego nie bać. By nie myśleć po pierwszej kłótni, że to koniec… Nie bać się nazywania problemów, które się pojawiają, różnic, sprzeczności – ale rzeczowo, bez wzajemnych oskarżeń. Do tego dochodzą wydarzenia nieprzewidziane – bolesne, takie jak choroby, śmierć kogoś w rodzinie, czy radosne – wygrana na loterii, szybka kariera… Dlaczego wrzucam to wszystko do jednego worka? Każda z tych sytuacji zawiera bowiem element zmiany, która rodzi lęk. Stare jest oswojone. Nowe to niewiadoma.
I ten lęk powoduje, że zaczynamy się kłócić?
Ktoś, kto ma silną konstrukcję psychiczną i mocne poczucie bezpieczeństwa, jest skłonny podejść do nowej sytuacji jak do przygody, raczej z zaciekawieniem niż z niepokojem. Osoby słabsze, niestabilne przestraszą się na zapas, przewidując to, co najgorsze. Gdy spotkają się dwie osoby słabe – o konflikt nietrudno. Psychologia uczy, że skutkiem lęku jest agresja, wynikająca z poczucia destabilizacji i bezradności.
W myśl starego porzekadła, że najlepszą obroną jest atak, rzeczywiście w sytuacji zagrożenia odruchowo sięgamy po najcięższą broń, żeby się obronić przed realnym czy wyimaginowanym niebezpieczeństwem i przetrwać.
I ostrze tej broni kierujemy w stronę najbliższej nam osoby?
Tak. I im dłużej trwa związek, tym celniej i boleśniej trafiamy partnera. Znamy się przecież doskonale. Przez dni, miesiące i lata wspólnego życia mieliśmy okazję poznać swoje słabe strony. Uderzamy często bez złej intencji. Nadal kochamy przecież żonę czy męża, jednak silna frustracja połączona z brakiem umiejętności adekwatnego jej przeżycia często tym właśnie owocuje. Każda zmiana powinna wzmacniać czujność w kwestii wzajemnych relacji po to, by kryzys zewnętrzny nie stał się przyczyną wewnętrznych kłopotów małżeństwa.
Na przedmałżeńskich kursach jak mantrę powtarza się zachętę do małżeńskiego dialogu jako rzeczy najważniejszej i podstawowej.
Trudno nie przyznać racji. Przemilczanie pierwszych nieporozumień, z nastawieniem, że wszystko samo się wyjaśni, nie jest dobrym pomysłem. Nienazwane pretensje i żale rosną i zaczynają żyć własnym życiem. I kiedy przeleje się czara goryczy, nie ma już szans na rzeczową rozmowę, bo nasze frustracje wybuchną z ogromną siłą. Zamiast wyjaśnień są oskarżenia, a zamiast konkretów ogólniki: „bo ty zawsze”, „bo ty nigdy”, „bo twoja matka”, „a pamiętasz, już wtedy byłaś taka”.
Czy dobrej rozmowy można się nauczyć?
Są lektury czy treningi komunikacji, ale tak naprawdę najważniejszy jest codzienny, choćby nieporadny, własny trening: chwila dla siebie, nie w biegu, lecz przy kuchennym stole lub na wygodnej kanapie, albo na spacerze z psem. Rozmowa to intymność, czyli powierzanie sobie nawzajem tego kawałka siebie, który jest najgłębszy, najbardziej prywatny – po to, by „moje” zmieniło się w „nasze”. Błędem jest zakładanie, że on czy ona domyśli się, o co chodzi, i oskarżanie partnera, jeśli tak się nie stanie. Każde z nas jest inne, a nasze potrzeby i nastroje zmieniają się nawet kilka razy w ciągu dnia. Po co utrudniać życie sobie i partnerowi poprzez niedomówienia i zagadki, kiedy możemy je ułatwić, a zaoszczędzoną w ten sposób energię spożytkować w bardziej sensowny sposób. W małżeństwie często zachowujemy się tak, jakby nasz partner był uczestnikiem loterii fantowej, w której wygraną jest nasze zadowole-nie i uśmiech, jeśli przypadkiem odgadł nasze myśli. Istotą małżeństwa jest nieustający dialog, czyli wymiana informacji, pytań, wyrażanie oczekiwań, określanie emocji, dzielenie się przeżyciami. Im więcej informacji o sobie podaruję małżonkowi, tym większa szansa na wzajemne zrozumienie. Ważne, żeby te komunikaty nie były oskarżeniami. Lepiej powiedzieć: „jestem głodny”, niż: „podaj mi wreszcie obiad!”.
Trudno o dialog, gdy – jak to bywa podczas kłótni – obie strony są w emocjach i krzyczą.
Dlatego koniecznym elementem dialogu jest umiejętność słuchania, czyli pełne zrozumienia i akceptacji milczenie, kiedy mówi druga osoba; nawet wtedy, gdy są to rzeczy trudne czy nieprzyjemne. Chociaż wydaje się nam, że wiemy, jakie słowo padnie za chwilę, pozwólmy, żeby partner sam je wypowiedział. Uszanujmy tempo naszego rozmówcy, nie poganiajmy go, nie okazujmy zniecierpliwienia. Poświęćmy mu czas i uwagę. Odłóżmy inne zajęcia.
To piękne, co pani mówi, ale przecież w wielu rodzinach scenariusz jest zupełnie inny. Zamiast rozmowy – ciche dni.
To jest polityka strusia, który chowa głowę w piasek. Czyli nasz problem został przemilczany i czeka na kolejną okazję, by się ujawnić. Małżeństwo to przestrzeń dla odważnych, którzy nie boją się konfrontacji, bo wiedzą, że od świętego spokoju lepsze jest życie z całą jego różnorodnością. Nawyk dobrej rozmowy, nie tylko w sytuacji nieporozumienia, to podstawa trwania każdego związku, który nie ma być tylko „unią socjalno-ekonomiczną”. I to nieprawda, że nie ma na to czasu – skoro jest czas na telewizor, na piwo, na doprowadzanie do nieskazitelnej czystości kolejnych zakątków mieszkania czy garażu. Trzeba sobie postawić pytanie o naszą hierarchię wartości. Czy lśniąca podłoga, pełna lodówka, sprawny samochód itp. są ważniejsze od wzajemnego zrozumienia, bliskości, zaufania? Nie ma nic ważniejszego od pielęgnowania tego, co łączy dwoje ludzi.
Ale po ślubie ludzie często przestają się starać. Myślą: skoro już mam męża, żonę, to nie muszę o niego, o nią zabiegać.
A wtedy wkrada się rutyna. Ograniczamy się do komunikatów: coś trzeba kupić, coś się zepsuło. To bywa dla związku groźne. Choćby dlatego, że zaczynamy gdzie indziej szukać odmiany, świeżości, no i osoby, która nas dostrzeże, poświęci nam swoją uwagę i czas.
A stąd już niedaleko do zdrady.
Tak. Ona często ma swój początek we wspominanej rutynie, nudzie i poczuciu nijakości w dotychczasowym związku, a nie w rozdźwięku między małżonkami. Jest to konsekwencja tego, co dzieje się wewnątrz każdego z partnerów, jego systemu i hierarchii wartości, postawy odpowiedzialności za związek. Sytuacja pokusy – nieunikniona przecież – jest sprawdzianem naszej odpowiedzialności, lojalności, wierności temu, co przysięgaliśmy przed ołtarzem. To oczywiste, że łatwiej i efektywniej jest kupić nowy samochód niż żmudnie naprawiać stary i zużyty. Niektórzy taką filozofię stosują także w odniesieniu do małżeństwa. „Nie udało się”. „To była pomyłka”. „Nie kocham cię już”. „Mam prawo do samorealizacji i spełnienia”. To częste pożegnalne słowa zdradzających. Za takimi komunikatami kryją się tak naprawdę pytania o miłość i sposób jej rozumienia. Czy jest ona tylko emocją, która mija i rzeczywiście nic na to nie można poradzić? Czy raczej jest to postawa troski o drugiego człowieka, obdarzania sobą w całym bogactwie, trwania w tym, co łatwe i co trudne?
Jak wobec tego bronić się przed rutyną? Jak dbać o świeżość związku?
Tak samo, jak o każdą inną wartościową rzecz czy sprawę, czyli poprzez ciągłą i systematyczną pielęgnację. Dzień ślubu i przysięga dozgonnej miłości nie oznaczają końca obowiązku wzajemnego zabiegania o siebie. To staranie musi się teraz uwidocznić w każdym kolejnym dniu. Jego wyrazem jest, między innymi, dbanie o swoją atrakcyjność – fizyczną, intelektualną, towarzyską… Ładne ubranie warto zakładać nie tylko do pracy i na spotkanie towarzyskie, ale i w domu, dla męża czy żony. Pewna odświętność – gestów, słów, zwyczajów powinna towarzyszyć stale małżeńskim relacjom. Nie po to, żeby coś udawać, ale dlatego, by podkreślić ważność tego związku. Innym sposobem przezwyciężania monotonii jest umiejętność zaciekawiania sobą i dziwienia się partnerem. Do zwykłego rytmu dnia można wprowadzać nowe elementy, inspirujące niespodzianki, które ożywiają i mobilizują do wzajemnych starań. To może być inna potrawa, nowa fryzura, odmienny sposób spędzenia niedzieli czy urlopu, kupno płyty z muzyką, której dotąd nie słuchaliśmy… Warunkiem powodzenia takich inicjatyw jest życzliwy odbiór drugiej strony, radość, a nie kurczowe trzymanie się tego, co było. Jak wszędzie i tu potrzebny jest umiar, żeby zmiany i niespodzianki nie stały się celem samym w sobie i nie zburzyły koniecznej w każdym związku stabilizacji. Przed rutyną mogą – paradoksalnie – obronić małżeństwo także rytuały, które odróżniają ten związek od innych. Na ogół tworzą się one przez lata, powodują, że nasz dom staje się domem szczególnym, ze specyficzną, niepowtarzalną atmosferą, za którą tęsknimy, kiedy jesteśmy daleko.
Coraz częściej jednak związki stojące w obliczu kryzysu rozpadają się. Ludzie wolą się rozstać, niż podjąć wysiłek rozwiązania problemu czy sprostania nowej, trudnej sytuacji.
To jest to, o czym już mówiłam: ma być łatwo, a nie trudno. A łatwiej jest się rozstać niż pracować nad uratowaniem związku, tak jak łatwiej jest kupić nowy telewizor niż naprawić stary. To, co obserwujemy wokoło sprawia, że wiele małżeństw już w dniu ślubu ma z tyłu głowy, że przecież zawsze można się rozwieść. Gdy pojawiają się takie problemy, to rozwiązanie jakby się przybliża, zaczyna być brane pod uwagę bardziej poważnie. No bo po co mam tkwić w czymś, co nie daje mi ani poczucia bezpieczeństwa, ani satysfakcji czy radości?
Trzeba mieć więc świadomość celu, jaki się stawia przed tym związkiem, ale też dużo determinacji i dojrzałości, żeby przetrwać trudne chwile i naprawiać, a nie kupować nowe.
Czy istnieje wobec tego jakiś model zachowań małżeńskich, który uchroniłby nas przed konfliktami? Taki małżeński wzorzec z Sèvres pod Paryżem?
Małżeństwo to nie gra strategiczna typu „idź tak, a nie wpadniesz na minę”. Warto przed ślubem zadać sobie pytanie, czy jestem w stanie zaakceptować mojego partnera z cechami, poglądami, nawykami, wyobrażeniami takimi, jakie ma teraz, zakładając, że nigdy się one nie zmienią. Jeśli odpowiedź jest negatywna, a szansę na udany związek widzę tylko pod warunkiem zmian, które pod moim wpływem dokonają się we współmałżonku, ryzyko niepowodzenia jest bardzo duże i lepiej dać sobie spokój.
Wydaje się, że często traktujemy kryzys jako klęskę naszego związku i przekreślenie jego sensu.
Małżeńskie kryzysy są nieuniknioną konsekwencją decyzji o byciu razem. Są częścią historii małżeństwa, tak jak jego sukcesy i radości. Jeśli umiemy je zaakceptować i konstruktywnie przeżyć, stają się swoistą szczepionką na dalsze życie. Wiele małżeństw po nawet bardzo głębokich załamaniach staje na nogi i buduje dalej związek, scementowany w dwójnasób intensywnymi przeżyciami. Kryzysy to oznaka życia i rozwoju związku. Niektórzy twierdzą, że po małżeńskiej burzy coś się jakby odświeżyło, nabrało nowego blasku, dlatego dobrze jest się czasem pokłócić. Nasze małżeństwa to powtarzające się okresy stabilizacji i niepokoju, równowagi i burz, radości i smutków. Ważne, żeby o tej zmienności pamiętać i przy kolejnym kryzysie trwać z nadzieją, że to tylko kolejny etap, po którym znowu zaświeci słońce.
Jak więc w takim razie wyjść z podobnej sytuacji?
Jednym z głównych warunków wychodzenia z kryzysów jest umiejętność darowania wzajemnych uraz. Tyle tylko, że dość często przywiązujemy się do naszego bólu i poczucia krzywdy. Staramy się, żeby partner ani na chwilę nie zapomniał o tym, jak wielkim okazał się draniem i jak bardzo przez niego cierpimy. Lubimy obnosić się ze swoim żalem, adorujemy nasze nieszczęście, przejmująco milczymy lub obrzucamy współmałżonka gorzkimi spojrzeniami. Im dłużej to trwa, tym trudniej przerwać. Powoli wchodzimy w stan, który można określić zwrotem „im gorzej, tym lepiej” i toczymy z partnerem grę. Cokolwiek zrobi w tej sytuacji, to i tak będzie źle. I trudno dokładnie wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Czasem jest to efekt zbyt długiego zbierania różnych żalów, które się w taki właśnie sposób wylewają. Czasami skutek wcześniejszych zranień lub nieumiejętności radzenia sobie z trudnymi sytuacjami, brak akceptacji dla własnych i cudzych słabości i niedoskonałości.
Jak to przerwać?
Bardzo pomaga poczucie humoru i dostrzeżenie w całej tej sytuacji nie tylko tragedii, ale także farsy. Podstawą jest oczywiście umiejętność śmiania się z siebie. Naprawdę czasem jesteśmy komiczni w swoim zacietrzewieniu, kiedy nawet nie bardzo już pamiętamy, o co nam na początku chodziło. Spróbujmy trochę wyjść poza siebie i spojrzeć z boku. Taki dystans bardzo się przydaje.
Inny sposób radzenia sobie z kryzysami to korzystanie z pozytywnych doświadczeń z przeszłości. W chwilach najtrudniejszych i – zdawałoby się – beznadziejnych warto przypomnieć sobie wspólne szczęśliwe chwile. Mogą w tym pomóc zdjęcia, pamiątki, listy pisane do siebie. To wszystko pomaga wrócić do źródeł, odkryć na nowo wartość związku, odświeżyć miłość, która nie skończyła się przecież, ale może nieco wyblakła, przygasła. Uruchamianie dobrych wspomnień pomaga stwierdzić, że jest o co i o kogo walczyć.
Bardzo przestrzegam przed sformułowaniami typu: „gdzie ja miałam oczy?”, „co ja w niej widziałem?”. Obok nas jest przecież ciągle ten sam człowiek, którego kiedyś pokochaliśmy i postanowiliśmy być z nim przez całe życie. Jego wartość pozostała niezachwiana. Musimy w to wierzyć nieustannie, jeśli nasze małżeństwo naprawdę ma być trwałe i szczęśliwe.
Oceń