Salomea na przeora!
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Dług wdzięczności skłania mnie do wspomnienia drobnej niewiasty w szarym habicie, urszulanki, która przez kilkadziesiąt lat zawiadywała naszą kuchnią w klasztorze poznańskich dominikanów. Karmiła nie tylko mieszkańców klasztoru i jego gości, ale też studentów, którzy codziennie po mszy świętej, tzw. siódemce, byli częstowani śniadaniem. Dbała o te śniadania, a wielu zapamiętało je do końca życia.

Siostra Salomea, obdarzona totalnym zaufaniem przez przeora, rządziła nie tylko kuchnią, ale często także klasztorem. Do tego stopnia wpływała na życie domowników, że kiedyś podczas wyborów na przeora jakiś dowcipniś napisał na kartce wyborczej: siostra Salomea.

Cóż to była za osobowość! W głowie miała cały kalendarz kulinarny. Wyposażona przez charyzmat w zapobiegliwość daleko wybiegającą do przodu, przenikliwe przewidywanie, robienie zapasów na czarną godzinę, na święta i dzień powszedni.

Dzień rozpoczynała od mszy świętej najwcześniejszej, o godzinie szóstej, potem szła do kuchni, w której spędzała cały niemalże dzień. Wieczorami była na nabożeństwie różańcowym. W późniejszych latach, po wydaniu obiadu, szła na krótki odpoczynek.

Zapamiętałem ją jeszcze z nowicjatu w roku 1966. Służyła klasztorowi z największym poświęceniem i oddaniem. Nowicjuszy nazywała „dzieciokami” i odkładała dla nas najlepsze kęsy. Zawsze dawała coś słodkiego, co sama upiekła. Kiedy zbliżały się święta, dla przyjaciół i dobrodziejów klasztoru piekła wspaniałe placki, w zależności od okoliczności we właściwej tonacji: mazurki, makowce, serniki czy babki. Potem ojciec prokurator wyruszał w miasto, rozwożąc te delicje. Jakże one wspaniale wyglądały na tle szarej, bezsmakowej peerelki. A dobrodziejów było sporo, ponieważ klasztor żył z Bożej łaski i życzliwości ludzkiej. Nie można zapominać, że kraj był zanurzony w gospodarce komunistycznej. W sklepach nie było niczego. Dzisiaj to niewyobrażalne.

To ona kierowała życiem i śmiercią kilku wieprzków, które egzystowały wcale nie najgorzej w centrum miasta, tuż pod oknami urzędu wojewódzkiego. Od czasu do czasu przychodził rzeźnik, wezwany przez siostrę Salomeę, i któraś ze świnek padała, a w klasztorze pachniało kaszanką, topionym smalcem i przyprawami. Tak przetrwaliśmy PRL.

Gdy wyjechaliśmy na studia do Krakowa, o wyczynach siostry Salomei dowiadywaliśmy się szeptaną pocztą zakonną.

Kiedy ponownie przybyłem do Poznania w 1977 roku, siostra Salomea była już starszą, pełną powagi i zasług zakonnicą. Wolniej chodziła, ale rządziła po dawnemu. Zawsze od pierwszego poniedziałku adwentu w klasztorze pachniało piernikami, wiosną nowalijkami, a jesienią zaprawami, kiszeniem kapusty i upychaniem obfitości sadów w słoiki i butelki. Te naturalne zapachy wyzwalały pobożność, pobudzały do wdzięczności Bożej Opatrzności.

Latem 1983 roku wpadłem na pomysł, aby podziemia kościoła zaadaptować na kaplicę dla młodzieży. Dopóki przestrzeń była lamusem i zbiorem wszystkiego, co pozostało po budowie, siostra Salomea litowała się nade mną i młodzieżą, która przychodziła pracować, dostarczając nam rozmaite przekąski. Ale kiedy po kilku dniach piwnica pokazała się w całej krasie, siostra Salomea uznała, że pomieszczenie to będzie najwspanialszym magazynem na słoiki i zaprawy. Natychmiast odpowiedziałem, że to niemożliwe, siostra tymczasem swoje. Skończyły się przekąski. Oparło się o przeora. Siostra powiedziała, że nie wiedziała, że do zakonu przyjmują tak nierozumnych jak ja. Wtedy się obraziłem. Do kuchni się skradałem, bo bałem się, że nie pozwoli mi grzebać w garnkach. Nie wiem, ile miesięcy to trwało, aż do Pniew przyjechały relikwie Matki Urszuli Ledóchowskiej. Siostry urszulanki masowo się tam wybierały, w tym oczywiście siostra Salomea. I kiedy tak pełna euforii gotowała się do wyjazdu, siostra Goretti zwróciła jej uwagę, że na próżno jedzie do Pniew, skoro trwa w niezgodzie z ojcem Janem Górą.

Była niedziela, gdzieś około godziny dziewiątej, w kierunku zakrystii nadciąga Salomea. Sunie zdecydowanie i rozgląda się wokoło. Spostrzegłszy mnie, woła: chodź, chodź, nie uciekaj, pogódźmy się wreszcie, tak nie może być dalej. Uściskaliśmy się i Salomea pojechała do Pniew jak na skrzydłach. Nastała sielanka.

Lata płynęły, a klasztor nie wyobrażał sobie życia bez Salomei. Po dawnemu zarządzała kuchnią – jej głos, doświadczenie liczyły się bardziej niż niejednego z braci.

Był sierpień. Roku nie pamiętam. Żar lał się z nieba. Dzień, w którym młodzieńcy zjeżdżali się do nowicjatu, okazał się dniem sądnym. Jadącym do zakonu rodzone matki dawały w nadmiarze kanapek na drogę. Były to kanapki z wędliną i jajkami gotowanymi. Niezjedzone lądowały w kuchni. I tutaj siostra nie zapanowała nad nimi. W klasztorze zjawiła się salmonella. Zakonnicy padali jeden po drugim. Sanepid prywatnie doradzał, jak opanować epidemię, jak myć ręce. W zakrystii ostra dezynfekcja. Wycieranie rąk w papier toaletowy. A tutaj PRL. Papieru nie ma. Kiedy większa część zakonników leżała w niemocy, starając się zdążyć do łazienki, klasztor odwiedził ojciec Dithar Zils z Niemiec, który wracając z Chorwacji, podarował mi litr śliwowicy. Powiedział: – Tym popijaj, a zagryzaj czosnkiem. Tak przetrwałem salmonellę na stojąco.

Aż przyszedł dzień, że urszulanki zabrały siostrę Salomeę do swojego domu w Lipnicy, bo już dawno należała się jej emerytura. Dla naszego klasztoru skończyła się epoka, którą trzeba by nazwać epoką nie tyle siostry, ile matki Salomei.

Salomea na przeora!
Jan Góra OP

(ur. 8 lutego 1948 w Prudniku – zm. 21 grudnia 2015 w Poznaniu) – Jan Wojciech Góra OP, dominikanin, prezbiter, doktor teologii, duszpasterz akademicki, rekolekcjonista, spowiednik, prozaik, twórca i animator, organizator Dni Prymasowskich w Prudniku i Ogólnopolskiego Spotka...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze