Wszystko na pokaz
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Wyczyść

Jeżeli kochasz swoje dziecko, absolutnie nie mów mu o Bogu. To złamie mu życie. Natomiast wyjaśnij, czym jest cipka, do czego służy siusiak, a na koniec nakreśl wspaniałe perspektywy, jakie daje poczciwa, stara kupa.

Wydawnictwo Czarna Owca postanowiło zrobić porządek w sferze wychowania dzieci, publikując w ubiegłym roku serię książek pod wiele obiecującymi tytułami: Wielka księga cipek, Wielka księga siusiaków, Boga przecież nie ma. Ktokolwiek z nowoczesnych rodziców miałby jeszcze choć cień wątpliwości, jak wychowywać dziecko, może sięgnąć po jedną z tych pozycji, a najlepiej po wszystkie. Uwaga dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, o co chodzi: właśnie otworzył się nowy front wojny o nasze dzieci. A może już trwa w najlepsze, tylko myśmy przegapili jej początek?

Miej swoje powody!

Cykl otwiera nieduża pod względem formatu, lecz wielka treścią książka Patrika Lindenforsa Boga przecież nie ma. Teza wyłożona w tytule – zdaniem autora – nie podlega żadnej dyskusji, choć manipulowane od kołyski przez kler dzieci mogą mieć niejakie kłopoty z ustaleniem, jak jest naprawdę. Propaganda ogłupionych religią rodziców też robi swoje.

Na szczęście Lindenfors spieszy dziatwie z odsieczą. Przy tym zawsze dobiera trafne argumenty. Dlaczego miałbyś wierzyć? Bo wszyscy to robią? Nie bądź śmieszny. Popatrz: „Kiedyś ludzie wierzyli, że Ziemia jest płaska. Ale to nieprawda”. I co? Jakbyś wyglądał, gdybyś w średniowieczu wierzył, że glob to nie glob, a talerz? To nic, że nawet Umberto Eco w swoich felietonach wyśmiał ten stereotyp („Czy wiecie, że nikt nie twierdził, iż ziemia jest płaska?”), dowodząc, że „już Ptolomeusz w drugim wieku po Chrystusie zdołał podzielić glob na trzydzieści sześć stopni południkowych, Eratostenes w trzecim wieku przed Chrystusem – z całkiem niezłym przybliżeniem obliczyć długość równika”. To nic, że święty Tomasz i Augustyn z Hippony należeli do tych, którzy upierali się, iż ziemia jest okrągła. I nikt ich za to nie spalił – więcej, zostali uznani za świętych. To błahostki. Przecież dzieci o tym nie wiedzą. Można je potraktować nieprawdziwym argumentem, żeby zasiać wątpliwość.

Albo z innej beczki. „Czy tylko dlatego, że ktoś wymyślił boga (konsekwentnie małą literą – przyp. J.K.), inni mają w niego wierzyć?” – pyta dobrodusznie autor. Skąd wie, że go ktoś wymyślił? Tego nie wiadomo. Ale musi tak być, skoro podaje nam to do wierzenia w swojej książce. Zresztą zilustrowanej rysunkami przedstawiającymi roztargnionego, długobrodego staruszka w nocnej koszuli, siedzącego na chmurce. No, które dziecko wierzy, że na chmurce siedzi taki zidiociały staruszek? Kto pierwszy naraża się na obciach – rączka do góry.

To istotnie nie jest żaden powód, aby wierzyć w Boga. Choć z drugiej strony nie jest to także powód, aby w Niego nie wierzyć. Czy mam stracić wiarę wyłącznie dlatego, że autor książki twierdzi „Boga nie ma”? Ale ja, to ja; kilkulatek, któremu stawia się podobne pytanie, nie będzie brnął w rozważania. Przyjmie jako pewnik, że ktoś boga po prostu wymyślił. W sumie chyba o to chodzi.

„Wszyscy ludzie są niewierzący” – oznajmia w tonie kategorycznym autor. A dalej – aż trzykrotnie w książce apeluje: „Nie wierz, jeśli nie masz dobrego powodu, by wierzyć”. Słusznie. Zawsze trzeba wierzyć z jakiegoś powodu, nigdy na słowo. Dobrym powodem dla dziecka jest np. to, że tata z mamą wierzą. Albo apostołowie oddający życie – to też jest jakiś powód; w końcu śmierć na krzyżu to nie to samo co pisanie głupkowatych ateistycznych książeczek. Chociaż z tymi argumentami dorosłych jest akurat kłopot. Są jakieś słabe. Stworzenie świata, praprzyczyna wszystkiego, natchnione pisma… Wszystko to można łatwo obalić, dowodząc: „W biblii jest napisane, że cały wszechświat został stworzony w 6 dni. Dziś wiemy, że zajęło to prawie 14 mld lat”. Albo przywołując taki argument: „Byłoby naprawdę dziwne, gdyby bogowie istnieli, za to zupełnie naturalne, gdyby nie istnieli”. Moim zdaniem, naprawdę dziwne byłoby, gdyby autor podał wreszcie rozumne przyczyny, dla których uważa nieistnienie Boga za coś naturalnego.

Ciekawym przykładem na to, jak Lindenfors traktuje logiczne rozumowanie, są opisy objawień. „Niektórzy mówią, że spotkali Jezusa albo że widzieli cud”. Co z tym zrobić? Zdezawuować. Otóż „ludzie mogą się mylić, zmyślać albo być mocno przekonani, że pamiętają rzeczy, które się nie wydarzyły. Mogą również kłamać albo być niespełna rozumu”. Prawda, jakie to proste? Wszyscy mistycy byli szaleńcami albo notorycznymi kłamcami kwalifikującymi się na odwyk. W najlepszym wypadku mieli sklerozę. W świetle powyższego obowiązkowe dawki bilobilu rozwiązałyby problem religii na świecie już dawno.

Problem jednak w tym, że nikt nie udowodnił kłamstwa np. męczennikom. Ani szaleństwa. Zatem nie ma dowodu, że nas bujają. A – jak wiemy z książki – nigdy nie należy wierzyć, jeśli nie ma się dobrego powodu.

Na marginesie: zlikwidowanie religii przydałoby się nam wszystkim. Może sobie jeszcze tego nie uświadamiamy, ale „religijna etyka sprawia, że na świecie jest więcej cierpienia”. Wasze dzieci już to na szczęście wiedzą.

Rób to sam

Jeśli dotąd nie wymyśliliście dobrego prezentu na Dzień Matki, przestańcie się lenić. Idźcie do lasu, poszukajcie kupy łosia i natychmiast zróbcie z niej gustowny naszyjnik. Nie wiedzieliście, że można? Można.

Gdy już na dobre uporaliśmy się z problemem Boga, trzeba zacząć oswajać dziecko z poważniejszymi sprawami. Na przykład z kupą. Robi to Pernilla Stalfeld w książeczce Mała książka o kupie (to stamtąd informacja o naszyjniku z łosich odchodów). Można by rzec – uczta, gdyby w tym kontekście nie brzmiało to niesmacznie. Niestety, presja społeczna spowodowała (z pewnością pochodząca z kół katolickich), że już na stronie trzeciej tej ważnej i potrzebnej publikacji autorka zastrzega: „Niektórzy ludzie uważają, że kupa to coś obrzydliwego”. Chciałoby się rzec – a niesłusznie… Stronę później młody czytelnik dostaje na szczęście tak potrzebną mu do harmonijnego rozwoju informację: „Kupa wydostaje się na zewnątrz z otworu zwanego odbytem, który jest między pośladkami”. Aby nie było niedomówień – rysunek. W końcu niektóre dzieci mogą nie wiedzieć, co to pośladki. Dalej następują rozmaite klasyfikacje, cokolwiek nudne: kolory kupy (z rysunkami) i jej rodzaje. Publikacja podejmuje także ważki społecznie problem zatwardzeń i podaje, że nie ma powodu do niepokoju, bo takowe zazwyczaj kończą się szczęśliwie. To znaczy „zatwardzony” wreszcie robi „bardzo długą kiełbaskę”. Wierzymy na słowo, chociaż rysuneczek też, i owszem, jest.

Naprawdę ciekawie robi się, gdy dochodzimy do problemu bąków. „Prawdziwe bąki puszczamy pupą” – obwieszcza tryumfalnie autorka, sądząc zapewne, że jest w tym coś nadzwyczajnego i że cała ludzkość robi to za pomocą innej części ciała. Na szczęście nie poprzestaje na tym: „Lubimy puszczać bąki” – informuje czytelników w wieku wczesnoszkolnym, chociaż od razu zastrzega lojalnie, że „brzydko pachną”. A dalej jest jeszcze następująca fantazja: co by było, gdyby cała rodzina rozebrała się do naga i podskakiwała na dużym łóżku, puszczając przy tym bąki. I śpiewając piosenkę o pierdzeniu. Byłoby naprawdę wesoło i na poziomie, pani Pernillo.

Rzecz w tym, że cała wiedza zawarta w Małej księdze… jest jak najbardziej naturalna i dziecko posiądzie ją prędzej czy później w sposób uświęcony tradycją oraz naznaczony naturą. Rodzice nauczą je, gdzie należy robić kupę, a natura podpowie, kiedy. Brzydki zaś zapach tzw. bąków skutecznie oduczy puszczania ich w towarzystwie. Nie ma potrzeby pisać o tym książek, chyba że nie mamy z czego płacić rachunków.

Po co więc taka książka? Być może ktoś wyszedł z założenia, że im wcześniej zarazimy dzieci skatologią, tym lepiej. Im szybciej wyperswadujemy im to, co od tysiącleci uchodziło za normę (odchody są obrzydliwe i nie należy z nich robić tematu), tym korzystniej. Bo im więcej tabu złamiemy, tym słabszy kręgosłup będą miały nasze dzieci w przyszłości.

Na koniec – seksik

Dan Höjer oraz Gunilla Kvarnstrom w przedmowie do swojej Wielkiej księgi siusiaków raczą nas rozrywającym serca wyznaniem: „Miałem w życiu tylko jedną godzinę wychowania seksualnego”. Potem następuje jej opis: pani pisze na tablicy dwa słowa – „penis” i „wagina”, po czym czerwienieje i milknie. Na tym w zasadzie lekcja się kończy, bo dzieci chichoczą, a pani wychodzi. Nic dziwnego, że po tak traumatycznych doznaniach trzeba odreagować. Jak? Chwytając za pióro i pisząc książkę o penisie!

Jest to mieszanina ciekawostek, biologicznych faktów oraz najohydniejszego słownictwa. Wszystko przemieszane, okraszone tańczącymi penisami, nazywanymi tu infantylnie „siusiakami”. Przykłady? Proszę bardzo. Na stronie dziewiątej autorzy przekonują, że w Biblii mężczyźni często przysięgają na swoje klejnoty. Ilustrują to przykładem z Księgi Rodzaju, w którym jest mowa o biodrach, a nie penisie. Ale – niezrażeni tym drobiazgiem – tłumaczą, że w nowych przekładach jądra zostały przeinaczone na biodra. Ach, ta katolicka mafia, mieszająca w głowach niewinnym dzieciom. Dalej są informacje medyczne, np. taka, że lewe jądro jest większe i co to jest obrzezanie. Do tego śmiesznostki – jak ta o mężczyźnie nazywającym się Siusiak (boki zrywać jak świeże liście). Zatem dotąd mniej więcej poprawnie. I nagle na stronie dwudziestej ilustracja z rozmaitymi nazwami „siusiaków”. Przytoczmy tylko kilka z nich, te bardziej cenzuralne: interes, maczuga, stojak, wałek, drut, bananek, kapucyn i trzonek. Po co dzieciom taka wiedza? Czy będą bardziej uświadomione seksualnie, nazywając swoją męskość trzonkiem? A przecież o uświadomienie ponoć autorom chodzi.

Nieco dalej garść informacji o liczbie wzwodów w ciągu nocy itp. Czysta biologia. Aż wreszcie na stronie trzydziestej rozdział „O brandzlowaniu”. Pierwsza rzecz: onanizm jest tu usprawiedliwiany w stu procentach. Oto stosowne cytaty: „To sprawa między mną a moim siusiakiem”, „Dzisiaj masturbację – albo, jak się zwykło mówić, brandzlowanie – uważa się za coś całkiem normalnego. Wszyscy eksperci mówią, że dzięki niej poznajemy własne ciało i popędy”. To musi budzić sprzeciw rodzica, pedagoga czy rozsądnego seksuologa, ale jest i rzecz druga: słownictwo. Mój dziesięcioletni syn (a do takich mniej więcej dzieci kierowana jest ta książeczka) nie wie, co znaczy „brandzlować się”, i wolałbym, aby tak rynsztokowe słownictwo jeszcze przez długi czas nie gościło w naszym domu. A najlepiej wcale.

Oburza nas „brandzlowanie”? Zajrzyjmy na stronę pięćdziesiątą. Tam znajdziemy dużo smaczniejsze określenia, np. „grać na bandżo”, „marszczyć freda”, „spuszczać z kija” czy „strzelać gruchę”. Doprawdy trudno powiedzieć, do czego miałaby posłużyć dorastającym chłopcom taka wiedza.

Jest jeszcze kwestia pornografii. Autorzy piszą o niej, jak o czymś najzupełniej normalnym, wręcz potrzebnym do rozwoju dorastającego chłopca („Dziewczęta uważają, że wielu chłopaków z ich klasy ogląda filmy pornograficzne w telewizji. W każdym razie słyszały, jak o tym mówili na przerwach”). Na takie sankcjonowanie porno, na takie wpuszczanie go tylnymi drzwiami nie może być zgody. Wulgarność pod płaszczykiem uświadamiania – na to także nie powinno być zgody.

Na koniec, i nie będzie to deser, jest jeszcze Wielka księga cipek. Kto ma silne nerwy, niech przeczyta na własną odpowiedzialność. Ja nie byłem w stanie przebrnąć przez wulgarne opisy, ozdobione rysunkami rozradowanych, tańczących żeńskich genitaliów. Zupełnie dałem sobie spokój po pytaniu, co by było, gdyby Jezus miał cipkę, a poddałem po znalezieniu w książce stosownego obrazka.

Żywię głębokie przekonanie, że są pewne tematy, których gentleman nie porusza. Do takich trzeba zaliczyć sferę wydalania oraz genitalia. Zarówno męskie, jak i – a może przede wszystkim – damskie. Tak mnie nauczono i w takim też duchu wychowujemy z żoną naszych synów. Gentleman rozmawia o miłości, o kobietach – ale nie o brandzlowaniu. Gentleman kupuje kobiecie biżuterię, a nie robi jej z odchodów łosia, nawet jeśli uważa się za twardziela. Gentleman zwiedza z rodziną zabytki bądź wędruje po górach, a nie skacze nago po materacu, pierdząc przy tym wesolutko. Tego chciałbym się trzymać. Tego – jak powiadam – uczę synów, mając świadomość, że bitwa o ich przyszłość właśnie nabiera rozmachu. Pytanie tylko, jak długo ja i mnie podobni damy radę – wszak wilki, jak widać, podchodzą z wszystkich stron.

Wszystko na pokaz
Jacek Kowalski

urodzony w 1972 r. – absolwent polonistyki na UAM w Poznaniu, dziennikarz „Gazety Wyborczej” w Bydgoszczy. Mieszka w Kruszwicy. Jest żonaty, ma trzech synów....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze