Wchłanianie świata
fot. nusry n / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Pytanie Boga

0 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 37,43 PLN
Wyczyść

Do Amsterdamu przyleciałam tak, jak się przyjeżdża do Radomia, Torunia czy Gdańska – nieuważnie, bez wielkich emocji. Wbiegłam do samolotu ostatnia, gnana zniecierpliwionym wzrokiem stewardesy. Z tym samym uczuciem, które towarzyszy mi, gdy wciskam się rano do tramwaju. Pod niebem myślałam tylko o tym, jak zdumiewające kształty przyjmują chmury i jak długo samolot musiałby się wzbijać, żebyśmy dotarli do czerni kosmosu. Nie zastanawiały mnie granice, nad którymi sunę szybko i bez przeszkód. Na lotnisku Schipol nawet nie zerknęłam na bramkę paszportową. Jako obywatelka Unii Europejskiej pomaszerowałam wprost do hali przylotów i zamówiłam kawę, która kosztowała tyle samo i smakowała identycznie jak w Warszawie. Słowem – będąc w ruchu, nie doświadczyłam podróży. Ani tej silnej ekscytacji, która towarzyszy, gdy się jedzie do innego świata. W Europie jestem u siebie i choć odwiedzanie jej stolic jest dla mnie jedną z największych przyjemności i sposobów na błyskawiczne, weekendowe poszerzanie horyzontów, to mogę je przyrównać z przejściem z jednego do drugiego pokoju w tym samym mieszkaniu.

W hali przylotów, z europejskim smakiem café latte w ustach, czekałam długo na moją siostrę, której samolot z New Delhi miał przybyć z opóźnieniem. Stałam wśród innych – cierp- liwie wyprostowanych i uprzejmie odsuniętych od siebie o pół kroku podróżnych oraz kierowców hotelowych, trzymających kartki z nazwiskami gości, na których czekali. Uświadomiłam sobie nagle, że 11 lat wcześniej dokładnie tego samego czerwcowego dnia to siostra czekała na mnie. Tam właśnie, na lotnisku w New Delhi. Ledwie ją dostrzegłam w tłumie ściś- niętych, barwnych postaci, które przepychały się, trajkotały, jak jeden organizm. Była upalna noc, wiatr przywiał znad pustyni piaskowy pył – kolory stłumione, linie niewyraźne, jakby wszystko pogrążyło się w suchej mgle. Zawiesiła mi na szyi jaśminową girlandę – kwiaty już zwiędły, ale pachniały mocno. Taksówka wiozła nas przez miasto, które nie chciało spać – mimo późnej pory na chodnikach i w zaułkach życie, sklepiki rozświetlone. I ja nie mogłam zasnąć – powietrze jakby za ciasne, uciskające ciało, a ten świat inny zupełnie, od razu niepojęty. Ale zanim popędziłam go poznawać, miałyśmy coś ważnego do zrobienia. Rano, w grupie znajomych przemierzałam nieludzkie, imperialnie szerokie ulice w poszukiwaniu polskiej ambasady. Upocone, w mokrych i pobrudzonych ubraniach dotarłyśmy przed zakryty zielonym suknem stół. W dzbanach stały białe i czerwone storczyki, w sali panował zbawienny chłód, wygodnie usadowiona komisja miny miała zupełnie nadwiślańskie – równie poważne, co znużone. A my, uroczyste pomimo zmęczenia, oddałyśmy swoje głosy za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. I potem, gdy oglądałam w gazetach wyniki referendum i zdjęcie szczęśliwej Danuty Hübner, którą kręcił w powietrzu równie zadowolony Aleksander Kwaśniewski, cieszyłam się z nimi, że razem „weszliśmy” do Unii, do świata. I że nas stąd już nikt nie wyprosi.

Tamten wieczór w Delhi – ciężki, duszny – w początkach czerwca czeka się na monsun, na deszcz. Gazety prognozują ich nadejście co do godziny. A ludzie po zmroku, gdy temperatura nieco spada, przestają się kryć pod dachami, za okiennicami – żyją bardziej. W ścisku, trąbieniu i migotaniu świateł dotarłyśmy do Nizamuddin – tak w skrócie nazywany jest jeden z najważniejszych sufickich grobowców w mieście. Prowadząca tam wąska aleja była zakorkowana ludźmi, ale udało nam się dostać na otaczający grób dziedziniec. Tam po raz pierwszy słyszałam qawwali – pieśni mistyków, którzy śpiewem uwielbiają Allaha. Wyśpiewują mu miłość zupełną, intymną, namiętną. Wymieniają jego liczne imiona, tworząc wyrafinowane, dźwiękowe zdobienia. Ta sama fraza wielokrotnie powtórzona, ale za każdym razem poprowadzona nieco inaczej, przypomina tworzenie mistrzowskich haftów – piękno nie ma końca, może przyjmować niezliczone formy, bo pochodzi od Boga, a w śpiewie zaledwie się przejawia. Śpiewacy wyrzucają w górę ramiona. Wskazują tego, z którym się łączą w pieśni, będącej modlitwą i rytuałem. Ona wnika w słuchających głęboko, wręcz boleśnie. Nigdy wcześniej nie słyszałam muzyki tak dotkliwie pięknej. Jej intensywność rośnie aż do uniesienia, do płaczu. Ta modlitwa wyłącza rozum, budzi ducha. Nawet, gdy dochodzi do niej na europejskim terytorium, z dala od świętych miejsc islamu. Abida Parveen, królowa qawwali, rzadko opuszcza rodzinny Pakistan i niezwykle trudno trafić na jej koncert. Czekałam na tę szansę dziesięć lat. Przyleciałam do amsterdamskiej opery, by posłuchać jej śpiewu. W klimatyzowanej sali z czerwonymi fotelami usiedli odświętnie ubrani przedstawiciele indyjskiej i pakistańskiej mniejszości, którzy w protestanckim europejskim mieście znaleźli swój raj na ziemi. Abida – nie kobieta, nie mężczyzna, ale androgyniczna postać ukryta pod szeroką tuniką i burzą długich włosów – przynosiła wszystko, co zostawili tam, u siebie. Jej głos brzmiał, jakby nie należał do człowieka, i ona, gdy siedziała na scenie, była gdzieś indziej. Zniknęła Europa, gmach opery i sztucznie schłodzone powietrze. Zniknęliśmy my. Muzyka wchłonęła wszystko.

Wchłanianie świata
Paulina Wilk

urodzona 17 września 1980 r. w Warszawie – pisarka, dziennikarka, reportażystka i publicystka.Studiowała w Instytucie Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego.Wsp...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze