Spowiedź bez końca. O grzechu, pokucie i nowym życiu
Okazało się, że największym problemem nie jest opanowanie języka. Najtrudniej było poznać to wszystko, czego nie da się wyczytać w książkach: zwyczaje, odruchy, bajki usłyszane w dzieciństwie, filmy, które Amerykanie widzieli w młodości. Dla polskich dominikanów był to kod, który każdy, kto urodził się w Stanach, ma w sobie za darmo.
Pomysłodawcą powstania klasztoru polskich dominikanów w Nowym Jorku jest o. Maciej Zięba. Jeszcze w czasie studiów podchwycił uwagę wykładowcy filozofii analitycznej prof. Alfreda Gawrońskiego, który twierdził, że Polacy nie zdają sobie sprawy z dysproporcji między Europą a Stanami Zjednoczonymi, bo gdy w Europie wychodzi jedna ważna książka o Platonie na dwa lata, to w Stanach ukazuje się dziesięć takich książek rocznie. – Studiując zagadnienia społeczne, zauważyłem, że najciekawsze odpowiedzi na temat współczesnych problemów polityki, ekonomii czy spraw kulturowych płyną z centrów myśli chrześcijańskiej zlokalizowanych w Ameryce, podczas gdy w Europie takiej refleksji brakuje – wspomina ojciec Maciej. Kiedy wyjechał do Stanów, utwierdził się w przekonaniu, że ten kraj ma w sobie ogromny potencjał intelektualny, że warto tam studiować.
Poznać miasto lepiej niż miejscowa policja
Szanse na realizację studenckiej idei otworzyły się, gdy w 1998 roku o. Maciej Zięba został wybrany przełożonym polskich dominikanów. Dzięki swojemu przyjacielowi ks. Richardowi Neuhausowi, który był doradcą i współpracownikiem kardynała Johna Josepha O’Connora, udało mu się przedstawić arcybiskupowi Nowego Jorku swój pomysł. Kardynał był zainteresowany zwiększeniem liczby wspólnot zakonnych na terenie swojej diecezji, dlatego życzliwie przyjął inicjatywę polskiego kapłana. Rozpoczęły się negocjacje z amerykańskimi dominikanami i diecezją, które przerwała śmierć kardynała 3 maja 2000 roku. Nowy ordynariusz Nowego Jorku kard. Edward Egan podchodził do sprawy z twardym realizmem. Nie był wizjonerem, a swoje zadanie widział w uporządkowaniu finansów diecezji. Paradoksalnie okazało się to szansą na zrealizowanie zamysłu o. Macieja Zięby.
W tym czasie do Nowego Jorku przybyło dwóch dominikanów. Pierwszy, w listopadzie 2000 roku, wylądował na lotnisku JFK o. Jacek Buda. Wcześniej był w Tarnobrzegu katechetą, duszpasterzem szkół średnich, opiekunem Odnowy w Duchu Świętym, współtwórcą audycji radiowych, a po przeprowadzce do Warszawy sekretarzem prowincji i duszpasterzem grup postakademickich. Został przydzielony jako wikariusz do parafii Świętych Niewiniątek na 37 ulicy w Midtown Manhattan. Proboszcz, pod którego skrzydła trafił, bardzo poważnie podszedł do zadania wprowadzania młodego dominikanina w życie nowojorskiego Kościoła. – Chodziłem na spotkania dekanalne, uczestniczyłem w spotkaniach z biskupami i księżmi, oficjalnie i towarzysko – wspomina o. Jacek. Jednocześnie pracował duszpastersko. Odprawiał dwie msze dziennie, spowiadał, był kapelanem w szpitalu, prowadził grupę młodzieżową. Jako znawca tajnych służb i miłośnik powieści sensacyjnych postanowił skorzystać z zasady agentów GRU ujawnionej przed Wiktora Suworowa w książce Akwarium: agent, który znajdzie się w obcym mieście, musi w ciągu trzech miesięcy znać je lepiej niż miejscowa policja. Przemierzał pieszo Manhattan wzdłuż i wszerz, by poznać jego ulice i aleje, skwery i zaułki.
W lutym 2001 roku przyleciał z Australii do NYC o. Andrzej Fornal, który wcześniej przez trzy lata duszpasterzował australijskiej Polonii. Dowiedział się, że praktykę nowojorskiego księdza rozpocznie w parafii na Bronksie, gdzie 75% mieszkańców stanowią imigranci latynoscy. – Myśleli, że znam hiszpański, którego jednak nie znałem – wzdycha. To był trudny czas, do którego Andrzej niechętnie wraca, nie lubi go wspominać.
Obaj usłyszeli, że wiosną, najpóźniej w ciągu pół roku, otrzymają propozycje objęcia którejś z parafii nowojorskich. Jednak wkrótce w Kościele amerykańskim wybuchły skandale związane z molestowaniem nieletnich przez księży i tuszowaniem tych faktów. O polskich dominikanach zapomniano. – Były takie momenty, gdy myśleliśmy, że nasza obecność tutaj nie ma sensu. Jechaliśmy wtedy do Nowej Anglii, do New Port, popatrzeć na ocean – wspominają.
„New York Times” zamiast „Wyborczej”
Przestawienie się na kulturę amerykańską wymagało od polskich dominikanów wielkiego wysiłku. Wiedzieli, że dla ludzi, którym będą służyli, mają być kapłanami, a nie obcokrajowcami. Musieli poszukać nowej tożsamości. – Ująłem to w haśle, że muszę stać się księdzem amerykańskim – mówi o. Jacek. – Gdy dowiedziałem się, że będę duszpasterzem w Stanach Zjednoczonych, na dwa lata przed wyjazdem przestałem czytać książki po polsku. Czytałem tylko amerykańskie. Brewiarz i różaniec odmawiałem po angielsku – dodaje. Dziś czyta amerykańskie gazety, ogląda w TV amerykańskie dzienniki. Prowadzi to do śmiesznych sytuacji, gdy okazuje się, że wie więcej o historii Stanów niż urodzeni tam Amerykanie. – Nie żyję okrakiem i nie zaglądam zbyt regularnie do internetowych wydań polskich gazet. Skoro mam tu duszpasterzować, nie mogę zaczynać dnia od czytania „Rzeczpospolitej”, tylko od „Wall Street Journal”, nie od „Wyborczej”, tylko od „New York Timesa” – mówi.
Okazało się, że największym problemem nie jest opanowanie języka, choć musieli nauczyć się angielskiego w takim stopniu, by spowiadać i prowadzić rozmowy duchowe, które wymuszały konieczność odruchowego rozumienia, co ludzie mówią, gdy używają idiomów czy skrótów myślowych. Najtrudniej było nauczyć się tego wszystkiego, czego nie da się wyczytać w książkach. Poznawali tak banalne zdawałoby się drobiazgi, jak to, w jakiej odległości od drugiego człowieka stanąć w metrze, by go nie zaniepokoić, albo jaką odległość zachować między samochodami jadącymi na autostradzie. Tego nie ma w żadnych przepisach, bo każdy Amerykanin wie to instynktownie. Musieli się nauczyć amerykańskiego sposobu patrzenia na liturgię, stylu prowadzenia rozmowy, tego, jak daleko mają prawo posunąć się z pytaniami w rozmowie czy podczas spowiedzi.
Był to też bardzo bolesny proces pozbywania się warsztatu kaznodziejskiego. Do głoszenia słowa Bożego człowiek dorasta od chwili, gdy zaczyna słuchać pierwszych słów rodziców, gdy zaczyna wypowiadać pierwsze słowa. Warsztat polskiego kaznodziei przestał tu funkcjonować. – W parafii Świętych Niewiniątek, która leży w dzielnicy Fashion District, stanąłem przed tłumem pracowników firm odzieżowych i ich szefów, którzy w przerwie na lunch przyszli na mszę św. Wiedziałem, że mam pięć minut, by powiedzieć im o Ewangelii. I czułem w sobie całkowitą pustkę – opowiada o. Jacek. – W Polsce mogłem błysnąć, zainteresować niebanalnym pomysłem, ciekawą konstrukcją zdania czy narracji. Zastanawiałem się, czy w ogóle jest możliwe kaznodziejstwo w obcym języku. Teraz wiem, że tak. Najpierw z pokorą musiałem się zgodzić na mówienie takich kazań, jakie potrafię, a dopiero po dłuższym czasie mogłem mówić takie, jakie chciałem powiedzieć.
Kościoły w Ameryce nie są puste
Polscy dominikanie przekonali się, że amerykański katolicyzm to zjawisko ciekawe, zupełnie inne od wszystkiego, co można spotkać w Europie. Stany Zjednoczone to kraj bardzo chrześcijański, a teraz staje się coraz bardziej katolicki. Ponad 62 mln ludzi, czyli ponad 20% społeczeństwa, przyznaje się do katolicyzmu. Te proporcje są jeszcze korzystniejsze dla katolicyzmu na wschodnim wybrzeżu. Jest to katolicyzm żarliwy. W kościele Świętych Niewiniątek na 37 ulicy w dni powszednie odprawiano do niedawna osiem mszy św. Na każdej można spotkać od kilkudziesięciu do 200 osób. Widzi się wyraźnie brak księży. Ludzie świeccy są jednak aktywni. Ze względu na silny wpływ Kościołów protestanckich w amerykańskim katolicyzmie akcent jest położony na powinność bycia porządnym człowiekiem.
Andrzej i Jacek dostrzegają konieczność głoszenia nauki o łasce, o tajemnicy Boga, bo tutejszy katolicyzm wydaje się suchy, bardzo moralny. – Najważniejsze z tego, co mamy do zaoferowania Amerykanom, jest wychowanie w wierze jako tajemnicy, a nie w wierze jako sposobie działania – stwierdza o. Jacek. Oczywiście istnieją ludzie, którzy mówią o sobie, że byli wychowani jako katolicy, co oznacza, że dziś z Kościołem nie mają już nic wspólnego. Z drugiej strony istnieje zjawisko zupełnie w Polsce nieznane, bo wielu protestantów, bardzo żarliwych i praktykujących, przechodzi do Kościoła katolickiego i widzi to jako logiczne dopełnienie swojej drogi. Statystyki mówią, że rocznie jest to kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
Kościół amerykański przeżywał najtrudniejsze chwile w burzliwych latach 60. i 70. We wspólnocie katolickiej załamała się integralność głoszonej wiary i zachowywanych zasad moralnych. Zarówno księża, jak i wierni podzielili się wtedy na liberałów i konserwatystów. Podział ten do dziś widoczny jest w parafiach i diecezjach. Przechodząc z parafii do parafii, można doświadczyć wielkich kontrastów. Ludzie często identyfikują się przez przynależność do jednej z nich.
Zróżnicowanie powoduje, że wierni krytycznie obserwują księży, bo zdają sobie sprawę, że styl kapłana będzie rzutował na ich wiarę. Czasem mówią: „zostałem zostawiony przez mój Kościół”, tzn. rzeczy, które głosi ksiądz, nie są prawdami, w które ja wierzę. Nierzadkie są bezpośrednie reakcje ludzi na homilie. – Znałem świeckiego teologa, który zirytowany liberalnymi tezami wygłaszanymi przez proboszcza, spisał fragmenty kazań na marginesach śpiewnika, po czym wysłał list do Kongregacji Doktryny Wiary. Efekt był taki, że nieortodoksyjny ksiądz został odsunięty od głoszenia kazań – opowiada o. Andrzej.
Czy istnieje jakaś inna Columbia?
Co parę miesięcy o. Jacek telefonował do kurii, ale nic się nie działo. Ze swoim proboszczem przejrzał mapę diecezji. Wskazywał nawet lokalizacje, ale nikt na sugestie nie reagował. Dopiero w 2002 roku wikariusz biskupa zaproponował parafię Aniołów Stróżów na zachodzie Manhattanu.
Dominikanie szybko się przekonali, że parafia stworzona przez irlandzkowłoską wspólnotę robotników portowych nie jest wymarzonym miejscem. Obciążona długami, położona na uboczu, w dzielnicy zdominowanej przez wspólnoty gejowskie nie miała parafian, a prężnie działająca szkoła zajmowała cały dom parafialny. Po ożywionej debacie z przyjaciółmi zdecydowali się wysłać do biskupa list, w którym pisali, że propozycja jest interesująca, ale stawiali kłopotliwe pytania dotyczące struktury finansowej parafii, możliwości wyprowadzenia szkoły… Na ten list nie otrzymali odpowiedzi. Myśleli, że będą musieli wracać do Polski.
Dwa miesiące później o. Maciej Zięba otrzymał telefon z propozycją objęcia parafii Notre Dame z duszpasterstwem akademickim uniwersytetu Columbia. – Gdy usłyszałem, że chcą nam dać parafię, w skład której wchodzi Columbia, zadzwoniłem do Richarda Neuhausa, by zapytać, czy w Nowym Jorku jest jakaś inna Columbia, bo nie chciałem uwierzyć, że obejmiemy duszpasterstwo prestiżowego uniwersytetu – wspomina. Tym razem nie było wahania. – Na początku patrzyli na nas podejrzliwie. Trochę czekali, co pokażemy po przejęciu parafii. Gdy nas poznali, spotkaliśmy się z życzliwością i akceptacją – twierdzi o. Andrzej.
Postanowili być widoczni
W czerwcu 2003 roku o. Andrzej otrzymał nominację na proboszcza parafii. Początkowo Polacy mieszkali tu z dotychczasowymi duszpasterzami, którzy wyjechali pod koniec sierpnia. Oficjalne objęcie parafii nastąpiło 3 października 2003 roku. Kościół i dom parafialny leżą na północnym zachodzie Manhattanu, na rogu 114 ulicy i Morningside Drive. Parafia została założona przez wspólnotę francuską w XIX wieku. Fundatorką kościoła była kobieta, której syn został uzdrowiony w Lourdes, dlatego prezbiterium stanowi kopia groty lourdskiej. W latach 30. XX wieku Francuzi wrócili do ojczyzny i parafia stała się typowo amerykańska. Jej ranga wzrosła, gdy w 1988 roku przeniesione zostało tu duszpasterstwo uniwersytetu Columbia. Dominikanie odpowiedzialnością obejmują kościół Notre Dame oraz posługę katolicką w międzywyznaniowej kaplicy św. Pawła na terenie uniwersytetu. Poza tym duszpasterzują w szpitalu św. Łukasza. Opiekują się też domem starców oraz akademikiem.
Początkowo o. Fornal przestraszył się odpowiedzialności. Nie miał żadnych doświadczeń w byciu proboszczem, czuł, że zadanie go przerasta. Okazało się, że musi dbać o liturgię, o chór parafialny, że będzie przygotowywał do sakramentu małżeństwa, a rodziców do chrztu dzieci. Niemałą część pracy stanowić miała administracja, dbanie o remonty i płacenie rachunków. Gdy zaczął nawiązywać kontakty z ludźmi, okazało się, że może liczyć na wsparcie wiernych. – Zatrważające było wyobrażenie, że jesteś proboszczem w najsłynniejszym mieście amerykańskim, że masz styczność z profesorami i studentami prestiżowego uniwersytetu, ale w konkretnych rozmowach i kontaktach okazało się, że są to zwykli ludzie potrzebujący świadectwa wiary – wspomina o. Andrzej. – Musiałem uznać to środowisko za swoje i nauczyć się w nim żyć, a nawet więcej: być jego liderem.
Od początku dominikanie postanowili być widoczni. Habit miał być ich znakiem rozpoznawczym. W Stanach Zjednoczonych kapłan odprawiający msze św. zawsze wita się lub żegna z wiernymi. Nowo nominowany proboszcz chciał być widoczny po każdej mszy, niezależnie od tego, czy ją odprawia czy nie, by ludzie go poznali, wiedzieli, do kogo się w razie czego zgłosić. Tak czyni do dziś. – W niedzielę stwarzam możliwość umówienia się na pozostałe dni tygodnia – stwierdza. – Dzięki naszej obecności w habitach ludzie poczuli się bardziej zadomowieni w naszym kościele.
Parafianie wiedzieli, że przychodzą Polacy, i obawiali się, czy poradzą sobie z prowadzeniem parafii, czy nie wprowadzą radykalnych, niechcianych przez nich zmian, czy nie zburzą wszystkiego, co zbudowali poprzednicy. Ważnym momentem było przygotowanie pięknej liturgii na święta Bożego Narodzenia. Po liturgii przyszła do nowego proboszcza kobieta i przepraszała, że początkowo w niego wątpiła. Podobnie było po Wielkanocy, gdy ktoś stwierdził, że jest dumny, iż może być częścią tej parafii. Po pewnym czasie obecność postaci w białych habitach zyskała przychylność ludzi do tego stopnia, że kiedyś zadzwonił do proboszcza przerażony chłopak, którego dziewczyna połknęła środki nasenne. Nie był katolikiem, ale wiedział, że do dominikanów może zwrócić się o pomoc.
Szpital, który dominikanie mają pod opieką, został zbudowany przez Kościół episkopalny. Gdy zaczęło pojawiać się więcej katolików, powstał problem opieki duszpasterskiej dla nich. Zanim pojawili się kapłani z Polski, próbowano wypracować różne formy posługi. Obecnie zawsze któryś z ojców musi być pod pagerem. Duszpasterstwo zatem ogranicza się do posługi sakramentalnej na wezwanie przez rodzinę czy pacjenta albo przez pielęgniarki, które wiedzą, że ktoś jest katolikiem, bo przy przyjęciu do szpitala pacjent podaje swoje wyznanie. Komunię św. do szpitala noszą ludzie świeccy. O tym, jak bardzo życzliwie dominikanie są przyjmowani przez lekarzy i pielęgniarki, świadczy sytuacja, gdy o. Andrzej został wezwany do namaszczenia operowanego człowieka, którego stan był krytyczny. Dominikanin został wpuszczony na salę operacyjną. Lekarze na chwilę przerwali operację i odstąpili od pacjenta, by o. Andrzej mógł go namaścić. – Pytałem potem innych kapelanów, czy im się to kiedyś zdarzyło. Nikt się z czymś takim nie spotkał – komentuje dominikanin.
Kredyt zaufania
Ciekawym rysem kulturowym Nowego Jorku jest sympatyczny sposób przyjmowania osób w koloratce czy habicie. Nie jest to klerykalna uniżoność, ale reakcja na kogoś, kogo chciało się spotkać. W tym społeczeństwie tym policjanci, strażacy czy lekarze traktują księdza jako jednego ze swoich, jako kogoś, kto wykonuje zawód służący społeczeństwu. Nikogo nie dziwi obecności religii w sferze publicznej. Niejednokrotnie w restauracji można spotkać ludzi głośno się modlących przed jedzeniem.
Taki kredyt zaufania powoduje, że tym bardziej trzeba się liczyć z negatywną reakcją, gdy zaufanie to zostanie zawiedzione. Było to bardzo wyraźnie widoczne w okresie zwanym Długim Wielkim Postem 2002 roku, gdy wyszło na jaw wiele, ukrywanych dotąd przez biskupów, afer związanych z molestowaniem osób w parafiach. Co ciekawe, nie przełożyło się to na niechęć do Kościoła czy wiary, jak to się stało w innych krajach, np. w Irlandii. Ludzie stwierdzali raczej, że zawiodła struktura administracyjna Kościoła, więc decydowali, że nie będą płacili danin diecezjalnych, ale będą przekazywać pieniądze bezpośrednio na rzecz parafii albo księżom, którym ufają. W czasie tego kryzysu o. Jacek rozmawiał w Minnesocie z policjantem, który był katolikiem. – Pytałem, czy skandale zaowocują masowymi odejściami od Kościoła. On mi odpowiedział: Ja nic złego nie zrobiłem, dlaczego mam odchodzić od Kościoła, niech odejdą ci, którzy zgrzeszyli – wspomina. Podobnie myśli albo zgodnie z podobną zasadą postępuje wielu Amerykanów. O. Andrzej twierdzi, że od Amerykanów możemy się uczyć otwartości, odpowiedzialności za Kościół. Ludzie traktują tam swoją wiarę serio i nie boją się wyrażać tego na zewnątrz.
Duszpasterze pochodzących ze słabszej kultury
Oficjalnie dominikanie są przez uniwersytet Columbia zatrudnieni, by zapewnić pomoc duchową studentom i profesorom. Diecezja, która płaci wszystkie rachunki duszpasterstwa, oczekuje, że dominikanie będą reprezentować Kościół katolicki i wprowadzać go do wspólnoty uniwersyteckiej. O. Jacek twierdzi, że zadaniem DA jest budowanie wspólnot przygotowujących ludzi do dawania życiowych odpowiedzi płynących z zakorzenienia w wierze katolickiej. Prowadzone przez niego duszpasterstwo dzieli się na dwie części. Na studentów college’u, którzy są w wieku od lat 18 do 21, oraz starszych, którzy zdobywają tytuły magisterskie i doktorskie. Te dwie grupy różnią się nieznacznie wiekowo, ale bardzo jeśli chodzi o dynamikę i styl życia. Dominikanie dbają, by istniało forum dyskusji i intelektualnych debat oraz miejsce, gdzie można się spotkać na liturgii i modlitwie. Starają się też uczyć umiejętności życia we wspólnocie. W ramach zajęć duszpasterstwa można poczytać wspólnie teksty magisterium Kościoła. Przez ostatnie dwa lata studenci czytali teksty kard. Josepha Ratzingera. W minionym semestrze inna grupa dyskutowała o błogosławieństwach. Na początku każdego semestru zapraszani są eksperci, którzy rozpoczynają jakąś debatę. W zeszłym semestrze byli to socjolog, psycholog, teolog i dziennikarz, którzy rozmawiali o koncepcji ojcostwa we współczesnej kulturze. Raz do roku odbywa się wykład w ramach cyklu Merton Lectures, na Columbii studiował bowiem Thomas Merton. Młodsi angażują się charytatywnie w opiekę nad uczniami szkół. Istnieje też ruch obrony życia, sprzeciwiający się aborcji i eutanazji. Przez pewien czas działała grupa „Pro women, pro life”, w którą angażowały się feministki broniące dzieci poczętych. W poniedziałki wszyscy mogą przyjść na adorację, w piątki zapraszają dwie grupy modlitewne. W tym roku na Zesłanie Ducha Świętego odbyła się pierwsza noc czuwania. Duszpasterz jest też zawsze gotowy rozmawiać indywidualnie.
Obecność polskich dominikanów jako duszpasterzy na Columbii była z początku sytuacją szokującą dla Amerykanów. Polaków traktuje się w Stanach jako ludzi pochodzących ze słabszej kultury. Znani są oni raczej z solidnej, ciężkiej pracy fizycznej. Mało kto łączy Polaka z pracą naukową. Naukowca czy eksperta kojarzy się częściej z kimś z Azji: Chińczykiem czy Koreańczykiem. Gdy moi współbracia zostali duszpasterzami słynnego uniwersytetu, te stereotypy bardzo ożyły. W powietrzu wisiało pytanie: „Co oni mogą nam pokazać?”. Polacy też je sobie zadawali, zastanawiali się, jak mają zaistnieć. Okazało się jednak, że zastosowanie polskich modeli duszpasterstwa akademickiego wypracowanych jeszcze w latach 60. czy 70., dostosowanych do mentalności i kultury Amerykanów, bardzo się sprawdza. W Stanach Zjednoczonych wpływ duszpasterstw akademickich na życie Kościoła nie ma tak dużego zasięgu, jak w Polsce. Wszystko skupia się wokół parafii. Styl działania polskiego duszpasterstwa okazał się nowy i świeży dla tutejszych studentów. Kazania polskich kaznodziejów, przy całej niedoskonałości językowej, trafiają do ludzi. Trochę pomaga fakt, że 38 tysięcy studentów i profesorów Columbii reprezentuje 102 narodowości, więc zagraniczny duszpasterz na Columbii nikogo nie dziwi. Wielu z dziewiętnastu kapelanów innych wyznań czy religii również pochodzi z zagranicy. Buddysta jest Japończykiem, imam jest Pakistańczykiem, poprzedni rabin pochodził z Anglii, a korzenie miał w Polsce.
O. Maciej Zięba, zbierając opinie o pracy swoich podwładnych, usłyszał, że „od II wojny światowej obecność katolicka na Columbii nie była tak wyraźna i tak dobrze przyjmowana, jak obecnie”. Byłemu prowincjałowi wtóruje ksiądz Richard Neuhaus: – Najpierw wszyscy byli zaskoczeni, że kardynał przeznaczył polskich dominikanów do pełnienia posługi na uniwersytecie Columbia i w kościele Notre Dame. Dziś panuje przekonanie, że to była znakomita decyzja. Wystarczy powiedzieć, że duszpasterzowanie Jacka charakteryzuje się zaraźliwym entuzjazmem – mówi. Podobne spostrzeżenia ma Tytus Cytowski, absolwent Harvardu, prawnik pracujący w jednej z nowojorskich korporacji: – Polscy dominikanie są czymś wyjątkowym. Wyróżnia ich odwaga wchodzenia w dialog, umiejętność pojawiania się w miejscach, gdzie są potrzebni. Pokazują katolicyzm jako rzeczywistość dynamiczną, żywą, która ma przełożenie na życie codzienne. To widać w ich rozmowach ze studentami na Columbii, to się poznaje po ludziach, których zapraszają do duszpasterstwa – stwierdza. O tym, że polscy dominikanie nie są już w Nowym Jorku anonimowi, przekonałem się, stojąc na przejściu dla pieszych na 5 Alei. Mijał nas ciemnoskóry młodzian – zapewne student – wiozący na rowerowej rikszy roześmiane turystki. „Dzien dobly” – wykrzyknął na widok moich braci.
Staram się opowiadać, a on nie słucha
Wyjazd z Polski skazuje człowieka na osamotnienie. Tutejsi dominikanie mają poczucie, że nikomu tu, na miejscu nie są w stanie opowiedzieć nawet części swoich przeżyć dotyczących ojczyzny. Z kolei podczas wizyt w kraju próba opowiedzenia o doświadczeniach amerykańskich okazuje się prawie niemożliwa. – Każde środowisko ma swoje problemy. Niezbyt obchodzi ich opowieść o świecie, z którym niewiele mają wspólnego. Jesteś dla nich kimś obcym – stwierdza o. Andrzej. – Ktoś pyta: Jak żyjesz. Staram się opowiadać i po kilku minutach widzę, że on nie słucha. To nie wynika ze złej woli czy lekceważenia, tylko w mojej opowieści jest tak dużo elementów nieznanych rozmówcy z osobistego doświadczenia, że traci ze mną kontakt. Wtedy doświadczasz samotności pomimo fizycznej bliskości.
Nigdy nie przestaną być Polakami, ale czasem zdają sobie sprawę z tego, że gorzej mówią po polsku. Szczególnie podczas wizyt w kraju słyszą, że używają kalek językowych, że pewne idiomy są im nieznane. – To jest smutne, bo czuję, że przestaję być w pełni tym, kim byłem jako Polak, pomimo że byłem z tego faktu dumny. Z drugiej strony nigdy nie będę w pełni Amerykaninem, bo nie brzmię jak Amerykanin. Co prawda chwalą mnie, że świetnie mówię po angielsku, ale taka pochwała jest stwierdzeniem, że ludzie słyszą moją inność – mówi… To jest zawieszenie na poziomie językowym.
Podobne pojawia się także na poziomie kulturowym. Zwyczaje, odruchy, bajki usłyszane w dzieciństwie, filmy, które Amerykanie widzieli w młodości, są dla polskich dominikanów niedostępne. Nie noszą w sobie kodu, który każdy, kto urodził się w Stanach Zjednoczonych, ma w sobie za darmo. Jednocześnie tracą kontakt z kontekstem kulturowym współczesnej Polski. To prowadzi do doświadczenia bycia tułaczem, pielgrzymem na każdym poziomie życia. Twierdzą, że dużo ważniejszym punktem odniesienia ich tożsamości jest dziś bycie dominikaninem. Jest ono bardziej uniwersalne, narodowość przestaje być tak ważna.
Oczekiwanie na następnych
Teraz jest ich czterech. W roku 2006 do dwóch pionierów dołączyli dwaj inni polscy dominikanie: o. Wojciech Morawski, który pełni funkcję przełożonego domu Divine Mercy House, oraz o. Jacek Kopera, który stał się drugim duszpasterzem akademickim na Columbii.
Nie wiedzą, jaka będzie przyszłość, ale patrzą na świat z nadzieją. Przekonali się, że jednym z dominikańskich talentów jest umiejętność prowadzenia duszpasterstwa akademickiego. W Stanach Zjednoczonych istnieje obecnie pilna potrzeba odnowienia duszpasterstw na wielu prestiżowych uniwersytetach. Polacy twierdzą, że najsensowniejsza byłaby formuła tworzenia DA z amerykańskimi dominikanami. Polskie doświadczenie może być zaczynem, na podstawie którego warto wypracować amerykańską formułę duszpasterstwa studentów i profesorów. Ameryka kształci elity rządowe całego świata. Gdy byłem w Nowym Jorku, prezydentem Łotwy wybrany został absolwent Yale. Wielu urzędujących obecnie prezydentów, premierów, ministrów kształciło się na uniwersytetach amerykańskich. Polscy dominikanie z NYC stwierdzają, że sposobem apostolskiego pójścia na krańce świata jest dziś obecność w miejscach, do których te krańce świata same przychodzą, czyli w amerykańskich kampusach. W tym momencie katoliccy księża są na nich niemal niewidoczni. – Może to jest wyzwanie dla nas, zwłaszcza że biskupi błagają o duszpasterzy? – stawiają pytanie. Twierdzą, że w tym momencie praktycznie wszystkie ośrodki są do wzięcia. W ciągu ostatnich trzech lat amerykańscy dominikanie przejęli duszpasterstwo na czterech uniwersytetach, wśród których jest Dartmouth, a w nim Tuck School of Business, według „Wall Street Journal” najlepsza w Stanach Zjednoczonych szkoła biznesu. – Jeśli takie miejsca są do wzięcia, to wszystko jest do wzięcia – stwierdza największy entuzjasta idei zakładania duszpasterstw akademickich na amerykańskich uniwersytetach, o. Jacek. – Biskupi mają tragiczną sytuację personalną, dlatego z otwartymi ramionami witają każdego człowieka, który daje nadzieję na sensowne poprowadzenie duszpasterstwa.
Polscy dominikanie podkreślają, że nigdy nie chcieli, by ich obecność w Stanach Zjednoczonych była jedynie samorealizacją. – Zawsze czuliśmy się ludźmi, których posłała polska prowincja dominikanów, byliśmy jej przedstawicielami. Nasza praca jest też dla braci. Jesteśmy gotowi pomagać każdemu, kto chciałby tu pracować. Czujemy się przyczółkiem większego zaangażowania misyjnego polskich dominikanów – stwierdza o. Jacek. – Irlandczycy opowiadali, że na początku XX wieku dwie trzecie dominikanów irlandzkich było na misjach. To jest dla mnie ideał życia dominikańskiego. Myślałem, że to jest do zrobienia w naszej polskiej prowincji, że mamy wiele do dania Kościołowi powszechnemu.
Obecny prowincjał polskich dominikanów o. Krzysztof Popławski, który nosi w sobie żywe pragnienie udania się na misje, cieszy się z entuzjazmu ojców pracujących w Nowym Jorku, ale znacznie spokojniej podchodzi do rysowanych przez nich perspektyw: – Jeśli w ciągu najbliższych dziesięciu lat uda się stworzyć trzy, cztery polskoamerykańskie teamy, które obejmą duszpasterstwa na uniwersytetach amerykańskich, to trzeba się będzie z tego cieszyć. Najtrudniejsze jest znalezienie odpowiednich ludzi, którzy gotowi byliby opuścić Polskę i wyjechać na misje do Stanów. Nie jest to niczym nowym. Już w XIII wieku Humbert de Romanis stwierdzał, że bracia nie podejmują dzieła misyjnego z powodu umiłowania ojczyzny i nieznajomości języków. – Praca duszpasterska w Polsce jest w porównaniu z wyzwaniami obcych krajów dosyć komfortowa. Wyjazd zawsze wiąże się z dużym ryzykiem – stwierdza prowincjał. Według Jacka i Andrzeja Pan Bóg wzywa dominikanów do podjęcia konkretnych zadań, dlatego trzeba się modlić, by ktoś odkrył w sobie pragnienie wyjazdu do Stanów. – Każdemu jestem gotowy zwolnić miejsce, pomóc mu podjąć rolę duszpasterza na Columbii i ruszyć dalej – stwierdza o. Jacek.
Oceń