Wszystko zaczyna się w piątek

Wszystko zaczyna się w piątek

Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Wszystko zaczyna się w piątek. Wieczorem, zaraz po „Teleexpresie” kręte rury odkurzaczy przysysają się do dywanów i blok zaczyna mruczeć niczym gigantyczna pszczoła, która na chwilę przysiadła na trawniku w samym środku wielkiej, płaskiej wioski. Ściany i sufity, podłogi i okna wibrują i kiedy przystaję, by ominąć jukę przy drzwiach balkonowych, mam wrażenie, jakbyśmy mieszkali we wnętrzu ospałego owada, który lada moment rozprostuje ukryte pod warstwami lepiku skrzydła i wzleci, unosząc nas do nieznanego ula któregoś z gwiazdozbiorów. Jeśli jest akurat wiosna, otwieram wszystkie okna i zamykam oczy. Wydaje mi się wtedy, że lecimy na Karaiby. Tak, na Karaiby. Fruniemy pod opieką ciemnoskórych kobiet i zagranicznych towarzystw ubezpieczeniowych, suniemy nad obłokami, przeglądając czasopisma obrazkowe. Przesuwamy się nad oceanem i smakujemy ostre kolory wakacji. Unosimy się nad rzeczywistością, smakując barwy lata i dżin z tonikiem. Mkniemy w przestworza, sącząc lemoniadę na wódce i smugę pejzażu. Czarne, angielskie litery, trochę podobne do rządowych mercedesów, na chwilę zatrzymują nasze ożywione spojrzenia, w rzeczywistości jednak patrzymy tylko przed siebie, w istocie jesteśmy nieustannie wychyleni w przyszłość, optymistycznie ukierunkowani w stronę lądu. Tak naprawdę patrzymy tylko w roztaczające się przed nami krajobrazy urlopu. Lądujemy na plaży ocienionej grzywami palm i natychmiast otacza nas zapach kokosowych batoników i dezodorantu Fa. Panie siadają na ratanowych krzesełkach i zamawiają lody Koral, a panowie patrzą w zamyśleniu, jak Murzyn przy barze nalewa im do wielkich szklanic złotą strugę Żywca. Żadnych pytań, żadnego what? i wytrzeszczania oczu. Jasny, chłodny potok, który sunie przez mroczne i duszne zakamarki jelit, wibruje w splątanych arteriach, jak lekka, czarna melodia wyspy, jak rytm wysokich bębnów w głębi dżungli, jak daleka, taneczna pieśń autochtonów, jak rzeka.

Zimą prześladuje mnie jednak to, co mówi Mrówa.

— Może i pszczoła. Wielka Maja, która w niedzielne popołudnie na chwilę usiadła na czapce sołtysa. Jeden ruch ręki i śmierć. Kruchy, chitynowy pancerzyk, który skrywa czarną przepaść nieistnienia. Mizerne skrzydełka niezdolne do ochrony przed losem. Niewielki cmentarzyk ukryty w szarym betonie miasta. Złota, latająca trumienka — Mrówa spluwa filozoficznie między dwa bałwanki przed blokiem i rusza przed siebie, naciskając czapkę na uszy. Jego plastikowa torba dzwoni po osiedlu niczym osiołek zagubiony w szarozielonych górach Peloponezu. Mrówa — poszukiwacz kolorowych metali — zaczyna nowy dzień.

Mrówa jest Diogenesem Ursynowa.

Około 18oo schodzę na dół do Pani Janeczki, pytam, czy w dzień nikt się nie kręcił i zabieram dwa czarnoskóre worki śmieci. Pani Janeczka, uśmiechając się mądrze i głęboko, częstuje mnie herbatnikami Leibniz i próbuje namówić na lampkę koniaku. Odmawiam, dlatego pyta, czy na horyzoncie mojej egzystencji nie pojawiła się na stałe jakaś kobieta, po czym wolno osuwa się w cienistą dolinę kuchni. Robi się ciemno.

— Do widzenia… — mówię ściemnionym, wieczornym głosem i odwracam się w stronę mroku. Kiedy znika za framugą, przyspieszam: prędko łapię poręcz, zbiegam na dół, wrzucam worki do rozdziawionej paszczy zielonego, wawelskiego smoka, a potem coraz szybciej, po dwa stopnie — wracam do siebie. W nerwowym pośpiechu zatrzaskuję drzwi, gwałtownie przekręcam zamek, spiesznie przemierzam przedpokój. Tak. Można chyba w ten sposób powiedzieć: zamykam drzwi tak, jakbym zamykał czas. Zamykam codzienność. Pospiesznie zamykam bank, zasuwam szuflady, wyłączam komputer. Jednym gwałtownym ruchem przecinam pępowinę, która łączy mnie ze światem. Niespokojnie otwieram nowy dzień. Wigilię nowego czasu. W pośpiechu otwieram szafki, gorączkowo wyjmuję niezbędne atrybuty święta: dwie paczki chipsów, popcorn, piwo, cztery wielkie, dwużaglowe gazety, jaskrawożółty marker. Gotowe. Włączam zieloną lampę w rogu i z oczekiwaną ulgą zapadam się w fotelu. Rzeka pospiesznych, wyszarzałych, byle jakich osiedlowych godzin zwalnia i zaczyna płynąć leniwą, wąską strugą, kluczy zakolami, raz w przód, raz w tył. Okrąża wydmy i wierzby pochylone nad wodą. Kołysze się, uderza drobnymi falami o trawiaste, lekko pochylone brzegi łąk.

— Usiądźmy…

Wprawdzie nikt tego nie mówi, ale wszyscy czujemy, że polecenie brzmi właśnie tak. Wszyscy opadamy, posłuszni niewypowiedzianej frazie, tajemniczemu zaklęciu, które wypowiada ktoś inny, bezmownej frazie zrodzonej daleko stąd. Blok nagle milknie. Prawie nikt nie wychodzi. W oknach błyszczą wieloramienne świeczniki żyrandoli. Szczupłe panie na szklanych ekranach oznajmiają dobrą nowinę o leczniczych właściwościach margaryny, po czym spokojnie odlatują do nieba. Z obłoków majestatycznie zstępuje nowa kolekcja bielizny. W mieszkaniach coraz mniej ruchu, coraz więcej zapadania się i przegryzania. Wolno rozwijam papirus i zaczynam się wpatrywać w majestatyczne hieroglify ogłoszeń. Święto ustala się na dobre. Spokojne święto pięćdziesięciolatków. Szabat niekochanych.

Tak, to prawda, czytam wyłącznie drobne ogłoszenia. Cała reszta gazety wydaje mi się pozbawiona znaczeń. Nieznośna lekkość wiadomości. Pustka tytułów. Nicość interlinii. Tak, jakby świat, który próbują opisać, był iluzją. Nieustanne wrażenie, że żadne ze zjawisk, o których mówią, nie dzieje się naprawdę. Czarny popiół liter. Kolorowe konfetti nadruków. Nic trwałego pod spodem. Nic z rzeczy, które byłyby odporne na działanie czasu. Żadnych wiadomości o tym, co zdarza się naprawdę. O czymś, co dotyka wnętrza i zmienia nasze życie, o czymś, co schodzi w głąb i dotyka nas osobiście. Mowa, która nie jest adresowana do mnie. Język, który mnie pomija. Nowiny, w których nic o mnie nie ma. Informacje, które mnie nie dotyczą. Erozja sensu.

Czym innym naturalnie są owe niewielkie notki zapełniające cztery przedostatnie strony. W ich drobnych kształtach przegląda się świat i tętni niewyczerpana energia życia. „Sprzedam BIG BAGI, worki”, „Garaże ocynkowane 900 zł”, „Cierpliwy pozna blondynkę”. Żadnej dekadencji, zwątpienia w sens słów, żadnego poczucia komunikacji pozbawionej wymiarów personalnych. „Hala 21/65/6m — sprzedam”. „Dom spokojnej starości położony w Roztoczańskim Parku Narodowym przyjmuje zapisy”; „Nerwice, stres, impotencja i inne. Specjalista z Wietnamu”, „Tresura sów” .

Czy nie są to słowa adresowane właśnie do nas, dotykające naszego życia? Czy nie odkrywamy, że za każdym z nich ukryte są dotykalne konkrety, soczyste szczegóły, a nawet zarysy fabuł? Czy nie czujemy, że wypowiada je ktoś, dla kogo jesteśmy ważni i komu jesteśmy potrzebni? Czy nie czujemy się dzięki nim wybrani, wyrwani z anonimowości — przygarnięci i wezwani? Jakie były pierwsze słowa, które wypowiedział człowiek? Co mówią malowidła skalne? Czy nie są rodzajem apelu? Jak brzmiało pierwsze napisane po polsku zdanie w kronice klasztoru cystersów w Henrykowie? „Daj ać ja pobruczę, a ty poczywaj”. Czy nie wypowiedziano go w podobnej stylistyce, z tą samą intencją i intonacją, jak zdania: „Usługi młynarskie — bardzo tanio”? Czy nie jest tak, że właśnie ogłoszenia są prajęzykiem, którym od wielu milionów lat porozumiewa się ludzkość?

Kiedy wyciągam nogi i sięgam po piwo, myślę też o literaturze. Kto wie, czy jej przyszłością nie są właśnie ogłoszenia i czy nie dożyję chwili, w której połowę książek w księgarni będą stanowiły publikacje z różnego rodzaju anonsami. Szlaki są już przetarte. „Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie”. Czy nie brzmi to jak tekst reklamowy?

Można zatem powiedzieć, że tamtego wieczoru powtarzałem dobrze znany, ustalony rytuał. Wszystko było tak, jak trzeba. Chrupał popcorn, jaskrawożółty marker posuwał się w dół kolumny, nad stolikiem unosił się gorzki zapach chmielu, skrzypiał fotel. Niebieskie światła ulicy przesuwały się bezszelestnie po szybach i mogłem sobie wyobrazić, że miasto się oddala od naszych mieszkań, znika za daleką chmurą, a wraz z nim droga do banku, biurko, sterta papierów, szef i rada nadzorcza. Żadnych cyfr, żadnych przewidywań, kręcenia się w pośpiechu, żadnego załatwiania. Wreszcie sam na sam ze sobą. Żaglowiec gazety przede mną i niebo gwiaździste nade mną. Fotel i ja. Początek i koniec. Wieczór i wieczność.

Sprawdziłem jeszcze raz, czy na pewno mam przed sobą chipsy o smaku paprykowym, i rozpocząłem uważną lekturę kolejnej kolumny. Doszedłem mniej więcej do połowy, potem powoli przeczytałem jeszcze raz to samo i zmierzałem właśnie do notatki „folie termokurczliwe”, kiedy nieco niżej zauważyłem ogłoszenie, które sprawiło, że na chwilę straciłem poczucie duchowej równowagi: „Nazywam się Jerzy. Jestem człowiekiem sukcesu. Proszę o modlitwę”. Spojrzałem raz i drugi, ale litery nie znikały. Odłożyłem gazetę, wypiłem duszkiem dwa piwa i podszedłem do okna. Ulice były puste. Jedynie na parkingu kilku zakapturzonych blokersów skakało po dachu granatowej mazdy. Drzewa wokół stacji benzynowej migotały niebieskimi cieniami. Nadjeżdżał radiowóz.

Niestosowność. Tak, była w tym przede wszystkim jakaś niestosowność. Zaskakujące i niczym nieumotywowane złamanie zasady trzech jedności i bardziej od nich podstawowej zasady dekorum. Niepożądane zestawienie dwóch różnych porządków. Zakłócenie harmonii bytu. Niepokojąca rysa na jednolitej powierzchni codziennych i niepodważalnych faktów. Naturalnie, stały za tym duże pieniądze. Tylko ktoś, kto nie liczy się z pieniędzmi, zdolny jest do lekkomyślnego przełamywania obowiązujących zasad. To on zgłosił ogłoszenie, płacąc o wiele więcej, niż przewidują normalne taryfy. Jedynie spore pieniądze mogły skłonić redaktora stron reklamowych do zamieszczenia notki, która stawiała pod znakiem zapytania powagę i sensowność wszystkich innych ogłoszeń, a może i całej gazety. Odszedłem od okna i wyciągnąłem się na kanapie. Pokój zaczął obracać się wolno wokół osi wyznaczonej przez żyrandol, ponieważ jednak sufit nie miał jeszcze kolorowych wzorów, zjadłem trochę popcornu i sięgnąłem po kolejną butelkę, mamrocząc o ludzkiej uległości wobec potęgi mamony.

