Tacy my jesteśmy
Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Wyczyść

Krzysztof i Inese Błażyca: W tym roku minęło piętnaście lat od odzyskania przez Łotwę niepodległości. Jak ojciec jako duszpasterz wspomina pierwsze dni w wolnym kraju?

Wilhelm Lapelis OP: W tamtym czasie bardzo dużo osób garnęło się do Kościoła. Byłem wtedy proboszczem w miejscowości Dobele. Było nas tam dwóch kapłanów. Chodziliśmy po domach, odwiedzaliśmy rodziny. To była nowość. Wcześniej nikt tak robił. Obserwowaliśmy, jak ludzie reagują, czy chcą rozmawiać. To była mała parafia. Wtedy miałem 200 osób do pierwszej komunii! Dorośli, dzieci. Wszystkich trzeba było przygotowywać. Szczerze mówiąc, wtedy jeszcze nie rozumiałem, że dzieje się coś niezwykłego.

Kościoła w ogóle tam nie było — tylko niewielki domek. Czterysta osób by się w nim upchało. Tam się spotykaliśmy. Raz na Boże Narodzenie było tylu ludzi, że nie mogłem klęknąć w czasie mszy. Wszyscy staliśmy pod ołtarzem. Potem biskup wysłał mnie do parafii w Talsi. W jeden dzień miałem 70 chrztów. To było wielkie odrodzenie, ludzie szukali Boga…

Gdy w 1991 roku przybyłem do Ljepaji, zorganizowaliśmy noc czuwania. Wysłaliśmy do wszystkich zaproszenia. I przyszło dużo dzieci, młodzieży, dorosłych. Wszyscy w szoku, że kościół tak wypełniony. To były piękne czasy. Teraz możesz wysyłać, ile chcesz, zaproszeń. Już na to nie reagują.

Skąd ten spadek zainteresowania Kościołem?

Może stąd, że wtedy się nazbierało za te wszystkie lata. Niektórzy się bali w czasach komunizmu. Nie było takiej wolności. Teoretycznie tylko była. Ale praktycznie nie. Widzę, że tam, gdzie kapłani gorliwie pracują, tam jest dobrze. Chrztów jest dużo i ślubów. U nas w katedrze w Ljepaji jest 50 ślubów rocznie. Na nasze warunki to dobrze.

Ilu kapłanów pracuje w diecezji ljepajskiej?

Kapłanów jest mało. Dziesięciu na całą diecezję, a liczy ona ok. 35 tysięcy wiernych. Mamy trzech kapłanów zakonnych i siedmiu diecezjalnych. Wśród tych siedmiu jest dwóch Polaków z diecezji lubelskiej. Wśród zakonników jest po jednym dominikaninie i paulinie z Polski. Bardzo jestem wdzięczny Kościołowi w Polsce, zakonom i księdzu arcybiskupowi Józefowi Życińskiemu, który dał swoich kapłanów. Nauczyli się bardzo pięknie po łotewsku i służą z całego serca. Ksiądz Mariusz na przykład prowadzi pielgrzymkę do sanktuarium w Agłonie. 450 kilometrów. I widzę, że mu tak trudno, więc mówię: „Nie musisz tego robić”. A on pyta: „Ksiądz Biskup nie chce, abym to robił?”. „Ja chcę, ale nie chcę ci tego tak narzucać”. A on na to: „Ale ja chcę”. No i będzie już czwarty rok. I on tak bardzo chętnie to robi. A drugi, ks. Marcin, jest dziekanem. Kieruje sześcioma parafiami i jest kapelanem szkoły. Może nieraz za dużo tej pracy im daję… A oni może już często boją się spotkać ze mną, bo znów coś podrzucę (śmiech). Dowodzi to, że potrzebujemy kapłanów. Rok temu święcono jednego. W tym roku też mamy nadzieję, że będziemy święcić jednego Łotysza. To wielka radość, gdy młodzi, którzy znają naszą tradycję, kulturę, przychodzą.

Ksiądz Biskup jest zakonnikiem, dominikaninem…

Od 1986 roku. Wtedy miałem pierwsze śluby. W Związku Radzieckim nie było oficjalnie katolickich zgromadzeń zakonnych. Tylko prawosławni je mieli — katolickie wszystkie były w podziemiu. To, co było przed wojną, i to, co zostało po wojnie. Ja też miałem brata w zakonie. Dominikanina. A i on nie wiedział o mnie. Nie mogłem mówić. To nie była moja tajemnica, ale zgromadzenia. Wszyscy studiowali w seminarium diecezjalnym w Rydze. Tam nikt nie wiedział, kto jest zakonnikiem. To było dla dobra, aby przez nieostrożność nie dowiedział się o tym ktoś, kto nie jest przyjacielem Kościoła. Dominikanów poznałem w następujący sposób: w Wilnie, przy Ostrej Bramie stoi kościół. Tam siedziała pewna staruszka i się modliła. Książkę miała pełną pobożnych obrazków. A obok niej siedział aspirant do seminarium. Nagle książka wypadła babulinie z ręki i obrazki się wysypały. Aspirant zaczął pomagać zbierać te obrazki. Patrzy, a tu święty Dominik. „Szkoda, że nie ma tu dominikanów”, rzekł. „Jak to nie ma?” — staruszka na to. I powiedziała mu, w tajemnicy, gdzie jest ów dominikanin, jeden jedyny. Że mieszka niedaleko Szumska. Teraz ma on już chyba 92 lata. Wtedy i ja dowiedziałem się, że jest zakon. W seminarium spytałem o to ojca duchownego, a on mi powiedział: „Jak tylko możesz, to wstępuj do zakonu”. No i wstąpiłem. Prowizoryczny nowicjat odbyłem w ryskim seminarium duchowym. Tamten dominikanin, Litwin, Jonas Grigaitis rzekł mi: „Wypełniaj wszystko, jak należy, i to już będzie nowicjat”. I tak też zrobiłem.

Habit można było ubrać publicznie dopiero w 1991 roku. Wtedy też pewien biskup powiedział: „No, nie jest tak źle, ja myślałem, że wszyscy będą należeć do zakonów w naszym seminarium”. Bo w tamtej nienormalnej sytuacji to było normalne, że zakony wpuszczały swoje ryby do tego stawu, który nazywa się seminarium. Tak więc biskup czasem nie wiedział, czy święci na kapłana zakonnika czy księdza diecezjalnego.

Seminarium ryskie było jedynym seminarium w Związku Radzieckim?

Było jeszcze drugie w Kownie. Nasze seminarium różniło się tym, że nasz kardynał Julijans Vaivods, pierwszy kardynał w Związku Radzieckim, postanowił, że trzeba przyjmować wszystkich chętnych, ilu tylko państwo pozwoli. Z całego kraju. Jasne, że to nie były tłumy. Był też czas, że mieliśmy wszystko po rosyjsku w seminarium. Dla Łotyszów nie było to wygodne, bo rosyjski to trudny język, ale chodziło o wspólne dobro. W tym czasie przygotowanych było około stu kapłanów z różnych republik. Łotwa też dała swoich misjonarzy: dla Ukrainy, Mołdawii, Białorusi. My sami nie mieliśmy, ale dawaliśmy. Tak zarządził biskup Julijans Vaivods, który później został kardynałem.

Do seminarium nie było łatwo wstąpić. Czekali tam czekiści i trzeba było podpisywać różne dokumenty. Tu jestem wdzięczny obecnemu naszemu kardynałowi Janisovi Pujatsovi. On zawsze mówił: „Jak coś tam podpisać każą, to nie podpisujcie”. Nie wiedziałem wtedy, o co chodzi, ale pomyślałem, że to jest coś ważnego, skoro on tak mówi. Osiemnaście lat miałem wtedy. No i za niedługo mnie zawołali. Powiedzieli, że trzeba podpisać taką umowę: gdy będę słyszał, iż jakiś kapłan coś tam przeciw rządowi mówi, to żeby dać znać. A ja tak myślę do Ducha Świętego: „Co to będzie?”. Bo nie bałem się tych ludzi, tylko tego, aby przez swoją głupotę czegoś nie zepsuć. I jak tu się zachować, aby ich nie pobudzać do gniewu, a Pana Boga nie zdradzać? No a ten urzędnik mówi, że podpisać, donosić… I nagle jak olśniony mówię: „Ale przecież to i tak trzeba robić! Po co podpisywać? Przecież każdy obywatel ma obowiązek powiadomić, jeśli ktoś działa na szkodę państwa”. Nie wiedział, co ma mi odpowiedzieć. A ja dalej, że nielogicznie podpisywać to, co jest oczywiste. Ten człowiek chyba nie rozumiał?! (śmiech). No i nie podpisałem. On jeszcze mi mówił: „Sekretarki nie ma, to tylko podpis prosimy, my tekst potem dodamy” i „Nikomu nie mówić o spotkaniu”. A ja na to: „No to puszczajcie mnie już do domu. Bo ja kłamać nie mogę, a jeśli się spóźnię, to będę musiał wyjaśnić dlaczego”. Puścili mnie więc, mieliśmy się spotkać za tydzień. Poszedłem prosto do seminarium i wszystko powiedziałem rektorowi. I potem za tydzień bezczelnie przyszedłem na to umówione miejsce, ale od nich już nikt nie przyszedł.

Ojciec bardzo dobrze mówi po polsku…

Nie studiowałem w Polsce ani w niej nie mieszkałem. Ale po polsku czytam brewiarz, książki. Rozmawiam też dużo np. z dominikanami. Kiedyś mieszkałem z Polakami. Chociaż oni chcieli mówić po łotewsku. „Nam jest potrzebny łotewski język!”. A dziś klerycy w seminarium uczą się polskiego. Bo na całej Łotwie są parafie, w których trzeba po polsku mówić.

Katolicy stanowią na Łotwie mniejszość wyznaniową…

Nasz naród jest niewielki. Dwa i pół miliona osób. A katolików z tego jest ok. pięciuset tysięcy. Tu dużo jest luteran i baptystów, więc trzymamy się razem. Każdy zrobi coś dobrego. Mamy pozytywne ekumeniczne kontakty. Nie teoretyczne, ale praktyczne. To taki fenomen. Na przykład droga krzyżowa. We wszystkich miastach naszej diecezji wszyscy biorą w niej udział. Katolicy, baptyści, luteranie. I nawet proponowaliśmy, aby nie brać tych stacji, których nie ma w Piśmie Świętym. A oni mówią: „tak jak jest, tak niech będzie”. I nikomu to nie przeszkadza. To wielki skarb. Jasne, że każdy Kościół jest inny. Ale to przecież jeden chrzest, jedna wiara…

Jaka jest łotewska pobożność?

Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Najważniejsze to nikogo nie przekreślać. Kogoś, kto może jeszcze nie do końca rozumie, kto na przykład w niedzielę nie przyjdzie do kościoła albo jest w nim rzadziej, albo raz w roku… My się cieszymy, gdy ludzie przychodzą nawet raz w roku. Jasne, że lepiej byłoby częściej, ale to dobrze, że człowiek ma jakikolwiek kontakt z Kościołem. Lepiej jest wtedy podziękować: „Dziękuję, że przyszedłeś”, niż zarzucać: „Po co przyszedłeś, dlaczego tak rzadko? Skoro nie byłeś cały rok, to po co jesteś tu dzisiaj?”. Bo może być tak, że wtedy w ogóle będzie już ostatni raz. Niektórzy ludzie utrzymują kontakt z Kościołem tylko przez pogrzeb. Staramy się więc pogrzeb przygotować jak najlepiej. Kazanie powiedzieć dobrze. Bo ludzie są czujni, wrażliwi w takich sytuacjach. I słyszą zupełnie inaczej. Dużo jest przypadków, że przez pogrzeb czy nabożeństwo ludzie zbliżają się do Kościoła. Gdy widzą, że ksiądz jest grzeczny, łagodny, porozmawia z nimi. Oni myślą może, że tacy niegodni, a tu proszę, ksiądz z nimi porozmawia… Taki ściślejszy kontakt z ludźmi jest najlepszy. Chcemy też wprowadzić kolędę — bo u nas jej nie ma. Przypuszczam, że będzie dużo ludzi, którzy powiedzą: „Dobrze, że kapłan przyszedł. Ja chcę się ochrzcić”. Jasne, że ten ktoś może sam przyjść do kościoła czy kancelarii. Ale ludzie się krępują: „A jak to będzie? A może trzeba będzie dużo płacić?”. Ludziom jest bardzo trudno pójść. Ale nie tylko do nas. Nawet do lekarza. Oni aż do ostatniej chwili zwlekają. Tacy my, Łotysze, jesteśmy…

Jaki więc powinien być kapłan?

Kapłan, pasterz, który kocha swoje owce, znajdzie sposób, jak do nich dotrzeć… I będą wielkie skutki, pozytywne. Szczęśliwy kapłan, który jak Pan Jezus umie się żalić, że ludzie jak owce się błąkają, że nie mają pasterza. Który ma takie kapłańskie serce pełne miłości do tych ludzi, że mu ich szkoda, że go boli serce i on szuka możliwości. Czy to o poranku spotka kogoś i z nim porozmawia, czy gdzieś w autobusie, czy na ulicy. Bywa, że idziesz w koloratce i ktoś podejdzie porozmawiać. A ludzie patrzą. Czy będzie można mówić, czy nie? Czasem zaczynają zupełnie z innej beczki. Łatwo się zdenerwować, że po co takie banalne pytania, a potem okazuje się, że to dopiero preludium, i to do ważnej sprawy. Bo człowiek nie wie po prostu, jak rozpocząć. A jeśli widzi, że kapłan słucha, jest gotowy i ma czas, to znaczy, że kocha. Że kocha tego człowieka. I to tak po jednym ziarnku. Nikogo nie odpędzać, nie pozwolić odejść. Nas tak uczono w seminarium. Ojciec duchowny opowiadał, że w jego parafii ktoś odszedł od katolickiej wiary. No odszedł, to odszedł, i co tu zrobić? A on się starał utrzymywać z nim dobre kontakty. Tylko ludzkie dobre kontakty. O wierze nic nie mówił. Tylko przyjaźń, pomoc… I po kilku latach ów człowiek sam powiedział: „Ja bym już chciał wrócić do Kościoła”. „No to dobrze”. I to wszystko. Czasem człowiek chce wrócić, a się boi, że będą mu wyrzucać, gdzie on był wcześniej…

Wracamy zatem do Kościoła. Od kiedy liturgia jest sprawowana w języku łotewskim?

Jeśli dobrze pamiętam, to łotewski pojawił się w liturgii w 1989 roku. Na początku towarzyszyły temu takie dziwne uczucia. Że nie brzmi to tak pięknie jak łacina. Ale powoli ludzie się przyzwyczaili. Czas był potrzebny. Mało też było łotewskiej literatury religijnej. Teraz już jest trochę tłumaczeń. Ale kiedyś modlitewnik to była jedyna literatura, dlatego Kuria Ryska wydała modlitewnik z katechizmem wewnątrz. To było mądre. Gdy dostali pozwolenie, to od razu sto stron drukowali. Potem weszła msza, pieśni trzeba było dostosować. I tak się krystalizowało to wszystko.

Jakie nastroje towarzyszyły wizycie Jana Pawła II w 1993 roku?

Słyszeliśmy, że papież jeździ po całym świecie. Ale ja myślałem, że nie jest możliwe, żeby przyjechał do nas. To byłby cud nad cudami. Jesteśmy przecież małym krajem. Ale z czasem jakby bliżej było tego cudu. No i przyjechał. To było bardzo piękne. Pamiętam, że pewien człowiek, zresztą niekatolik, pytał wtedy kapłana: „Kiedy jeszcze Ojciec Święty przyjedzie?”, a ten mu odpowiedział: „Przecież jeszcze nie odjechał, a ty już pytasz, kiedy przyjedzie”. Na co ów człowiek rzekł: „Bo ja na niego popatrzyłem i taki odruch miałem, że chcę być lepszy” . Taki wpływ Ojca Świętego: „Chcę być lepszy — gribu but labaks”. I taki był nasz Ojciec Święty.

Kilka lat później papież powołał ojca na stanowisko biskupa.

Z końcem roku 1999 przyszła wiadomość, że Ojciec Święty prosi, abym przyjął święcenia biskupie. To był szok. Bo to wielkie stanowisko w Kościele i odpowiedzialność, i świętość, i kompetencje. A ja miałem tylko 37 lat. To było w adwencie, a święcony byłem w marcu w roku jubileuszowym. No i pojechałem do Rzymu kupić pastorał i mitrę, i pierścień biskupi. Nocowałem tam u dominikanina o. Konrada Hejmo. Czułem się jak w domu. On zapytał: „Może by mszę odprawić z Ojcem Świętym?”. Rano dowiedziałem się, że jest msza. W prywatnej kaplicy. Ja będę koncelebrował. Ojciec Święty i ja jako nominowany biskup. A tam tacy zasłużeni księża siedzą… Po mszy arcybiskup Dziwisz mówi do nich: „Pewnie się zastanawialiście, dlaczego ten młodzieniec stoi obok papieża? A to jest nominowany biskup. Nie patrzcie, że taki młody!”. I żartowali wszyscy, i śmiali się, i klaskali. Wtedy Ojciec Święty wziął krzyż biskupi i nałożył mi go swoimi rękoma. Szedłem potem przez plac świętego Piotra z tym krzyżem i myślałem: „Wszyscy na mnie patrzą teraz, cały świat” (śmiech).

Podobno pasją Ojca jest wędkarstwo?

Lubię wędkarstwo. Kiedy wędkuję, zupełnie znika poczucie czasu. Ale teraz nie mam na to za wiele czasu. Motto mojego biskupstwa to In nomine Domini — W imię Pana. Uczniowie w imię Pana zarzucili sieci i okazało się, że nie było to daremne. Tak naprawdę zawsze — niezależnie od tego, co robię, dokąd idę, gdzie jestem, z kim się spotykam, z kim rozmawiam — zadaję sobie pytanie, co mógłbym uczynić takiego, co pomagałoby zbawieniu duszy. To podobnie jak z wędkarstwem. Nie ma wtedy ani odpoczynku, ani jedzenia, ani spania. Znika poczucie czasu. Jest tylko jeden jedyny cel, pozyskać nowych przyjaciół dla Chrystusa.

Jeszcze z czasów seminaryjnych pamiętam, że gdy jechałem na Ukrainę do swego wujka księdza Jana Krapana, w pociągu często były gorące dyskusje, pytania o wieczność i wartości. Muszę powiedzieć, że dla mnie to wielka radość. Zawsze jestem wzruszony, kiedy się nie myśli o jedzeniu, nawet gdy się jest głodnym. Nie przechwalając się, jestem hazardzistą w poszukiwaniu przyjaciół dla Chrystusa.

Dziś, z perspektywy lat i doświadczenia, jak ojciec odczuwa: miłość pasterska to łatwa czy trudna miłość?

Mistrz Eckhart mówi: „Miłość rodzi cierpienie”. No i porodziła. Ostatnio miałem trudny czas. Ale przez takie cierpienie wypali się to, co się ma wypalić. Bo Pan Bóg chce z nas wypiec świętych. Wierzę, że tak jest. Kto zaś chce być bliżej Boga, musi dopuścić, że i to go spotka. Kiedy nie rozumiesz drugiego człowieka, który ci jest bliski, tego, co on robi, co mówi… Jeżeli sam przeszedłeś przez cierpienie, to tak jak pisał Augustyn, łatwiej zbudować most ze swojego serca do serca drugiej osoby. Pan Bóg pozwala się upokorzyć. I niech umiera to wszystko, co się nie podoba Panu Bogu… A potem tak spokojnie, tak delikatnie, ostrożnie… Pasterz… (chwila zadumy) Będzie dobrze! Jeżeli bowiem zachowujemy wierność, wtedy Pan Bóg też nie pozwoli zginąć. Nie pozwoli nikomu zginąć. A serce pasterza często boli, bo chcesz, żeby lepiej było… Ale ja muszę uczyć się cierpliwości, uczyć czekać. Pan Bóg też czeka. Na nas. Na nasz wzrost. On bardziej nas kocha, niż my potrafimy kochać innych ludzi. I czeka. Nawet do ostatniej chwili. Nikogo nie przekreśla. Choć Pan Jezus mówił też ostro. Wypędzał ze świątyni. To też jest sposób kochania. Taki mocny. Na razie jestem na takim odcinku, kiedy często pytam Ducha Świętego: „Jak to teraz byłoby najlepiej?”.

Tacy my jesteśmy
Wilhelm Lapelis OP

urodzony 30 grudnia 1961 r. w Dyneburgu – Vilhelms Toms Marija Lapelis OP, łotewski duchowny rzymskokatolicki, dominikanin, koadiutor diecezji lipawskiej (2000-2001), biskup diecezjalny Lipawy (2001-2012), sekretarz generalny Konferencji Biskupów Łotwy (2011-2012), od 2012 r...

Tacy my jesteśmy
Krzysztof i Inese Błażyca

małżeństwo. Inese Błażyca – tłumacz z języka łotewskiego na język polski....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze