Nie mógł postąpić inaczej
Oferta specjalna -25%

Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga

3 opinie
Wyczyść

Podczas tegorocznej pielgrzymki do Ojczyzny papież, jako jednego z męczenników II wojny światowej, wyniesie na ołtarze ojca Michała Jana Czartoryskiego. Urodził się on w 1897 roku w Pełkiniach koło Jarosławia, jako szóste z jedenaściorga dzieci. Ukończył studia politechniczne we Lwowie, uzyskując tytuł inżyniera architekta. W 1927 roku wstąpił do dominikanów przyjmując imię zakonne Michał. Po wybuchu powstania warszawskiego został kapelanem oddziału AK walczącego na Powiślu. Po upadku tej dzielnicy, 6 września 1944 roku, pozostał w szpitalu z grupą ciężko rannych powstańców i osób cywilnych. Jego zadziwiający spokój udzielał się ludziom, którym towarzyszył. Hitlerowcy zamordowali wszystkich chorych a wraz z nimi ojca Michała (Biograficzne wspomnienie o ojcu Michale Czartoryskim zamieściliśmy w numerze 8/92).

Stanisław Górski OP: Pan Profesor pamięta swego stryja Jana ze spotkań w gronie rodzinnym. Proszę opowiedzieć o domu Pańskich Dziadków — rodziców ojca Michała — o znaczeniu wychowania rodzinnego dla osobowości późniejszego dominikanina i kapłana.

Paweł Czartoryski: Zacznę od tego, że się przedstawię. Urodziłem się w roku 1924, zatem moja pamięć sięga początku lat trzydziestych tego stulecia, które teraz się kończy; pamiętam ojca Michała już w habicie.

Jak wyglądało wychowanie, tradycja domu, to wszystko, co przekazywała rodzina? W pokoleniu rodziców ojca Michała istniała mocna świadomość, że jest za mało księży ze środowisk inteligenckich. Wielokrotnie powtarzano: „Módlcie się o powołania ze środowisk inteligenckich”. I ta modlitwa się spełniła — trzech braci Czartoryskich zostało kapłanami: ojciec Michał, jego starszy brat Jerzy i młodszy Stanisław. Jerzy był proboszczem w Białce Tatrzańskiej i tam zmarł w latach siedemdziesiątych. Młodszy brat, Stanisław, w ostatnich latach swego życia był infułatem, czyli przewodniczącym grona kanoników przy katedrze wawelskiej.

Matka ojca Michała, Jadwiga, z domu Dzieduszycka, miała cztery siostry; one też miały synów, którzy potem zostali kapłanami. To znaczy, że tworzyły pewne środowisko. A byli to wybitni księża. Wymienię tylko trzech. Ojca Włodzimierza Szembeka, którego śmierć jest zbliżona do śmierci ojca Michała, gdyż poniósł męczeństwo w Oświęcimiu. Jako drugiego wspomnę ojca Włodzimierza Cieńskiego, który pod koniec życia wstąpił do cystersów w Bretanii, we Francji. Wcześniej przeżył wywózkę na Syberię, potem jako główny kapelan armii Andersa odpowiadał za organizację duszpasterstwa całej armii, a pod Monte Cassino był jednym z duchownych, którzy udzielali bezpośredniej pomocy rannym i umierającym na polu bitwy. Trzecim był jego młodszy brat, Jan Cieński, zmarły parę lat temu w Złoczowie koło Lwowa. Nigdy nie opuścił Małopolski Wschodniej, prowadząc duszpasterstwo katolickie pod rządami Sowietów i NKWD przez blisko 50 lat. Takie były w drugim pokoleniu skutki modlitwy środowiska pań Dzieduszyckich z końca ubiegłego wieku.

Bardziej niż o faktach trzeba powiedzieć o pewnych odczuciach czy nastrojach, które wówczas, w pierwszej ćwierci obecnego stulecia i aż do drugiej wojny światowej, były bardzo żywe. Dużo mówiło się o tym, że inteligenckie rodziny mają nie tylko misję modlitwy, ale także wychowania ludzi, którzy Kościół w Polsce będą nieśli na swoich barkach. Taka była wizja kardynała Sapiehy, który przygotował duchowieństwo krakowskie do tego, że wydało Papieża. Przecież Ojciec Święty w młodości wyrastał i rozwijał się w takim środowisku.

Wydaje mi się, że duchowość przyszłego męczennika kształtowała się w bardzo tradycyjnym modelu życia religijnego rodziny, który sprowadziłbym przede wszystkim do pacierza. W domu rodzinnym ojca Michała (i potem w naszym) był zwyczaj, że po kolacji wszyscy zbierali się w dziecinnym pokoju. Nie w kaplicy, tylko u dzieci — gdzie w rogu stał mały stolik, na nim dwie świeczki, figurka czy obraz Matki Bożej, jeśli był maj, albo Serca Pana Jezusa w czerwcu. W ten sposób rok kościelny zaznaczał się nie tylko w niedzielę, w kościele, lecz najpierw w domu, w dziecinnym pokoju, gdyż za ołtarzyk odpowiedzialne były dzieci. One musiały pamiętać, aby zmienić figurkę, ustawić takie czy inne kwiatki, zapalić świeczki itp. Odmawialiśmy wspólnie pacierz złożony z Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, Wierzę w Boga, Aniele Stróżu, Wieczny odpoczynek i Chwała Ojcu oraz modlitwy ułożone przez matkę, dotyczące żywych i zmarłych członków rodziny, przyjaciół, bliskich, wszystkich nieszczęśliwych, cierpiących i będących w potrzebie — wreszcie Ojczyzny i Kościoła. W październiku odmawiało się dziesiątkę różańca. Potem była pieśń: kolęda, albo pieśń wielkopostna, wielkanocna, maryjna lub do Serca Pana Jezusa, zależnie od pory roku. To są bardzo proste rzeczy, ale one czynnie kształtowały sensus catholicus.

Ogromny szacunek okazywano duchowieństwu, księdza całowało się w rękę. Chociaż jest to raczej kwestia form zewnętrznych, to jednak były one bardzo mocne. Natomiast jeśli chodzi o głębokie życie duchowe, to powiedziałbym, że ono było bardziej eucharystyczne niż maryjne. Było skupione wokół Eucharystii, obecności Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie, przygotowania do pierwszej spowiedzi i komunii świętej; przy czym spowiedź miała wyraźnie charakter oczyszczenia przed przyjęciem Pana Jezusa, a nie tylko liczenia własnych grzechów. Mnie i młodzież, która razem ze mną była w Pełkiniach, do sakramentu spowiedzi i komunii świętej przygotowywał ojciec Michał albo ksiądz Stanisław. Nie mogę sobie przypomnieć, który z nich mnie osobiście przygotowywał, ale niewątpliwie był w tym udział ojca Michała.

Wreszcie wspomnieć trzeba ruch rekolekcyjny. W domu moich dziadków było bardzo wyraźnie powiedziane: potrzebne są rekolekcje zamknięte. Nie tylko szkolne, organizowane przez gimnazjum w kościele, ale trzydniowe skupienia, które miały miejsce najczęściej w dużych, przedwojennych dworach. Chodziło o to, aby biorący w nich udział mogli oderwać się od codzienności i w ciszy uporządkować swoje życie wewnętrzne. W czasie okupacji uczestniczyłem między innymi w rekolekcjach dla młodzieży, prowadzonych w Zarzeczu, u Dzieduszyckich, przez księdza profesora Stefana Wyszyńskiego, późniejszego Prymasa Polski.

Ojciec Michał najpełniej zrealizował się jako kapłan. Często uczestniczył Pan we mszy świętej sprawowanej przez ojca Michała?

W domu rodzinnym, w Pełkiniach koło Jarosławia, była duża kaplica, która służyła za filię parafii. Była jednym z tych miejsc — pięć kilometrów od kościoła parafialnego — gdzie sprawowano regularnie niedzielne msze święte. Kiedy ojciec Michał do nas przyjeżdżał, zawsze mu służyłem z całym zespołem dziarskich ministrantów. Była to liturgia dominikańska, ministrantura była trochę inna, wymagająca specjalnych książeczek. Byliśmy bardzo dumni, że dostawaliśmy te książeczki, a nie wolno było się pomylić i wszystko trzeba było dokładnie odmówić, oczywiście po łacinie. Msza święta odprawiana była tyłem do wiernych. Stara liturgia trydencka miała jakby duchowo wmontowany dystans między kapłanem a wiernymi. Trochę jak w Starym Testamencie, gdzie w Świątyni było miejsce Święte Świętych oraz kotara oddzielająca je od wiernych. A ministrant był niesłychanie uhonorowany, bo on brał udział w tym, co działo się przy ołtarzu — w zastępstwie wszystkich wiernych. Dominikanin też był ubrany nieco inaczej niż ksiądz diecezjalny. Podchodząc do ołtarza, kaptur białego habitu miał założony na głowie i na tym kapturze humerał — to był symbol pokutny. Dopiero po obrzędach wstępnych zsuwał kaptur na ornat.

Pamiętam, że początkowo na wyposażeniu kaplicy w Pełkiniach były jedynie ornaty trydenckie, te wycięte. Mam wrażenie, że ojciec Michał pierwszy wprowadził do naszej kaplicy ornat gotycki — ten majestatyczny, dłuższy, okrywający postać celebransa — i myśmy, jako dzieci, byli bardzo podekscytowani tym, że ksiądz ma taki dziwny, nowy ornat. Do wojny już było kilka takich gotyckich ornatów, w różnych kolorach, których wtedy w liturgii ogromnie się przestrzegało — w zależności od pory roku kościelnego czy święta. Liturgia była bardzo ważna i dzięki temu również oddziaływała na styl religijności.

W czasie, kiedy ojciec Michał u nas bywał, została wprowadzona msza święta recytowana. Oczywiście, że recytowano po łacinie, ale każdy, kto zdał maturę, dobrze znał łacinę, bo była ona jednym z głównych przedmiotów. Poza tym były już benedyktyńskie mszały, zawierające całą ministranturę i inne łacińskie teksty liturgiczne i jedynie musiał ktoś tym dyrygować, by nie było pomyłki. To, co dzisiaj odmawia się po polsku podczas każdej mszy świętej, wtedy nazywało się mszą recytowaną, to znaczy taką, w której wierni odpowiadają kapłanowi, zaczynając od wstępnych modlitw, przez wspólne Confiteor, potem SanctusModlitwę Pańską. Można powiedzieć, że w tych ówczesnych, łacińskich jeszcze, krokach liturgicznych, były już zalążki II Soboru Watykańskiego.

Mówiąc o tym wszystkim, chcę pokazać, że począwszy od dziecięcego pacierza, aż do form udziału we mszy świętej, było szukanie bliskości z Bogiem, z tym, co święte. Ważna też była sama osoba księdza, który co niedzielę przyjeżdżał do kaplicy w naszym domu (taka była umowa z klasztorem Ojców Reformatów w Jarosławiu) i po mszy świętej zawsze zostawał na śniadaniu razem z całą rodziną. Ksiądz był obecny w rodzinie — i dla dzieci, które tam się wychowywały — jakby na co dzień, co tydzień, a nie jedynie podczas kolędy.

Czy w ojcu Michale dostrzegał Pan coś z pasji inżyniera?

Ojciec Michał był człowiekiem, który w rodzinie o tradycjach bardziej humanistycznych, jako jedyny z dziewięciu synów, wybrał studia politechniczne, inżynieryjne. Miał ogromne zdolności manualne, rzemieślnicze. Na przykład architektura interesowała go nie jako wspaniałe łuki i inne kompozycje, tylko jako konstrukcja, rzemiosło: ile ten materiał wytrzyma, dlaczego jest taki, a nie inny, czy on będzie trwały itp. Tuż przed wojną, kiedy byłem w Warszawie, mając wtedy 15–16 lat, zabrał mnie na Służew, do klasztoru, który tam się budował. Z jego wypowiedzi wywnioskowałem, że uproszczony czarno–biały herb dominikanów, wykonany z płytek w posadzce kaplicy, jest według jego rysunku. Potem pokazywał mi kaloryfery. Nad każdym grzejnikiem była umocowana blaszana półeczka. Powiedział mi wtedy: „Widzisz, tutaj kazałem zamontować taką półeczkę, bo inaczej powstający od ciepła prąd powietrzny, unosząc kurz, brudzi ściany; robią się smugi i jest brzydko”.