Pieniądze bowiem czynią ludzi całkowicie ślepymi na niebezpieczeństwo. Niepozorne ogłoszenie tylko na pierwszy rzut oka ginęło pośród innych. W istocie stanowiło groźny wyłom, szczelinę otwierającą drogę dzikiemu, niekontrolowanemu sacrum, które — raz dopuszczone do głosu — zacznie wdzierać się coraz dalej, anektując kolejne strony pisma, przeciągając na swoją stronę kolejnych czytelników, a z czasem, być może, także słabszych, mniej odpornych redaktorów. Kto zaręczy, że w następnych wydaniach dziennika nie poproszą o modlitwę prostytutki, sutenerzy, politycy, żołnierze, celnicy, gwałciciele i cudzołożnicy? Kto zagwarantuje, że nie zaczną się zwracać z prośbami typu: „już dłużej nie mogę, chciałabym/chciałbym, żeby ktoś pomógł mi zmienić życie”, albo, co gorsza: „chciałabym/chciałbym znaleźć Jezusa, kto mi pomoże Go szukać”. Będą płacili za ogłoszenia tyle samo, ile inni, albo i więcej. Nakład gazety wzrośnie, ponieważ będą to notki sensacyjne i z podtekstem. Każdy będzie chciał wiedzieć, kto kryje się pod takim czy innym ogłoszeniem. Kiedy maszyna ruszy, nie da się jej zatrzymać. Jest takie przysłowie: „podaj Panu Bogu palec, a weźmie Ci całą rękę”. Przysłowia są mądrością narodów.

„Czyżby telefon?” — podniosłem się, ale po chwili opadłem na poduszkę. Coś musiało mi się wydawać. Na suficie, podobnie jak w dziecięcym kalejdoskopie zaczęły się układać wirujące, wielobarwne wzory. Nie dopiłem ostatniej butelki i położyłem się spać. Tej nocy nie poleciałem na Karaiby. Nie śniło mi się też, że jestem prezydentem lub Batmanem. Śniła mi się zima. Szedłem boso po śniegu w procesji. Wszyscy trzymali świece płomieniem na dół. Zapytałem, dokąd zmierzamy, i ktoś mi powiedział, że idziemy nad Jordan.         

II

Być może prędko zapomniałbym o śnie i o ogłoszeniu. W dzień wszystko wyglądało inaczej. Rzeczywistość znów była twarda. Chmury szczelnie okrywały miasto — żadnego prześwitu, żadnych wątpliwości. Usiadłem przy stoliku i wypiłem kawę, nie zauważając żadnej rysy pomiędzy nią i sączącymi się z radia wiadomościami. Była sobota. Zamknąłem drzwi łazienki, nie przypuszczając, że między nimi i progiem mogłaby powstać jakaś luka. Robiłem listę zakupów i zastanawiałem się, co jeszcze należałoby wywieźć na wózku z centrum zakupów „Eden”. Nie sądziłem, że także w moich myślach może nagle pojawić się szczelina, niespodziewana, wolna przestrzeń, znamienna, metafizyczna pauza. Wtedy właśnie ktoś zadzwonił do drzwi. Wstałem, zerknąłem przez wizjer i niespiesznie odryglowałem cztery zamki, pozostawiając zaciągnięty gruby łańcuch. Na klatce stało dwóch chłopców. Jeden starszy, drugi młodszy. Młodszy trzymał kartonik owinięty w folię.

„Znowu czegoś chcą…” — pomyślałem zrzędliwie, po czym odruchowo odblokowałem łańcuch i wyjąłem z portfela 10 zł.

— Trzymaj i więcej się tu nie pokazuj!
— Nie chcę pieniędzy! — głos dziecka zabrzmiał dziwnie, więc zamiast pójść do kuchni po kanapkę z szynką i ciasto — co zwykle robię w podobnych przypadkach — stanąłem w drzwiach i uważnie przeczytałem napis na kartonie: „Jesteśmy dziećmi Boga. Czy możemy się za Pana/Panią pomodlić?”.

„To jakiś absurd…” — prędko zamknąłem drzwi i pobiegłem do łazienki. Stanie nad zlewem, trzy szybkie przysiady, cztery pompki i dwadzieścia głębokich oddechów zwykle mnie uspokajają, tym razem jednak nic nie pomagało. „Czyżby namierzyła mnie jakaś sekta?”. Wróciłem i rozejrzałem się po klatce. Chłopcy schodzili akurat z góry, więc zapytałem:

— Gdzie chcecie się modlić? Na korytarzu? W bloku tak brzydkim, że na pewno nie ma w nim żadnego Boga?
— Nie, nie tu… Chcemy tylko zapytać, czy Pan się zgadza i czy ma Pan problemy, które chciałby Pan powierzyć Jezusowi…
— Wejdziecie na chwilę?

Chłopcy zmierzyli mnie wzrokiem od stóp do głów. Trwało to krótką chwilę, po czym młodszy wyjął lewą rękę z kieszeni, popatrzył na starszego, uśmiechnął się i powiedział:

— Na dziesięć minut.
— Nie boicie się? — odsunąłem krzesło i dałem do zrozumienia, żeby usiedli.
— Czego mielibyśmy się bać?
— No, wiecie… — zmieszałem się — różnie to bywa. Być może jestem złym człowiekiem… Krzywdzę sieroty i wdowy, molestuję sąsiadów, znęcam się nad dziećmi… — nastawiłem wodę na herbatę, a wtedy starszy zmierzył mnie długim, lekceważącym spojrzeniem i odparł:
— Pan? To zupełnie niemożliwe… Znam się na ludziach. Fanta mówi, że jego mama potrafi czytać w ludzkim sercu. Mnie też czasami zdarza się coś podobnego. Patrzę człowiekowi w oczy i przeczuwam wszystko. Trzeba mieć czyste spojrzenie. To jest podstawa.
— Kim jest Fanta?
— Fanta to gość. Jeszcze niedawno był blokersem, ale jakiś czas temu się nawrócił. Być może go Pan kojarzy, bo był wschodzącą gwiazdą rapu. Czterysta tysięcy sprzedanych płyt. Dziewczyny, narkotyki, dwa wyroki w zawieszeniu, własne sportowe auto. Szesnaście miesięcy na listach przebojów. Niektóre teksty może Pan pamiętać, bo był czas, że puszczali je na okrągło: „uchu, chuchu, zawsze jesteś w moim uchu” albo inne, w których co drugie słowo to przekleństwo. Gang wciąż istnieje, ale teraz zajmujemy się czym innym.
— Skaczecie po samochodach?
— Nie, to nie my. My chodzimy po domach, a potem w kościele modlimy się za ludzi. Fanta ma u siebie listę tych, którzy są najbardziej potrzebujący. Nagrywamy też płyty, ale inne niż dawniej. Zaśpiewam Panu nasz najnowszy przebój. Tekst jest może trochę szokujący, ale Fanta mówi, że prawdziwa sztuka musi dziś prowokować, bo inaczej nikt nie zwróci na nią uwagi. Szkoda, że nie mam bębenka albo przynajmniej gitary. Dwa razy w tygodniu spotykamy się u księdza na plebanii. Staramy się też raz w miesiącu przystępować do sakramentu spowiedzi. Przed lekcjami wielu z nas chodzi do kościoła na Mszę lub choćby na samą krótką modlitwę przed obrazem Miłosierdzia. Ci, którzy już pracują, idą na szóstą. Naprawdę szkoda, że nie mam sprzętu. Z gitarą brzmi całkiem inaczej:

ciemnia, ciemnia,
ciemne gówno,
to jest życie
bez Chrystusa.

Nie wszyscy to rozumieją. Tak mówi Fanta. Pan jest trzeci na liście.

„Mam przywidzenia” — uszczypnąłem się pod stołem w prawą łydkę, a potem w lewą, po czym zacząłem dyskretnie masować skronie — „Drobne omamy, które są skutkiem przepracowania. Wczoraj, kiedy wracałem z pracy, dałem żebrakowi pod kościołem złotówkę i widocznie niechcący rozbudziłem w sobie pseudoreligijne, chaotyczne fantazmaty, w których to, co brzydkie, miesza się z tym, co wyniosłe. Jakieś niezrozumiałe, koszmarne obrazy, które w niedopuszczalny sposób jednoczą w sobie górę i dół, to, co wysokie, i to, co niskie, świętość i grzech, sacrum i profanum. Chłopiec tak naprawdę nie istnieje. Ani on, ani cała reszta. Rzeczywistość podobnie pomieszana, zupełnie nieuporządkowana, las rzeczy, w którym w sposób nieuprawniony i bezzasadny mieszają się tak różne porządki — to wszystko jest niemożliwe. To, co jest niemożliwe, nie istnieje. To, co nie istnieje, nie może jawić się zmysłom. Wypiję herbatę i wszystko przejdzie. Wypiję herbatę, zjem dwa batoniki i okaże się, że się zamyśliłem. Prawdopodobnie się starzeję”.

