Pierwszy List do Koryntian
Czy ściągając z internetu filmy, muzykę albo oprogramowanie, kradnę, a zatem jestem złodziejem?
Gdy prawie półtora roku temu Kazik Staszewski z zespołem Kult wydał płytę Hurraa, wybuchł straszny skandal. Na dwa tygodnie przed premierą płyta była już dostępna w internecie i każdy mógł ją ściągnąć w kilka minut, nie płacąc ani grosza. Kazik zareagował bardzo ostro, wyzywając tych, którzy ściągają, jak tylko on potrafi. Dosadnie – powiedzą jedni, wulgarnie – stwierdzą inni. W jednym z wywiadów, którego udzielił już po ukazaniu się nowej płyty w internecie, artysta zastanawiał się, kto w takich warunkach będzie cokolwiek jeszcze nagrywał. Wynajęcie studia, praca reżyserów dźwięku, wydanie i promocja płyty – to przecież bardzo kosztowne przedsięwzięcie.
Kilka miesięcy później słuchałem wywiadu z Krystianem Zimermanem, wybitnym polskim pianistą. Dziennikarze zapytali go o perspektywy rozwoju rynku fonograficznego w dobie internetu. Co ciekawe, Zimerman powiedział prawie to samo co Kazik Staszewski, czyli że coraz mniej płyt będzie nagrywanych, bo dochody wytwórni fonograficznych maleją, a internetowe piractwo pozbawia ich dużej części spodziewanych zysków. Wytwórcy fonograficzni mniej inwestują, a najbardziej tracą na tym młodzi, mniej znani artyści.
Szkoda, gdyby zabrakło płyt takich artystów jak Kazik Staszewski czy Krystian Zimerman. Szkoda gdybyśmy – w związku z rozwojem internetu – stali się ubożsi o ich dzieła. W tym miejscu pojawia się pytanie, jak ocenić ściąganie muzyki, filmów, programów komputerowych czy książek, gdy wiemy, że ich rozpowszechnianie nie przyniesie twórcom, artystom i producentom żadnych korzyści, i gdy wiemy, że takie rozpowszechnianie i ściąganie dzieje się wbrew ich woli.
Czy jestem złodziejem?
Na problem możemy spojrzeć dwojako: po pierwsze, z punktu widzenia przepisów obowiązującego w Polsce prawa, przede wszystkim prawa autorskiego; po drugie, można – tak jak zrobił to Kazik Staszewski – dokonać oceny zjawiska z perspektywy siódmego przykazania i ustalić, czy ściągając filmy, muzykę czy oprogramowanie, rzeczywiście kradnę, a zatem jestem złodziejem.
Spróbuję przybliżyć przede wszystkim ten pierwszy punkt widzenia. Mam jednak nadzieję, że moje rozważania pozwolą czytelnikom bardziej świadomie poruszać się na drugiej płaszczyźnie.
Dokonując prawnej oceny związanej z rozpowszechnianiem w sieci, trzeba przede wszystkim rozróżnić sytuację tego, kto ściąga muzykę, filmy, oprogramowanie czy inne dobra intelektualne chronione w szeroko pojętym prawie autorskim, od sytuacji tego, kto je w internecie rozpowszechnia.
Udostępnianie
Zajmijmy się najpierw tym, kto trudni się rozpowszechnianiem, tu bowiem sytuacja prawna jest jasna. Zarówno twórcom, jak i artystom, wykonawcom i producentom płyt przysługuje wyłączne prawo do korzystania z utworów, w tym programów komputerowych, artystycznych wykonań czy fonogramów. To wyłączne prawo obejmuje również prawo do rozpowszechniania za pośrednictwem sieci. Jeśli zatem ktokolwiek chciałby rozpowszechniać wskazane powyżej dobra, musi mieć zgodę tego, komu prawa te przysługują, chyba że działa w ramach tzw. dozwolonego użytku. W zdecydowanej większości przypadków, gdy dochodzi do rozpowszechniania muzyki, filmów, oprogramowania w sieci – osoby, które umożliwiają ściągnięcie, działają bez zgody uprawnionego. Mało prawdopodobne jest również, by działali w ramach tzw. dozwolonego użytku. W konsekwencji ich działanie jest – z punktu widzenia prawa autorskiego – naruszeniem praw przysługujących uprawnionym osobom.
Zwykle chodzi o takie przypadki, gdy na specjalnie do tego celu stworzonych portalach ktoś umożliwia nam ściągnięcie utworu muzycznego, filmu, książki etc., które sam tam zamieścił bądź który znajduje się na jego własnym komputerze podłączonym do sieci. Dotkliwość takiego naruszenia jest oczywiście uzależniona od tego, ile razy np. zamieszczony w internecie film zostanie ściągnięty. Im więcej razy dojdzie do ściągnięcia, tym – możemy to z dużym prawdopodobieństwem orzec – mniej płyt zostanie sprzedanych, a w konsekwencji o tyle zmaleją wpływy artystów, wydawców czy producentów fonograficznych.
Dla uznania, że mamy do czynienia z naruszeniem praw autorskich polegającym na bezprawnym rozpowszechnianiu w internecie, bez znaczenia jest to, ile razy dojdzie do ściągnięcia np. filmu. Naruszeniem jest już samo udostępnienie w sieci, choćby do ściągnięcia nie doszło. Nie zwalnia z odpowiedzialności również to, że rozpowszechniający nie uzyskuje żadnego wynagrodzenia z tytułu udostępniania w sieci. Nie mają też znaczenia pobudki (nawet te najbardziej szczytne), którymi kierowała się osoba rozpowszechniająca dany utwór czy film, czyli np. chęć zapewnienia jak najszerszemu gronu osób dostępu do dóbr kultury.
Udostępniając w internecie dobra intelektualne bez zgody uprawnionych, wiele ryzykujemy. Jest to ryzyko odpowiedzialności cywilno-prawnej, a zatem ryzyko finansowe w postaci konieczności zapłaty wysokiego odszkodowania lub dwukrotności, a nawet trzykrotności wynagrodzenia, które w normalnych warunkach otrzymałby uprawniony. Ponadto rozpowszechnianie bez zgody uprawnionego podmiotu sprawia, że ten, kto rozpowszechnia, ponosi za to odpowiedzialność karną. Co prawda sankcje nie są tu szczególnie wysokie, ale ryzyko takie istnieje.
Ściąganie
Spójrzmy teraz, jak wygląda prawna ocena postępowania tego, kto ściąga chronione w prawie autorskim dobra intelektualne. Największe znaczenie ma rodzaj ściąganego dobra. Inaczej bowiem wygląda sytuacja, gdy np. fanatyczny kibic ogląda mecz Lecha Poznań w internecie na portalu, na którym udostępniane są transmisje telewizyjne kanałów sportowych, dodajmy: bez zgody właścicieli tychże kanałów telewizyjnych, a inaczej sytuacja prawna internauty, który ściąga najnowsze oprogramowanie spółki Microsoft. Przy ściąganiu muzyki, filmu, książki dochodzi do zwielokrotnienia, w tym wypadku zwykle poprzez zapisanie na twardym dysku komputera bądź jakimkolwiek innym nośniku pamięci. Działanie takie jest jednak dopuszczalne z punktu widzenia prawa autorskiego, odbywa się bowiem w ramach tzw. dozwolonego użytku prywatnego. Późniejsze odsłuchiwanie muzyki, oglądanie filmu – także w gronie rodziny i w kręgu przyjaciół – jest dozwolone. Prawnie dozwolone będzie także oglądanie meczu Lecha Poznań przez kibica w internecie na portalu, który umożliwia taki odbiór, także wtedy, gdy właściciel kanału telewizyjnego nie wyraził zgody na udostępnianie nadania w internecie. Dozwolony użytek prywatny w prawie autorskim abstrahuje bowiem od tego, jakie jest pochodzenie np. kopii filmu, z której sporządzamy dla siebie egzemplarz. Legalność źródła, z którego czerpiemy, by zrobić kopię w ramach dozwolonego użytku prywatnego, nie ma żadnego prawnego znaczenia.
Inaczej natomiast wygląda sytuacja tego, kto ściąga z internetu oprogramowanie, gry komputerowe czy tzw. elektroniczne bazy danych. Tu bowiem dozwolony użytek został przez ustawodawcę wyłączony. Jeśli zatem ściągam najnowszy pakiet oprogramowania Office czy grę FIFA 2010, to już samo ściągnięcie – jeśli nie odbywa się za zgodą uprawnionego – jest w świetle prawa autorskiego naruszeniem praw podmiotu uprawnionego. Sankcje cywilnoprawne mogą być dotkliwe. Ten, czyje prawa zostały naruszone, będzie mógł się domagać m.in. dwu- bądź trzykrotności wynagrodzenia, jakie by normalnie otrzymał.
Summa
Wróćmy jednak do siódmego przykazania. Zachowanie tego, kto udostępnia bez zgody uprawnionego, nie powinno budzić poważnych wątpliwości, a jego ocena musi być tak jednoznaczna, jak jednoznaczne są wypowiedzi lidera zespołu Kult. Prawna i moralna ocena pokrywają się tu ze sobą. Przypadek ściągającego z sieci jest trudniejszy. Z punktu widzenia prawa autorskiego internauta, poza wypadkami, gdy z sieci ściągane jest oprogramowanie i tzw. elektroniczne bazy danych, skutecznie będzie mógł się bronić, że działa w ramach dozwolonego użytku prywatnego. Tu też chyba rozchodzą się drogi prawa ustanowionego przez państwo i Dekalogu. Skoro wiem, że płyta, film, oprogramowanie, nadanie meczu ulubionej drużyny znalazło się w internecie z naruszeniem praw uprawnionych osób, a – przyznajmy szczerze – w przytłaczającej większości przypadków internauci mają pewność, że tak jest – czy możemy z czystym sumieniem konsumować owoce z takiego zatrutego drzewa?
Oceń