To jest obraz, który można stosować również do spraw nadprzyrodzonych: żadna rzecz, która dotyczy stworzenia czy wytworów homo faber, nie jest obojętna. W stosunku człowieka do jego pracy jest różnica czy się tę półeczkę zamontuje, czy nie. Może to też być przeciwstawieniem tej pokutującej maksymy: Czy się stoi, czy się leży… Ojciec Michał wiele razy, kiedy przyjeżdżał do Pełkiń, znajdował rzeczy, które naprawiał. Zawsze był jakiś warsztat, narzędzia, on coś robił, a myśmy mu pomagali, albo on nam tłumaczył, dlaczego to tak robi, a nie inaczej. To na pewno była jego pasja — ręczne, rzemieślnicze i fachowe wykonywanie podejmowanej czynności.

W zakonie ojciec Michał był wychowawcą młodych dominikanów…

Był mistrzem nowicjatu, tym, który odpowiadał za formację podstawową, tę najpierwszą po przyjściu do zakonu. Niewątpliwie miał wielki talent przekazywania wartości, od tych najwyższych, duchowych, aż po zwyczajne, konkretne umiejętności. W jego postawie zawarte było wymaganie, że masz mieć ręce umyte, twarz ogoloną, włosy uczesane i miły uśmiech — niezależnie od tego, jaka jest głębia twojego życia duchowego. Bo człowiek mieści się w ramie, która obejmuje i elementarne sprawy codzienne, i to, co jest trudno wyrażalne słowami, co jest naszą relacją do Pana Boga. Wyobrażam sobie, że takiego całościowego ujęcia ojciec Michał uczył młodych ludzi, którzy przychodzili do nowicjatu z bardzo rozmaitych środowisk i niejednokrotnie z różnymi brakami. Starał się tym młodym pomóc, tak to wszystko ująć, aby zakonnik, dominikanin, był człowiekiem kulturalnym, obytym, umiejącym znaleźć się w każdej sytuacji i przestrzegać wszelkich ludzkich, zewnętrznych zasad, a równocześnie prowadził życie bardzo wyraźnie określone przez regułę, wyrażające się w obowiązkach zakonnych, wspólnej medytacji, brewiarzu i stałym kontakcie z Bogiem. W całym tym wychowaniu była wielka radość, wielka prostota i brak narzucania czegokolwiek.

W Pełkiniach mieliśmy duży ogród. W okresie wojny ojciec Michał przyjechał do nas z całą grupą swoich wychowanków, nowicjuszy. Niektórzy z nich chyba jeszcze żyją. Byli wtedy wygłodzeni, wychudzeni, a był akurat sezon truskawek. Mnie kazano zaprowadzić ich do ogrodu. To była duża przestrzeń i oni, w białych habitach, jak owieczki, rozeszli się po grządkach i z radością te owoce zajadali. Dla mnie ten obrazek jest wręcz symbolem takiej formacji, która nie była wyłącznie poważna, ani ponura, bo w tych wychowankach była radość życia.

Dotąd mówiliśmy o sprawach zewnętrznych, jedynie prowadzących w kierunku życia duchowego. Chciałbym jeszcze dotknąć tych najgłębszych. Zachowały się — częściowo wydane przez ojca Zygmunta Mazura — osobiste notatki ojca Michała, dotyczące jego życia duchowego. Istnieje również nie publikowana korespondencja z jego najstarszą siostrą, wizytką, matką Marią Weroniką Czartoryską. Ona była w rodzeństwie najstarszą i w 1921 roku wstąpiła do klasztoru. Między nimi była przyjaźń, taka na całe życie. Te listy mogą dopiero coś powiedzieć o roli Pana Boga i łaski w życiu ojca Michała, o głębi jego życia wewnętrznego. Wskazują one bardzo wyraźnie na znaczenie modlitwy, Eucharystii i życia łaską na co dzień. Śmiem jednak powiedzieć, że więcej mówią pisma matki Marii Weroniki niż ojca Michała. Jej życie, jej dusza były jakby bardziej otwarte na wypowiedzenie się na zewnątrz.

Pamiętający ojca Michała mówią, że cała jego sylwetka, postawa, sposób mowy, patrzenia, był jakoś ujmujący, urzekający, zapraszający i wprowadzający pokój, pewną stałość, pewność, dający świadectwo całkowitego oddania się Panu Bogu. Myślę, że te cechy są znakiem czegoś, co doprowadziło go do pełnego spokoju i wewnętrznej pewności oddania życia, kiedy przyszła taka potrzeba.

Samo oddanie życia to jest rzecz, o której trudno, a może nawet nie należałoby mówić. Ale jeżeli wolno mi coś na ten temat powiedzieć, to widzę go bardzo prosto. Na ów moment złożył się tragiczny splot sytuacji, w którym człowiek może różnie zareagować — w zależności od swoich przekonań. Dla ojca Michała była to sprawa obowiązku. Zupełnie oczywiste było, że rannych nie zostawia się samych. Próby tłumaczenia jakiejkolwiek innej postawy — na przykład, że ich i tak zamordują, a ja będę mógł jeszcze spełniać posługę kapłańską — byłyby wyjaśnieniem utylitarno–egoistycznym. Przepraszam, mówię mocno, ale opuszczenie rannych jest etycznie w ogóle nie do przyjęcia. Przecież ja nie będę nic wart, jeżeli tych ludzi zostawię. Wydaje mi się, że przy całej jego postawie i duchowej sylwetce to była reakcja naturalna. Ten człowiek nie mógł postąpić inaczej.

Trzeba też przypomnieć, że pochodził on z rodziny żołnierskiej i sam był żołnierzem, odznaczonym Krzyżem Walecznych. Zachowało się nawet zdjęcie sześciu braci w mundurach z 1920 roku. Mój ojciec, Włodzimierz, był sześć lat na froncie, od 1914 do 1920 roku. Ksiądz Jerzy był kapelanem wojskowym, ksiądz Stanisław, dużo młodszy, służył jako ochotnik w 1920 roku. Ojciec Michał brał udział w obronie Lwowa, najpierw jako żołnierz– –ochotnik, później jako sanitariusz. W jednym z jego listów jest opis potyczki, stoczonej gdzieś w okolicy Politechniki Lwowskiej. W ostatniej jego decyzji była też postawa żołnierza — że posterunku się nie opuszcza. Tak widzę to po ludzku, ale w kontekście całego jego życia, zwłaszcza zakonnego, dominował przecież wymiar nadprzyrodzony — męczeństwo.

Kiedy ojciec Michał zostanie wyniesiony na ołtarze, katolicy mogą zapytać: co Pan Bóg przez tego człowieka chce nam dzisiaj powiedzieć?

Musimy jeszcze tego szukać. Warto przypomnieć, że ojciec Michał będzie trzecim polskim dominikaninem wyniesionym na ołtarze, po założycielu polskiej prowincji w XIII wieku — św. Jacku Odrowążu, kanonizowanym dopiero w 1594 roku, w czasach kontrreformacji, i jego krewnym, bł. Czesławie Odrowążu, którego proces beatyfikacyjny zakończył się w 1713 roku zezwoleniem papieskim na kult publiczny w obrębie diecezji wrocławskiej.

Nad jakimi dziełami pan Profesor powierzyłby ojcu Michałowi patronat?

Dla ojca Michała bardzo ważne były sprawy wychowania. W latach studenckich był jednym z założycieli Odrodzenia — wielkiego ruchu młodzieży akademickiej, który przyczynił się do odnowy inteligencji katolickiej w Polsce. Wybrał zakon zaangażowany w sprawy wychowawcze. W klasztorze był mistrzem nowicjatu, formując nowe powołania. Wreszcie oddał życie za młodych żołnierzy Armii Krajowej. Najchętniej widziałbym go jako patrona młodzieży, tej z krakowskiej Beczki, z Poznania, z Lednicy czy z warszawskiego Służewa i innych dominikańskich duszpasterstw, ale w sensie takim, że poza pewną zewnętrznością, spotkaniami, jest jeszcze coś więcej — potrzeba pogłębienia. Bo to, co zewnętrzne, nie będzie trwałe, jeżeli nie będzie budowane na bardzo głębokim fundamencie.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Nie mógł postąpić inaczej
Paweł Czartoryski

(ur. 21 maja 1924 r. w Krakowie – zm. 10 sierpnia 1999 r. w Warszawie) – Paweł Maria Czartoryski, bratanek bł. ojca Michała Czartoryskiego OP, polski prawnik i historyk nauki, emerytowany profesor historii nauki i ekonomii, angażował się w różne, niezależne inicjatywy edukac...

Nie mógł postąpić inaczej
Stanisław Górski OP

urodzony w 1956 r. – dominikanin, mgr inż. transportu Politechniki Szczecińskiej, mieszka w Warszawie na Służewie. W Zakonie Kaznodziejskim od 1984 r. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1990 r....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze