Po co światu mnich?
Szanowny Lwie,
jeśli chwila wyznania, to teraz, gdy zelżał nieco upał, a otwarte wieko kuferka przypomina, że przed następną podróżą muszę odebrać od szafarki Nicole moje wykrochmalone na sztywno koszule. Jednak to wymaga decyzji, a ja siedzę godzinami nieruchomo na krześle albo grzebię w szufladzie pełnej atlantyckich muszli, ptasich piórek i innych szpargałów, niby to szukając zawieruszonego gdzieś widoczku Pornic. Brat Saumon nie chce mnie oczywiście popędzać – jest na to zbyt delikatny – ale od czasu do czasu dyskretnie uchyla drzwi, nucąc tę dziwaczną, pewnie przez niego samego ułożoną pioseneczkę: „Ziewa kuferek, ziewa, podróży mu się zachciewa…”. Powinienem zacząć od końca, bo jak powtarzał Jacques: „zaczynanie od końca jest zawsze dobrym początkiem, bo właśnie na końcu przychodzi chwila prawdy”. Cóż, kiedy prawda bez miłości objawiona jest zimna i ostra jak kuchenny nóż Nicole. Dlaczego nie sztylet? – zapytasz. Hm… Nie wymagaj ode mnie, Szanowny Lwie, abym tę historię, historię, którą madame Sageran określiła krótko jako ridicule, ubierał w romantyczne słowa. Nóż wystarczy. Nóż, którym w sobotę obcina się łeb głupiego koguta. Powinienem zacząć od końca, ale przecież wtedy nic go nie zapowiadało! Nie, nie uśmiechaj się tak – powtarzam Ci – nic go nie zapowiadało, a ja próbowałem wprowadzić jaki taki porządek w moje rozgorączkowane myśli i uczucia, powtarzając sobie nieco może filozoficznie, że przecież nie mogę odsuwać od siebie spraw, które z pozoru nie mają sensu, o tak – myślałem – nie mogę popełniać tak banalnego błędu i przez zwykłą niecierpliwość pozbawić się szansy wyjawienia mi ich znaczenia. Jeśli rzeczywiście sensu nie mają – myślałem – i mnie nie dotyczą, rozpłyną się najoczywiściej w powietrzu jak poranna mgła podnoszona nad trawnik La Mossardiere promieniami słońca. Cóż, nie wiedziałem wtedy jedynie, że rozumowanie takie nie sprawdza się w żadnym momencie i w żadnym miejscu na ziemi w sprawach dotyczących ludzkiej miłości, lecz jak mogłem to wiedzieć, skoro nikogo w życiu moim tak naprawdę jeszcze nie kochałem.
Pokłady najzwyklejszej złości
Wystarczy powiedzieć, że zaraz po tym – nazwijmy to dziś heroicznie – „incydencie” odkryłem w sobie niepodejrzewane uprzednio pokłady najzwyklejszej złości. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno w Pornic dziwiłem się jej napadom i prawdziwym wybuchom u tego małego, łysego człowieczka przeczesującego stale swoją szpicbródkę wąskimi, kościstymi palcami inteligenta. Na porannych spacerach z panią Sageran i jej córeczką Sophie spotykaliśmy go to na rynku warzywnym Machecoul, to przy skałach La Source de Gourmalon – ulubionym miejscu piknikowym tutejszych kuracjuszy. Bywało, że przypadkiem zajmowaliśmy stolik tuż obok jego stolika w kawiarni La Terasse, przy którym właśnie zaczynał lub kończył pochłaniać czekoladę z podwójnym kremem. Zawsze towarzyszyła mu jego żona, cicha, lekko otyła kobieta w brzydkiej sukience. Lecz nasze pierwsze spotkanie miało miejsce na Machecoul. Wyszedł był właśnie spomiędzy straganów z marchwią i lekko przykucnąwszy i położywszy wymiętą gazetę na kolanie, zakreślał coś czerwonym ołówkiem na stronie, na której ogłaszały się miejscowe kabarety, rewie i kasyna. Jego żona zabawiła jeszcze chwilę przy straganie z ciętymi kwiatami, a potem dołączyła do niego z dobrze ubranym młodym człowiekiem, do którego oboje zwracali się grzecznie, tytułując go monsieur Cermet.
Tak jak my, pewnie zapragnęli ochłodzić się i stanęli tuż za nami w kolejce po lody pistacjowe w waflowym rożku sprzedawane z ciasnej, malowanej w białe i niebieskie pasy budki. Wszyscy troje rozmawiali po francusku, lecz on i jego żona wymawiali słowa urokliwie miękko i śpiewnie z obcym akcentem. Człowiek z bródką zapalał się raz po raz w dyskusji, w której padało mnóstwo liczb i powtarzało się magiczne słowo „kapitał”. Przy wyjaśnianiu trudniejszych kwestii pomagał sobie laską, którą wykreślał na wykrzywionych płytach chodnika trójkąty, spirale i krzyże. Zdawało się, że lody go wcale nie obchodzą, bo stał odwrócony plecami do pasiastej budki i nie przesuwał się jak inni w wolnym rytmie kolejki. Wykorzystał to, Szanowny Lwie, pewien mały grubas w marynarskim mundurku i okrągłej czapce z czerwonym pomponem zsuniętej tak głęboko na czoło, że jej pyszny otok z nazwą okrętu Le Redoutable zakrywał mu prawie oczy. To on, wepchnąwszy się w kolejkową dziurę, zakupił ostatnią porcję pistacjowych – szczerze powiedziawszy, była to chuda porcja wyskrobana pilnie z dna obłożonego pokruszonym lodem błyszczącego garnka. Na następną dostawę należało poczekać kilka dobrych chwil, lecz przecież nie całą wieczność. I wtedy po raz pierwszy zobaczyłem jego złość. Piszę ci, Szanowny Lwie, że było to po raz pierwszy, bo później widywałem go w podobnym stanie, gdy przy stoliku w La Terasse przegrywał nie raz i nie dwa w tryktraka i ze złością ciskał skórzanym kubkiem o podłogę.
– Aaa – zaśpiewał przeciągle – swołocz, ładnie to tak przed starszych?! Odbierać porcję sprawiedliwie przysługującą po kolejności?! Ładnie to mieć za darmo?! Bez wysiłku?! Jak złodziej, nie przymierzając, zbój i korsarz?!
– No, już, już, daj ty spokój Wołodia, przecież to dziecko, a ty stary koń, no, kupię ci podwójne, daj spokój, ludzie patrzą – próbowała uspokoić go żona.
– Spokój?! Kiedy jedni drugim jak wilcy sprzątają sprzed nosa?! Ja… ja… ja… takich jak on już wychowam! Ja ich… – zasyczał pobladły i zerwał z głowy biały kaszkiet, którym z rozmachem uderzył w trzymaną w drugiej ręce gazetę – tak! – Mamrocząc coś jeszcze i trzymając teraz gazetę w dwóch rękach, skręcił ją gwałtownie z dwóch końców, zamykając między stronami swój kaszkiet – i tak!
Stał tak jeszcze przez chwilę z uniesioną wysoko gazetą przypominającą teraz wielki cukierek.
– No i co ty, z czapki kanfieta robisz, bój się Boga, Wołodia, przecież to wszystko kosztuje!
Udobruchał się dopiero, zlizując z wafelka szybko topniejące lody, ale i tak nie odmówił sobie nazwania matki niesfornego chłopca larwą. Wszystko zmierzałoby do szczęśliwego zakończenia, Szanowny Lwie, gdyby nie przymierze jakichś złych sił, które tego dnia prześladowały szpicbródkę. Gdy bowiem przymknąwszy oczy, wolno podnosił do ust ostatni, jak wiadomo najsmakowitszy i zapadający w wieczną pamięć kawałek wafla z grudką pistacjowej masy – ten wymsknął się z jego palców, odbił od starannie wypielęgnowanej brody i z wdziękiem spłynął na kant jego sztuczkowych spodni. Czy siła jego złości wyczerpała się, czy może poraziła go myśl, że martwa natura tak skutecznie potrafi sprzeciwić się potężnej woli człowieka takiego jak on – prawdą jest, że znieruchomiały przez chwilę pozwolił topnieć lodom na swoich spodniach, a potem prawdziwie obrażony i nieszczęśliwy odwrócił się do wszystkich plecami, nie chcąc widzieć nawet pana Cermet, który pragnął mu zwrócić jako tako wygładzoną i przywróconą do porządku gazetę. O, jeszcze jeden nieszczęśliwy– myślałem o nim z politowaniem – który uważa, że samo nieszczęście wystarczy, aby dostać się do raju. Coś pchało mnie w jego kierunku i szeptało, żeby mu to powiedzieć, oczywiście z dobrą porcją stosownej katechezy, której wysłuchałem podczas mojego chrztu i którą miałem przecież w obowiązku przekazać dalej: „Nie wystarczy być nieszczęśliwym, proszę pana, trzeba jeszcze żyć ośmioma błogosławieństwami. I to nie w Łukaszowej interpretacji, która nagradza generalnie wszystkich nieudaczników litujących się nad sobą, ale w wydaniu świętego Mateusza, który jasno określa powód nagradzanego błogosławieństwem płaczu”.
– Kto to był ten pan – zapytałem wieczorem przy kolacji panią Sageran, ale widocznie nie miała ochoty omawiać tamtego zdarzenia, uważając je za błahostkę, a tych dwoje ze śpiewnym akcentem za parę rzeczywiście nieszczęśliwych ludzi, bo ucięła sucho: „To pan Uljanow z willi Les Roses, rosyjski emigrant, entuzjasta naszego kurortu”. I żeby już nie było wątpliwości: „Lubię Rosjan, są tacy nieprzewidywalni”. A po chwili dodała ze źle ukrywaną dumą: „A my, w pewnych momentach naszego życia, jesteśmy do nich podobni”. Piszę ci o całym tym wydarzeniu, Szanowny Lwie, zapewne nijakim i podobnym do setki tego rodzaju zdarzeń, gdyż, głupi i zaczadzony moimi marzeniami, wziąłem te słowa madame Sageran za śmiałe wyznanie i obietnicę.
Osiem godzin jazdy
Po moich złościach przyszedł czas otępienia i depresji. Ale najpierw, Szanowny Lwie, wsiadłem przecież do konnego omnibusu, który zawiózł mnie i mój kuferek na dworzec Montparnasse. Tu wszystko wydało mi się nowe i piękne, ludzki gwar pod ażurowym dachem z żeliwa i kryształu brzmiał jak najsłodsza melodia świata, a dziewczyna z plakatu wychwalającego uroki Pornic wyglądała na niewinną świętą. Jej czerwona, pospolita spódnica, tanie płócienne buciki na podeszwie ze sznurka, jej ręka oparta swobodnie, może zbyt swobodnie, na podbieraku i biały kapelusz z mgiełką woalki harmonizowały zresztą cudownie z wykwintnym, żałobnym strojem stojącej pod plakatem pani Sageran, która na powitanie niczym kapłan rozpoczynający liturgię podniosła nieco ręce i ukazała wnętrza swoich dłoni. Ani jednego słowa, ani jednego gestu ponad to i lekko ściśnięte jej śliczne wargi w delikatnym niby–uśmiechu. I moje nieustające onieśmielenie, które było tamą dla tlących się we mnie pożądań, pretensji i związanego z nimi całego głupstwa prymitywnej zuchwałości. Gdybym mógł umrzeć chwilę potem, doczekawszy się jednak spowiednika, z całą pewnością wyszeptałbym w podaną mi do pocałowania stułę to jedno jedyne zdanie zamykające w sobie całe moje szczęście: J’ai eu une vie immense. Nie obchodziło mnie, że akurat to zdanie pasowało do mojego obecnego żywota jak pięść do nosa. Nie obchodził mnie nawet milczący Jean – famulus pani Sageran ani na chwilę niespuszczający mnie z oczu, który prawdopodobnie znał na pamięć nie tylko setkę podobnie podniosłych a banalnych zdań wykluwających się w zakochanych sercach, ale i inne sekrety ludzi przebywających w towarzystwie jego pani więcej niż jeden dzień. Tę swoją wiedzę zdobytą ogólnie dostępnym i prostym sposobem, jakim jest notoryczne podsłuchiwanie pod drzwiami jadalnego i salonu, pokrywał uśmiechem, o którym zwykło się mówić, że jest to uśmiech skundlony z wyrazami uprzejmości. Drugi zaś służący, Pierre, który opiekował się naszymi bagażami, miał spojrzenie mądrego psa. Uśmiechasz się pewnie, widząc takie nagromadzenie określeń związanych z psią naturą, i masz rację, bo mszcząc się poniewczasie na tych nieco ograniczonych, choć sprytnych naturach, potrafię poświęcić wymogi stylu i stać się wyłącznie żałosny. Nie tak było jednak wtedy. Staliśmy pod potężnym słońcem przebijającym kryształowy dach, otwarte drzwi do przedziałów pierwszej klasy chwiały się lekko na skórzanych pasach a nad obitymi czerwonym pluszem ławkami wirowały drobiny kurzu w takim natężeniu, że każdy zabłąkany tam słoneczny promień natychmiast rozbijały na kolory tęczy. Wszystko zapowiadało długą i szczęśliwą podróż. Mechanik kończył właśnie oliwić zakamarki czerwonych, ogromnych kół spowitej w obłok białej pary lokomotywy, zawiadowca – zapewne wbrew obowiązującemu regulaminowi – trzymał wysoką czapkę z lakierowanym daszkiem pod pachą i najwyraźniej flirtował z grupą sufrażystek, które opuściwszy na chwilę transparenty przypominające kościelne chorągwie i na śmierć zapomniawszy o prowadzonej walce, chętnie śmiały się z jego niewyszukanych dowcipów. Żony żegnały swoich mężów, rodzice i teściowie młode małżeństwa, ktoś wykrzykiwał współczująco w opuszczone okno wagonu: „Ależ to pełne osiem godzin jazdy! Nic mniej, kochanie! I daj Boże, żeby nie więcej!”. Tymczasem córeczka madame Sageran – mała Sophie śliniła swój wskazujący paluszek i ukradkiem próbowała wyszorować moją prawą dłoń, sądząc zapewne, że jest powalana sadzą. Rozkazano nam wreszcie wsiadać.
Ruch i łoskot. Kolebanie się łagodne na rozjazdach, ostry gwizd i stłumione hałasy wraz z uczynionym zamaszyście przez Pierre’a znakiem krzyża oznaczały, że podróż się rozpoczęła i za chwilę wejdzie w swój zwykły rytm wystukiwany na przęsłach mostów i łączach szyn. Głowy pasażerów powoli odwracały się od wąskiego okna, przez które zaglądały do przedziału zgaszone upałem krajobrazy, i przechylały się w czujnym, urywanym śnie na stronę lakierowanych drzwi z ciężką, mosiężną klamką. Ile niepokoju zasiała we mnie mała Sophie, przychodząc do przedziału dla służby, w którym podróżowałem razem z Jeanem i Pierre’em i naszymi licznymi bagażami. Tłumaczyła coś długo Jeanowi, strojąc śmieszne minki, upierała się naburmuszona, aż wreszcie Jean wyciągnął ze sterty okrągłych, kartonowych pudełek jedno dość pokaźnych rozmiarów. Był to jej ulubiony kukiełkowy teatrzyk z ciężką aksamitną kurtyną, lampionem i sceną zaopatrzoną w szeroki drewniany walec poruszany od dołu małą korbą, na którym zawieszano malowane kunsztownie na grubym papierze dekoracje składające się do wyboru z czterech pór roku. Latem kukiełki wędrowały niemającym końca karbowanym brzegiem jasnoniebieskiego morza. Zimą wirowały za ich plecami ostre jak odłamki szkła góry. Jesień była brązowa i płaska jak ścielące się ziemniaczane dymy. Wiosnę zaś niosło na swych skrzydłach stado lecących bocianów, które ktoś – może Sophie – pobazgrał fioletową kredką. Jeśli przesadzam – popraw mnie, ale to właśnie ten moment, kiedy z trudem rozstawialiśmy w ciasnocie przedziału tę dziecinną zabawkę, uświadomił mi całą względność ludzkiego życia, o tak, wiele nam się wydaje i ulegamy daleko idącym złudzeniom co do naszego miejsca na ziemi i wśród innych ludzi, nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak śmieszni jesteśmy, odbywając nasze inicjacyjne podróże, zdobywając górskie szczyty i przepływając oceany, kiedy wszechświat nabrawszy, rozpędu unosi nas ku ostatecznej katastrofie, za nic mając nasze powtarzające się zimy i lata, budowane na solidnych fundamentach domy mające za zadanie trwać, kiedy nas już nie będzie, stroje świadczące o naszej pozycji i pochodzeniu, rozmowy, które mają pokazać, że najważniejsze i tak zachowujemy dla siebie, ukłony ukazujące naszą umiarkowaną radość z istnienia innych i wreszcie miłość do osób, które pełne wahań i lęku nie potrafią na nią odpowiedzieć, czekając na zmianę sezonu i tak zwane prawdziwe szczęście. I te ważne miny Pierre’a i Jeana, ich namaszczenie i spowolnione ruchy świadczące o tym, że panują nad każdą sytuacją. A pociąg mknie, zmieniają się krajobrazy, w przedziale Sophie urządza teatrzyk i przesuwa kartonowe góry i rzeki, i w naszej pamięci posuwa się nieubłaganie do przodu taśma utkana z przeżytych już dni. Nie, nie jesteśmy zdolni połączyć w sobie tych wszystkich ruchów, chwil i obrazów. Przygniatają nas swoją wielością, ich odmienne kierunki przesuwania się wprowadzają w nasze ustalenia zamęt i dzielą, wciąż dzielą i rwą te cienkie nici porozumienia z drugim, który siedząc tuż obok, znajduje się najoczywiściej całkiem gdzie indziej, i słabą jest pociechą, Szanowny Lwie, że w końcu pudełka naszych światów, zgrabnie wchodząc jedno w drugie, lądują w tym ogromnym pudle, w którym Bóg trzyma swoje kapelusze. A jednak jej obecność za cienką ścianą obitą wzorzystą materią podniecała mnie i pozwalała choć na chwilę wprowadzić jaki taki porządek w te dziejące się równolegle światy. Znów przypomniał o sobie cel podróży, przebyte kilometry wywoływały prawdziwe zmęczenie, narastał głód i pragnienie, w oknie odbijały się stal i cynober mijanych jezior, a lasy przetykane srebrnym bukiem układały się najspokojniej w cynowe zatoki. I żadnych naddatków, Szanowny Lwie, las objawiał mi się lasem a woda wodą, nic poza tym. A kiedy zawołała do siebie coraz bardziej nieznośną, bo zmęczoną Sophie, Pierre i Jean wymienili nawet ze mną znaczące, pełne ulgi spojrzenia.
Znów go wypuścili!
Gdzieś za Nantes pociąg przyhamował tak nagle, że na nasze głowy posypały się z rumorem pudła i walizy, a z sąsiednich przedziałów dały się słyszeć rozpaczliwe nawoływania pasażerów. Ktoś domagał się lekarza, wołano wody i bandaży, uspokajano płaczące dzieci, tylko Pierre i Jean chcieli zachować swój flegmatyczny, sztuczny do czubków włosów spokój, żując ostentacyjnie suszone figi zostawione im w podarunku przez Sophie i wymieniając między sobą znaczące spojrzenia starych obieżyświatów, którzy niejedno już widzieli na tej trasie.
– Psia krew, to znowu on, znów go wypuścili! – wykrzykiwał zdesperowany konduktor, przyciskając do zranionego czoła kraciastą chustkę. – I gdzie są panowie żandarmi?! Gdzie są ci stróże porządku, ta banda tłuściochów i dekowników?! – I nie czekając na odpowiedź, podniósł wysoko wolną rękę jak pływak przygotowujący się do sondowania dna i wyskoczył z wagonu na nasyp.
„Znów go wypuścili” odnosiło się do wysokiego mężczyzny w pasiastej piżamie i filcowych bamboszach otoczonego ciasnym kręgiem rozgorączkowanych pasażerów, właściwie dwoma kręgami – tym najbliższym złożonym z ludzi próbujących zasłonić go własnym ciałem i tym drugim wściekle napierającym na ten pierwszy z całkiem jasnym zamiarem dokonania krwawej zemsty na sprawcy wypadku. Krzyżowano w bitewnym zapale laski, spadały kapelusze, następowano sobie na stopy i brudzono białe getry. Tylko mężczyzna w piżamie za nic miał tę całą awanturę, czule przyciskając do piersi swojego rudego kota. Wreszcie zniecierpliwiony całym zamieszaniem odezwał się do niego nieco piskliwym głosem, który w żadnym wypadku nie powinien należeć do postaci tak wysokiej, kościstej i pełnej tajemniczej godności: „Idziemy, Bebert, nic tu po nas!”. Oczywiście nigdzie nie pozwolono mu iść. Zapewne kontynuowałby swoją wędrówkę środkiem torowiska, by znów w ostatnim momencie uskoczyć przed pędzącą lokomotywą na ścieżkę wydeptaną wśród traw i łopianów porastających podnóże nasypu. Wściekłość sporej części pasażerów słabła z minuty na minutę, aż wreszcie wygasła całkowicie. Z troską oglądano odniesione podczas hamowania rany, podawano sobie ofiarnie białe chusteczki i raczono przyniesionym z przedziałów winem. Rozważano w wolno stojących grupach prawne następstwa tego rodzaju czynu. Pojawiły się także pierwsze, bardziej systematyczne komentarze całego zdarzenia. Ktoś ofiarował się wziąć na wychowanie rudego kota w wypadku, gdyby żandarmeria nie chciała go zamknąć w areszcie razem z jego panem. Jej konna karetka nie kazała zresztą długo na siebie czekać i dwóch wąsatych, przysadzistych stróżów prawa bez wielkich ceregieli zatrzasnęło wkrótce za panem i jego kotem okratowane drzwiczki.
Madame Sageran przez ten cały czas nie wychodziła z przedziału, tuląc do siebie przerażoną krzykami Sophie. Jakiś młody dżentelmen w pretensjonalnym, białym garniturze poczuł się w obowiązku nie tylko raportować pani Sageran, co się dzieje właśnie na zewnątrz wagonu, ale opatrywał to wszystko sutym komentarzem pełnym wielkich słów i najbardziej ordynarnej konfabulacji, który pani Sageran przyjmowała w cierpliwym milczeniu.
– Zapyta pani, skąd to wiem, a ja odpowiem, że wystarczy popatrzeć: przecież ten człowiek przeżył samego siebie, przecież to jasne, że jego społeczna osobowość dawno tkwi w rozkładzie, jego po prostu nie ma! Ta piżama! Ten kot! Ale! Ale jego naturalna śmierć wciąż jeszcze nie może nastąpić. Zapewne ma dość argumentów, żeby ją przywołać tu, na torach, bo po co kusi już tyle lat los?! Ale przecież w życiu nie argumenty się liczą, lecz to kurczowe, prawie zwierzęce czepianie się egzystencji, czepianie się nieeleganckie, szanowna pani. Poeci kłamią, wypisując bzdury w stylu „nie jestem pewien, czy czekam na coś, bo nie ma na co czekać. Równie dobrze mógłbym być martwy. Ale tak się składa, że żyję”.
Nie, Szanowny Lwie, poeci nie kłamią. Za równy miesiąc będę wracał tym samym pociągiem z Pornic do Paryża i wszystko, co tam przeżyłem, z łatwością zamknie się w niefrasobliwie rzuconym kiedyś zdaniu: „Ale tak się składa, że żyję”. Tak się składa.
Twój Karomenya
Oceń