Wiara i teologia
Celem sakramentów, w tym przede wszystkim coniedzielnej mszy świętej, jest coś nieporównanie więcej niż zaspokajanie potrzeby religijnej.
Katolikami niepraktykującymi nazywamy tych, którzy w kościele pojawiają się bardzo rzadko, tych, którzy na niedzielną mszę przychodzą mniej więcej raz na miesiąc, ale również takich, którzy choć w ogóle nie chodzą do kościoła, chcieliby jednak przed śmiercią przyjąć święte sakramenty, a przynajmniej mieć katolicki pogrzeb.
Z różnych powodów ktoś mógł się znaleźć w grupie katolików niepraktykujących. Niektórzy pochodzą z rodzin, które na niedzielną mszę chodziły z rzadka albo wcale. Ktoś inny nauczył się zapominać o niedzielnej mszy podczas zaocznych studiów albo w związku z pracą, którą musiał wykonywać w niedzielę. W naszym pokoleniu rośnie liczba takich katolików, którzy przestają chodzić do kościoła z chwilą wejścia w związek niesakramentalny. Wydaje się jednak, że najczęstszym powodem odejścia od praktyk religijnych jest znalezienie się w środowisku, dla którego coniedzielna msza nie jest czymś oczywistym.
Rozmaicie się układa stosunek katolików niepraktykujących do Kościoła. Jedni bardzo jednoznacznie czują się katolikami i nie mają wątpliwości co do tego, że Kościół jest ich podstawowym domem duchowym. Inni wobec Kościoła są bardziej zdystansowani, nieraz bardzo krytyczni, nierzadko krytyczni niesprawiedliwie, zarazem jednak nie przestają poczuwać się do realnego z nim związku jako ze swoim Kościołem.
Poniekąd naturalną konsekwencją porzucenia praktyk religijnych jest zaniedbanie codziennej modlitwy. Ale również z tym bywa różnie. Można nie chodzić na niedzielną mszę, a zarazem skrupulatnie pilnować codziennego pacierza albo jakiegoś innego sposobu regularnej modlitwy. Zdarza się też, że ktoś rzadko przychodzi na niedzielną mszę, lubi jednak wpadać do kościoła, by pomodlić się w ciszy. Tak czy inaczej, stosunkowo wielu niepraktykujących katolików o modlitwie stara się pamiętać.
Po co chodzić do kościoła?
W odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego nie chodzisz do kościoła, skoro jesteś katolikiem?”, zazwyczaj pada któraś ze stereotypowych odpowiedzi:
– Po co mam chodzić do kościoła? To mi nic nie daje!
– Przede wszystkim staram się o to, żeby być uczciwym człowiekiem, i na pewno jestem lepszy od wielu tych, którzy niedzielnej mszy nigdy nie opuszczą!
– Na mszy po prostu się nudzę, a najwięcej daje mi modlitwa, którą sam sobie wybiorę!
Na wymówkę, że chodzenie do kościoła nic mi nie daje, trafnie, choć rubasznie, odpowiadał w XIV wieku mistrz Eckhart: A czy Pan Bóg to krowa? To krowa daje ci mleko, cielęta, a na końcu bierzesz ją na mięso. Owszem, to od Boga mamy zdrowie oraz to, że mamy co jeść i w co się ubrać. Ale najważniejsze dary Boże są niewidzialne i tylko ludzie mądrzy potrafią je rozpoznać i docenić. Jednak przede wszystkim: Czy ty naprawdę nie rozumiesz, jak wielkim wywyższeniem człowieka jest to, że możemy Boga uwielbiać i być Jego przyjaciółmi?
Drugą wymówkę skomentujmy retorycznym pytaniem: Czy do kościoła chodzimy po to, żeby być lepszymi ludźmi? Kto tak sądzi, jest podobny do fantasty, który twierdzi, że po to dziewczyny wychodzą za mąż, żeby wypięknieć. Owszem, nieraz się tak zdarza, że nawet brzydula, którą mąż autentycznie pokocha, przemienia się w piękną kobietę. Ale przecież nie na tym polega istota małżeństwa.
Podobnie jest w naszych relacjach z Panem Bogiem. Cieszymy się, kiedy one nas moralnie uszlachetniają, ale przecież nie to jest ich ostatecznym celem. Nasze oddanie Panu Bogu jest początkiem i gwarancją życia wiecznego, a celem ostatecznym naszych relacji z Bogiem jest – chociaż w uszach człowieka niewierzącego brzmi to zapewne mało atrakcyjnie – wiekuiste wysławianie Go!
Czy coniedzielnej mszy świętej mam pilnować również wówczas, kiedy regularna medytacja albo modlitwa na łonie przyrody dostarcza mi znacznie więcej duchowej satysfakcji? Otóż, po pierwsze, jedno nie wyklucza drugiego: Skoro inne formy modlitwy tak ciebie wzbogacają, nie porzucaj ich. Natomiast na powyższe pytanie odpowiem porównaniem: To, że smakuje ci tort, nie powinno być powodem rezygnacji z obiadu.
A po drugie: „Trójjedyny Bóg jest dla nas dostępny tylko tam, gdzie sam czyni się dla nas dostępnym” – przypomniał Hans Urs von Balthasar, jeden z najwybitniejszych teologów XX wieku. Zatem grubym nietaktem wobec Niego jest lekceważenie Jego zaproszenia do spotykania się z Nim i szukanie na własną rękę jakiegoś nieistniejącego przystępu do nieznanego Boga.
Powiedzmy to samo innymi słowami: Celem sakramentów, w tym przede wszystkim coniedzielnej mszy świętej, jest coś nieporównanie więcej niż zaspokajanie potrzeby religijnej. Sakramenty są to realne, ustanowione przez samego Chrystusa sposoby spotykania się z Nim, sposoby naszego napełniania się Jego życiodajną obecnością. Niedawno, w periodyku literackim „Topos”, natrafiłem na wiersz Macieja Krzyżaka „Zaproszenie”, w którym cel ten wyjaśniono z ujmującą prostotą:
co tydzień na ucztę uparcie zaprasza mnie Bóg
jednak ja najczęściej niegotowy odwracam się plecami i odchodzę bez pożegnania na oswojone niebezpiecznie manowce
Nasuwa się pytanie: Czym są te wspomniane w wierszu „oswojone niebezpiecznie manowce”? Wiele można by na ten temat mówić. Mnie szczególnie poruszyła odpowiedź, której na to pytanie udziela holenderski jezuita, ojciec Edward Kimman: „Utrata nawyku chodzenia do kościoła oznacza dla wielu osób utratę nawyku słuchania, rozumienia i posługiwania się językiem religijnym. A przecież przesłanie Biblii jest przekazane językiem religijnym, przesłanie chrześcijaństwa jest przekazane językiem religijnym, śpiewamy i modlimy się w języku religijnym”.
Chrześcijanin, który sam sobie zafundował takie wyobcowanie się ze swojej religijnej wspólnoty, niech się potem nie dziwi, że wiara chrześcijańska zaczyna mu się jawić jako coś nie z naszej epoki.
Oceń