„Wierzycie więc w Boga?” — nie wypowiedziałem tego na głos, wstałem jednak i zacząłem bezwiednie nalewać herbatę do szklanek. Była już ósma i osiedle zaczynało się z wolna poruszać miarowym, mrówczym rytmem. Nawrócony gangster. Odmieniony król rapu. Gang, który spotyka się na nabożeństwach. Zamknąłem oczy i natychmiast zobaczyłem wielkie, czerwone litery na pierwszej stronie „Super Expressu”: „Gang, który się modli”. Zaraz po nim płynęła w powietrzu tytułowa strona „Nie”: „Modlitewne komando Ursynowa”. Sami są sobie winni. Niechby się i modlili, ale po co to ujawniają innym? Żadnego wyczucia, żadnych zabezpieczeń. Tak samo jak facet od ogłoszenia nie wiedzą, że otwierają drogę nieokiełznanemu, żywiołowemu Bogu, który zagarnie całe ich życie. Być może wciąż jeszcze wierzą, że uda się im zakreślić Mu jakieś granice, tak naprawdę jednak gołym okiem widać, że już dali się Mu uwieść. Już pozwolili, żeby nimi kierował, wpływał na ich plany życiowe, decyzje, sny i marzenia. Tylko na pozór będą mieli teraz własne drogi, własne myśli i własne uczucia. Tak naprawdę ich życiem będzie teraz Chrystus. To On będzie teraz ich drogą, ich miłością, wypełni ich myśli i rozmowy. Jeszcze tego nie wiedzą, ale prędzej czy później ktoś znajdzie na nich haka. Za grosz dyplomacji. Dziwne, że ktokolwiek wpuszcza ich do kościoła…

— Myślicie, że potrzebuję czyjegoś miłosierdzia? Że nie daję sobie rady? — odwróciłem się i o mało nie rozlałem herbaty.
— Nie wiem. Fanta mówi, że im bardziej człowiek myśli o swojej samowystarczalności, tym bardziej powinniśmy się za niego modlić. Powiem, żeby przesunął Pana na drugie miejsce…
— Kto jest na pierwszym?
— Pan Emil. To co, możemy?
— Nie, nie możecie. Jak zechcę, to sam się pomodlę! — zerwałem się, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale chłopcy byli już na dole. Nerwowo założyłem płaszcz, zatrzasnąłem mieszkanie, wybiegłem na podwórko i odśnieżyłem auto. Ruszyłem z piskiem opon i w drodze do sklepu wyprzedziłem szesnaście samochodów osobowych i cztery ciężarówki. Wysiadając, kopnąłem z całej siły w zaspę, przemocą wcisnąłem w pyszczek wózka monetę i wszedłem do sklepu, czując, że powoli opadają ze mnie krople wody i emocje. Przed bankomatem stała długa kolejka i o mało kogoś nie potrąciłem. Emil był wiceprezydentem miasta.

III

Niedzielne popołudnie zawsze spędzałem ze Zdzichem w kawiarni „Pod ślepowronem”. Obaj lubiliśmy ten zaciszny kąt pełen aromatycznych kobiet i dymu. Wysłałem SMS, żeby przyszedł tam, gdzie zawsze, i otrzymałem odpowiedź, że wszystko jest w porządku. Starałem się zapomnieć o Fancie i o ogłoszeniach, ale nie potrafiłem. Włączyłem nawet przy obiedzie film sensacyjny, żeby trochę oczyścić wyobraźnię, niestety, niesforny umysł wciąż powracał do motywów religijnych. Jedyną nadzieją była kawa z adwokatem. Jedyną nadzieją był Zdzich. Wyszedłem godzinę wcześniej niż zwykle i posuwałem się bardzo wolno. Nie bez satysfakcji skonstatowałem, że kawiarnia znajduje się na swoim miejscu. Świerszcz tkwił jak zwykle w drzwiach, zamiast jednak gapić się bezmyślnie na panienki, zmrużył oczy i coś szeptał pod nosem — miarowo i w kółko to samo, jakby odmawiał litanię. Na tylnej ścianie wisiał odwieczny plakat dziewczyny z dymkiem przy ustach. W dymku były słowa: „Czy kiedykolwiek modliłeś się za mnie?”. Na początku udałem, że go nie dostrzegam, ale potem, stopniowo moje włosy nieco uniosły się do góry. Najpierw nad uszami, potem zaś z tyłu. Jedynie grzywka była tam, gdzie trzeba. Nie starczyło mi odwagi, żeby zapytać Świerszcza, co jest grane. Zamówiłem setkę i pomyślałem z ulgą, że jeśli to omamy, to za chwilę miną, a poza tym, niebawem pojawi się Zdzicho. Oprócz mnie przy kontuarze nie było nikogo.

— Cześć! — Zdzich był jak zwykle elegancki i gładki. Jedynie prawa klapa płaszcza nieco odstawała. Pomyślałem, że coś w tym musi być i że lepiej to sprawdzić.
— Co tam masz? — rzuciłem tonem zdradzającym niepokój i prędko złapałem za kieszeń.
— Spadaj… — Zdzich szarpnął się i odskoczył. Płaszcz wyślizgnął mi się z ręki, więc prędko rzuciłem:
— Nadajnik?
— Zwariowałeś? — ręka Zdzicha powędrowała w górę i ukazała przedmiot mojego niepokoju.
— To różaniec. Szedłem piechotą, więc przez drogę mogłem się chwilę pomodlić…        

Zapadła cisza. Kawiarnia wolno obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i stanęła na głowie. Przestały obowiązywać reguły. Fizyka na chwilę zrezygnowała ze swych prerogatyw i to, co widziałem, jawiło się być może wyłącznie oczom mojej duszy. Kieliszki zawisły nad barem, a ich zawartość przybrała kształt wielobarwnych kul, które zaczęły się obracać i poruszać niczym nieważkie, akwariowe ryby. Granice pomiędzy przedmiotami i zjawiskami stały się nieostre, jak w bardzo dawnym filmie. Świece paliły się teraz płomieniem na dół, zupełnie tak, jak w moim przedwczorajszym śnie. Całująca się para oderwała się z ciemnego zakamarka i frunęła w powietrzu lekka, pachnąca Hiszpanią. Powietrze stało się tak czyste, że przez uchylone drzwi mogłem zobaczyć wielką rzekę, po której płynęła kra. Świerszcz, który miał ręce jak przedwojenne miny morskie, ni stąd ni zowąd wyjął skrzypce i zaczął grać tęskną, żydowską melodię. Dziewczyna zeszła z plakatu, założyła długą purpurową suknię i zaczęła tańczyć, wystukując rytm spiczastymi obcasami. Niebawem wszyscy goście utworzyli zgodny, rytmiczny krąg, powierzyli się melodii.

— Zdzich — powiedziałem szeptem. — Zdzich, nie możesz mi tego zrobić. Nic już nie pamiętasz? Nie pamiętasz, co mówiłeś: że liczą się tylko trzy „k”? Że tylko to powinno nas obchodzić: koledzy, kobiety i kariera? Nie pamiętasz naszych ulubionych stron internetowych? Zapomniałeś o http://www.tylko–my.pl, www.ciumkanie.org, www.godziwa.com? Co się z tobą dzieje? Przecież to ty mówiłeś, że trzeba się przepychać, że trzeba iść do góry, nie dać się zepchnąć. Że interesuje nas tylko władza. Władza i pieniądze. Że zmiażdżymy każdego, kto zechce nam przeszkodzić. Że jesteśmy dziećmi sukcesu. Potomkami Minerwy. Dziedzicami chwały. Królami życia. Rasą panów wyniesioną ponad zjadaczy gnoju. Chcesz to wszystko zniszczyć? Nie wiesz, że przez te wszystkie lata chciałem być taki jak ty: przebojowy, szybki, elokwentny? Nie wiesz, że poruszałem niebo i ziemię, żebyś się dostał do rady nadzorczej? Że roznosiłem po nocach paszkwile przeciwko twoim konkurentom i o mało nie wywalili mnie z banku, gdy raz zasnąłem przy kasie? Nie wiesz, że musisz się teraz mocno trzymać, bo młode szczury depczą ci po piętach?

Igrasz z ogniem. Nie wiesz tak naprawdę, na czym polega nawrócenie. Myślisz, że przesuwając paciorki różańca, ustawiasz sobie Boga. Wierzysz, że teraz, kiedy jesteś taki pobożny, będzie spełniał wszystkie twoje zachcianki. Mylisz się. Nie będziesz Nim rządził. To On będzie rządził tobą. To On będzie ci mówił, dokąd masz iść i co masz komu powiedzieć. Wpuściłeś Go do swojego życia i teraz już musisz się z Nim liczyć. Nie możesz już żyć tak, jak chcesz. Ty jeszcze tego nie wiesz, ale ja już wiem. Przedwczoraj był piątek. Wszystko zaczyna się w piątek. W piątek wieczorem nadmierny, niekontrolowany przez nikogo Bóg rozdziera zasłonę i zaczyna przemawiać w miejscach, w których nigdy byś się Go nie spodziewał. Przebija promieniem chmury i zostawia ślad na twojej drodze. Jeśli tylko spojrzysz w Jego stronę, zaczyna Cię wołać po imieniu, przyciąga do siebie. Zakładaj płaszcz. Musimy stąd prędko uciekać. Wiejmy, póki nie jest jeszcze za późno.

Wstałem i zacząłem się gwałtownie ubierać, ale Świerszcz przechylił się nagle i do ciemnej, namiętnej melodii skrzypiec dołożył głęboki, mistyczny bas wokalu.

— Spróbuj… — Zdzich uniósł się w milczeniu ponad krzesło i wbrew jakimkolwiek prawom, przefrunął łagodnie nad kontuarem, rozprostował, wziął mnie za rękę i pokazał kilka podstawowych ruchów.
— Spróbuj. Nie musimy już chodzić. Nie musimy się przed nikim płaszczyć. Nie musimy o nic się martwić. Teraz możemy fruwać. Już teraz możemy się unosić, możemy roztrącać ramionami powietrze i spocząć na obłokach. Już teraz kwitną ogrody i do prowincji niskich łąk wjeżdża spokojny orszak. Musisz się podnieść. Musisz się trochę rozprostować. Jesteś zaproszony przed oblicze króla. Jesteś jego ulubionym giermkiem. Tak naprawdę tylko to się liczy: żeby nie być niewolnikiem. Żeby nie być uzależniony. Żeby być dzieckiem…
— Zdzich — jęknąłem — Zdzich… Przecież widzisz, że nie mogę, popatrz tylko, nie jestem taki jak ty… Jestem zaniedbany, bracia bili mnie w dzieciństwie, ojciec opuścił nas, gdy miałem cztery lata, matki nigdy nie było w domu. Nie jestem młody. Mam dwadzieścia cztery lata. Ocalałem prowadzony na rzeź. Nie wierzę od początku do końca, od rana do wieczora. Nie wierzę w nic, drwię z wszystkich zapałów. Nie wierzę w przemianę wody w wino, nie wierzę w grzechów odpuszczenie, nie wierzę w ciała zmartwychwstanie, nie wierzę w życie wieczne. Życie bez Boga jest możliwe. Życie bez Boga jest niemożliwe. Jestem zupełnie zmarnowany, jestem zbyt ciężki… Zdzich… — chciałem się wyrwać, ale podeszła do nas dziewczyna z plakatu.
— Zatańczysz?
— Nie — odpowiedziałem. Ruszyłem gwałtownie ku drzwiom, a potem w dół, przed siebie, skarpą w stronę Wisły. Biegłem co tchu, słysząc za sobą czyjś szarpany, niespokojny oddech. Bałem się obejrzeć, bo mogło się okazać, że potężnymi susami biegnie za mną wielki, żydowski Bóg — w rozwianym, czarnym chałacie, z długimi włosami falującymi na wietrze i oczami płonącymi jak pochodnie. I że chce mi coś powiedzieć w swym dziwnym, zapomnianym języku, który szumi jak trawa i szeleści jak ogień.

Wszystko zaczyna się w piątek
Wojciech Kudyba

urodzony 18 września 1965 r. w Tomaszowie Lubelskim – polski poeta, krytyk, historyk literatury, norwidolog, doktor nauk humanistycznych KUL. Żonaty, mieszka w Nowym Sączu....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze