Agresja w szkole
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Wyczyść

Czy rzeczywiście młodzież i dzieci są agresywni bardziej niż kiedyś? Może agresywne inaczej? Czy jest to skaza, która dotyka jednostki, czy może całą populację młodych ludzi? A może jest to tylko zrzędzenie „starych”? Wydaje się, że dzieci żyją w świecie względnie bezpiecznym i dostatnim. Jest to jednak świat dorosłych. Majętność rodziców często oznacza ich nieobecność w domu. Mały Filip z pierwszej klasy z dumą oświadcza: „Mój tata robi forsę”. Taki nowy
zawód na „f”.

Coraz częściej jesteśmy informowani przez media o brutalnych mordach popełnianych, bez wyraźnej przyczyny, przez młodych ludzi. Kij bejsbolowy stał się niemal symbolem pokolenia młodocianych uliczników. Po każdym zdarzeniu pojawia się pytanie: „Dlaczego?” Sąsiedzi, rodzice, nauczyciele odpowiadają: „Taki spokojny, normalny młody człowiek”, a jednak… Kolejną kwestią jest pytanie o odpowiedzialność. Mówi się o szkole, policji, rządzie, społeczeństwie, Kościele i gdzieś na końcu o rodzinie: „Przecież pochodził z dobrego domu”. Tworzy to obraz agresywnego pokolenia nastolatków, chętnie odwołujących się do przemocy jako prostej formy manifestowania swojej obecności. Pracując na co dzień w szkole podstawowej, często się zastanawiam, czy rzeczywiście młodzież i dzieci są agresywni bardziej niż kiedyś? Może inaczej? Czy jest to skaza, która dotyka jednostki, czy może całą populację młodych ludzi? A może jest to tylko zrzędzenie „starych”?

Dziecko w świecie dorosłych

Dzisiejszą szkołę obserwuję przez pryzmat podmiejskiego, raczej zamożnego środowiska, w którym tak zwany margines społeczny, bezrobocie i bieda należą do rzadkości. Z pewnością są to inne dzieci niż te z wielkich blokowisk czy też małych miasteczek, w których życie bez pracy i przyszłości rodzi frustracje tak dorosłych, jak i młodzieży. Spotykane przeze mnie dzieci raczej nie muszą czuć się zagrożone i pozbawione życiowych perspektyw. Wydaje się, że żyją w świecie względnie bezpiecznym i dostatnim. Jest to jednak świat dorosłych. Majętność rodziców często oznacza ich nieobecność w domu. Pogoń za pieniędzmi czy po prostu za dobrą pracą nie pozostawia wiele miejsca na życie rodzinne. Uczniowie pytani o zajęcia rodziców odpowiadają: „mama jest pielęgniarką, mój tata ma warsztat…”, a mały Filip z pierwszej klasy z dumą oświadcza: „Mój tata robi forsę”. Taki nowy zawód na „f”. Zapewnienie dziecku odpowiednich warunków bytowych i stworzenie możliwości rozwoju jest jednym z obowiązków rodziców. Niestety, często koliduje on z powinnością wychowywania.

Pierwsza agresja

Dzisiaj, wobec zaniku wielopokoleniowych rodzin żyjących pod jednym dachem, dzieci od najmłodszych lat muszą radzić sobie ze stresem żłobka i przedszkola. Jako ojciec widzę, jak jest to dla nich trudne. Mimo że moje dzieci lubią swoich rówieśników, lubią zabawki i zajęcia przedszkolne, to jednak cieszą się z każdej możliwości pozostania w domu. Radują się, gdy mama jest chora i ma… zwolnienie. W przedszkolu dziecko pierwszy raz staje wobec środowiska rówieśniczego. Nie jest to już grupka kolegów z piaskownicy, ale prawdziwy tłum obcych. Nieuniknione są pierwsze konflikty, popychania i wyrywanie sobie zabawek. Pierwsza agresja. Pewnie większość rodziców staje wówczas wobec sytuacji, gdy ich pociecha mówi: „Mamo, a Piotruś mnie bił!” Jeśli zdarza się to sporadycznie, machamy ręką, jeśli jednak się powtarza? Stajemy przed pokusą (bądź robimy to) powiedzenia: „To nie możesz mu oddać?” Wielu rodziców, a zwłaszcza ojców, poradzi takie rozwiązanie. W końcu nikt nie chce, aby jego syn był „ofiarą losu”. Wolimy mówić, że nasze dziecko jest zaradne i przebojowe. Czy popełniamy błąd? Niby nic złego się nie stało, ale jest to przyzwolenie na agresję. Może i umotywowane, ale jednak. Nikt wszak nie zakłada, że jeśli uderzył kogoś w wieku czterech lat, to zrobi to samo kijem w wieku lat osiemnastu. Relatywizm, który przyjmujemy tak w skali globalnej, jak i lokalnej, sankcjonuje agresję. Potępienie każdej jej formy wydaje się nam niemożliwe, a jeśli nawet? Czy gdyby udało się nam wychować pokolenie nieagresywne, idealny świat młodych, zawsze miłych ludzi, czy zapewniłoby im to (i nam) szczęście? Jako historyk jestem sceptyczny. Spojrzenie na dzieje ludzkości pokazuje, że czasy spokoju i stabilizacji należą raczej do wyjątków niż reguły. Ludzie od zarania zabijali się i trudno uwierzyć, że nagle przestaną. Jest to oczywiście podejście znacznie uproszczone. W tym kontekście przypomina mi się scena z filmu Korczak. Młody bojowiec ŻOB–u wobec trwającej zagłady z wyrzutem mówi do starego doktora: „Pan nawet ich bić się nie nauczył!” Korczak wpajał swoim uczniom miłość i tolerancję, podczas gdy świat tę tolerancję odrzucił. Nie potrafili się bronić. Ktoś powie — to przeszłość, Kosowo jednak należy do teraźniejszości — Europy końca XX wieku.

Przyjmijmy, że są to tylko historiozoficzne dywagacje młodego nauczyciela. Często jednak w praktyce szkolnej stajemy przed dylematem, jaką przyjąć postawę wobec różnych przejawów agresji. Reagujemy różnie i raczej intuicyjnie. Najlepiej to widać na przykładzie bójek. Znany obraz ze szkolnego boiska czy korytarza: zbiegowisko, w środku walka kogutów, zależnie od temperamentu przybierająca mniej lub bardziej groźny wygląd. Spoconych, czerwonych ze złości chłopców rozdziela nauczyciel i…. W przypadku pobić młodszych, wymuszeń i tym podobnych spraw reakcja jest jednoznacznie ostra. Jeśli jest to „zwykła” bójka, to często nie robi się z tego większego problemu. Z reguły starsi nauczyciele oraz nauczyciele–rodzice podrostków patrzą na takie sprawy z przymrużeniem oka. Wiadomo, roznosi chłopaków, to się zdarza. Osobiście, gdy widzę, że powód był błahy i napięcie szybko opada, zadowalam się rozdzieleniem walczących stron i dopilnowaniem, by sprawa na tym się skończyła. Podanie ręki, wprawdzie z zaciśniętymi zębami, zazwyczaj wszystko załatwia. Inaczej, gdy grozi przeniesienie się konfliktu na grunt pozaszkolny. Wówczas należy sprawę wnikliwie przeanalizować i usunąć przyczynę niezgody. Generalnie jednak bójki należą do rzadkości. Jest to moja osobista obserwacja, która przeczy tezie o zwiększonej agresywności młodzieży. Kiedy kilkanaście lat temu chodziłem do podstawówki, bijatyki były nagminne. Od pierwszej do ósmej klasy toczyła się nieustanna rywalizacja o miejsce w szeregu. Do zakończenia szkoły wszyscy wiedzieli, kto jest od kogo silniejszy. Wyraźna hierarchia nie prowadziła jednak do prześladowania słabszych. Jednostki bardziej skore do walki szukały raczej przeciwnika na poziomie swoim lub wyższym, aby się sprawdzić. Nie chcę tu w żaden sposób gloryfikować takiego systemu, a jedynie pokazać, że to wcale nie jest tak, że dzieci chętniej niż kiedyś korzystają z pięści. Dziś praktycznie nie spotykamy się z formą wyzwania na pojedynek — kiedyś brzmiało to: „Po lekcjach, za salą (lub w parku)”. Niestawienie się było kompromitacją. Obecnie, w obserwowanym przeze mnie środowisku, to nie występuje. Przypomina mi się tu kolega z podstawówki, zawsze skory do bójki. Kiedyś byłem u niego w domu (byliśmy pewnie w szóstej klasie) i ojciec pyta mnie: „Bije się Tomek w szkole?” Chwila konsternacji, przecież nie będę skarżył na przyjaciela, a ojciec kolegi dodaje: „A dobry jest, nie daje się?”

Skoro bójki są raczej wyjątkowe — w szkole liczącej ponad tysiąc uczniów — słyszę o nich raz na kilka tygodni (nie mówię tu jednak o ciągłych przepychankach się maluchów), to gdzie jest problem agresji. Otóż zjawisko, które obserwujemy, to przesunięcie się postaw agresywnych z klas starszych do młodszych. Tutaj formą porozumiewania się jest krzyk, zaś sposobem wymuszania kontaktu i zwrócenia uwagi: kopnięcia, szturchnięcia itp. Uczennica klasy czwartej skarży się: „Filip mnie kopnął!” Filip odpowiada: „Ja jej nie kopnąłem, tylko szturchnąłem nogą, bo chciałem coś powiedzieć.” Czy jest to agresja? Przecież była to tylko forma nawiązania dialogu (takie niewerbalne „halo!”). Dla dziewczyny było to jednak bolesne. Wiele jest takich sytuacji jednostkowo niegroźnych, przecież nikt nie będzie robił afery z każdego popchnięcia, kopnięcia etc. Kiedy jednak przyjrzymy się grupie dziesięciolatków, to okazuje się, że bez przerwy ktoś komuś robi krzywdę, przezywa, dokucza itd. Jest to zbiorowa, nie uświadamiana agresja, będąca wynikiem zaburzenia procesu normalnych kontaktów rówieśniczych. Zjawisko jest niebezpieczne i bardzo trudne do usunięcia. Pojedyncze fakty wydają się trywialne, do tego ustalenie ciągu przyczynowo–skutkowego jest prawie niemożliwe — „…uderzyłem go, bo mnie przezywał, przezywałem go, bo on mnie przezywał, on mnie przezywał, bo on wczoraj…, w pierwszej klasie to…” Co więcej, dzieci zgłaszające się jako pokrzywdzone okazują się równie winne jak ich krzywdziciel. Do tego same nie postrzegają swego zachowania jako nieodpowiedniego. Kiedyś ktoś zapytał: „Kto odkrył wodę? Z pewnością nie ryba?” Trudno jednak wyjąć rybę z wody i pokazać jej, w czym żyje. Równie trudno uświadomić dzieciom, że fakt ciągłych przykrości, z którymi się spotykają, wynika z ich własnych zachowań. Czasami myślę, że przydałaby się ukryta kamera lub chociaż ściana z luster. Spojrzenie na samych siebie.

Opisane sytuacje są bardzo trudne do wyeliminowania, częściowo ze względu na ograniczone możliwości wychowawcze nauczyciela. Z drugiej zaś strony rodzice, którzy na co dzień nie obserwują dziecka w dużej grupie, nie widzą problemu. Tymczasem oddziaływanie szkoły nie poparte przez rodziców może przynieść jedynie znikome efekty.

Pamiętać też trzeba, że świat dziecka jest inny od świata dorosłych. Chrystus ostrzegał: „Jeśli się (…) nie staniecie jako dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18,3). Czyli jacy? Otwarci, szczerzy, radośni…, pamiętajmy jednak, że nie zawsze są to cechy pozytywne. Nasze pociechy nie znają pojęcia political correctness, raczej rzadko używają słów: niemądry, o nieprzyjemnym zapachu, normalny inaczej. Ich szczerość sprowadza się do stwierdzeń: głupi, śmierdzący, nienormalny… Jest w tym i brak, tak charakterystycznej dla dorosłych, hipokryzji, ale i nie uświadamiane okrucieństwo. Daje ono o sobie znać we wszelkich sytuacjach konfliktowych, dodatkowo zaogniając sytuację.

Dzieci przełomu

Dyskutując kiedyś o wzroście agresji w niższych klasach, pewien kolega–nauczyciel zauważył, że są to dzieci przełomu, urodzone w czasie, gdy rozpoczynała się transformacja ustrojowa państwa. Biorąc pod uwagę, że przynajmniej w naszym środowisku wielu rodziców jest zamożnych (właściciele hurtowni, sklepów, warsztatów itp.), a dziesięć lat temu grupa ta była nieliczna, można przyjąć, że ostatnie lata — kiedy rodzili się dzisiejsi pierwszo-, drugoklasiści — minęły im na zdobywaniu obecnej pozycji materialnej. Wysoce prawdopodobne, że odbywało się to kosztem czasu poświęcanego rodzinie. Tymczasem roli rodziców nie zastąpi żadna szkoła, Kościół czy państwo. Instytucje mogą jedynie dopełnić ich pracę, ale nigdy jej nie zastąpią. Większość nauczycieli otrzymuje pod opiekę „swoją” klasę i staje się tzw. wychowawcami. Jest to termin wysoce mylący. Do obowiązków wychowawcy należy prowadzenie dokumentacji, organizowanie wycieczek i imprez klasowych (teoretycznie wraz z Komitetem Rodzicielskim), rozwiązywanie klasowych problemów i kontakty z rodzicami. Raz w tygodniu poświęcona jest temu godzina wychowawcza. Biorąc pod uwagę, że nauczyciel spotyka się z klasą tyle razy w tygodniu, ile ma lekcji przedmiotowych, to okazuje się, że ma do dyspozycji zaledwie 2–3 godziny tygodniowo. Trudno mówić tu o rzeczywistym kształtowaniu kogokolwiek. Można powiedzieć, że jest się jedynie opiekunem, ale z pewnością nie wychowawcą w pełnym tego słowa znaczeniu. Jedynymi wychowawcami dziecka powinni być rodzice i nie ma dla tego alternatywy (poza przypadkami skrajnymi jak dom dziecka). Jako ojciec nie wyobrażam sobie, by ktoś, kogo nawet bliżej nie znam, mógł wychowywać moje dzieci. Tymczasem jako nauczyciel często spotykam się z takim oczekiwaniem rodziców.

Kryzys autorytetu

Rola rodzica i nauczyciela względem dziecka wiąże się z modnym ostatnio tematem tzw. kryzysu autorytetu. To zaś ma znaczenie w przypadku oddziaływania nauczyciela na ucznia, którego zachowania, pozostawiają wiele do życzenia.

Przemiany mentalne, jakie zaszły w liberalizujących się społeczeństwach, przyjmujących jako rzeczywistą wartość egalitaryzm, nieuchronnie doprowadziły do kryzysu autorytetów. Obserwujemy to na co dzień. Otwarcie i śmiało krytykujemy mężów stanu, podważamy profesjonalność lekarza, dyskutujemy z policjantem… Zjawisko to występuje tak w świecie dorosłych, jak i dzieci. Kiedyś, w czasie spotkania z rodzicami, pewien ojciec zapytał mnie: „Dlaczego nauczyciele nie mają autorytetu?” Przyjmując postawę obronną, powiedziałbym, że „nie zawsze mają…”, co jednak nie zmienia sedna. Jest to kwestia bardzo ważna i już po zebraniu wiele razy się nad nią zastanawiałem. Można odpowiedzieć, że jest to zjawisko globalne i na tym poprzestać. Pytanie nadal jest jednak dręczące, od autorytetu nauczyciela zależy bowiem jego wpływ na ucznia. Szkoła odeszła od kar fizycznych, wymuszanie posłuszeństwa siłą jest wyjątkiem i powoduje protesty. Jest to nowe zjawisko. Jeszcze w czasie mojego uczęszczania do szkoły bicie uczniów przez nauczycieli było niedozwolone, ale dopuszczalne. Ze strony rodziców nie było negatywnych reakcji. Ponieważ relacje uczeń–nauczyciel–rodzic uległy znacznej zmianie, praca nauczyciela całkowicie zależy właśnie od jego autorytetu. Pedagog musi więc wypracować swoje uznanie ze strony podopiecznych. Tymczasem postępujący kryzys autorytetu w relacjach dorośli–dzieci znacznie to utrudnia. Nie jest to już odwieczny konflikt „młodych” i „starych”, czy psychologicznie uznany okres buntu. Jest w tym coś więcej, coś, co Andrzej Mleczko przedstawił na znakomitym rysunku satyrycznym: przy komputerze siedzi dzieciak, a za nim w drzwiach stoi ojciec. Mały mówi: „Wybacz Tato, ale ciężko mi znaleźć wspólny język z kimś, kto w dzieciństwie bawił się pluszowym misiem i gumową kaczką”. Nowe elektroniczne zabawki, na czele z komputerami osobistymi i wszelką użytkową elektroniką, dużo szybciej przyswajają sobie dzieci niż dorośli. Coś, co wzbudza lęk u czterdziestolatka, dla malucha jest zagadką, którą trzeba tylko rozgryźć. To nierzadko rodzice uczą się od dzieci obsługi PC–ta czy magnetowidu. Często w szkole starsi nauczyciele proszą ucznia, by podłączył odtwarzacz video. Relacje między „starym” i „młodym” uzyskały nową jakość, zaburzona została relacja mistrza i ucznia, a starsi wiekiem stracili monopol na wiedzę. Do tego dochodzi obraz świata i człowieka kształtowany przez media. Geograf, historyk czy biolog przestaje przekazywać tajemną wiedzę, a jedynie przynudza o czymś, co wczoraj pokazali w telewizji, tyle że tam był obraz, dźwięk, akcja i do tego reklamy. Pole dla uzyskania autorytetu nauczyciela znacznie się kurczy. Co więcej, konsumpcyjny styl życia i utożsamianie sukcesu ze stanem posiadania powoduje, że nawet najlepiej wykształcony nauczyciel jest postrzegany przez część młodzieży i rodziców jako nieudacznik. Do tego brak autorytetu wychowawcy związany jest ściśle z podobnym problemem rodziców. Tam, gdzie matka i ojciec nie mają szacunku u dziecka, trudno się dziwić, że nie ma ono respektu dla dorosłych i ich wymagań. Szczególnie jest to widoczne w przeciwdziałaniu szkolnym patologiom. Spotykamy młodzież, która szybko, na naszych oczach ulega demoralizacji, wkracza na drogę przestępstwa. Jeśli rodzice nie wspierają wysiłku nauczyciela i dyrekcji w kierunku wykorzenienia złych zachowań, to wszelkie działania pozostaną bezowocne. W efekcie pojawiają się dwunasto–, trzynastoletni bandyci. Często rodzice lekceważą sygnały płynące ze szkoły, zapatrzeni w swoje dziecko, nie widzą niebezpieczeństwa. Dopiero gdy sprawy przejmuje policja czy prokuratura, następuje przebudzenie. Wówczas jednak mamy już nie niepokornego dziesięciolatka, ale zwyrodniałego nastolatka. Przerażające jest, jak często dzieci wymykają się spod kontroli rodziców. Już na poziomie nauczania początkowego niektórzy rodzice przyznają się, że nie radzą sobie z potomstwem. Gorsze są jednak przypadki, gdy dziecko jest niegrzeczne, niedobre dla innych, wykazuje skłonności do agresji i destrukcji, a rodzice atakują nauczyciela, że czepia się ich wspaniałego geniusza. Spotykamy się wówczas z zarzutem, że niszczymy osobowość syna lub córki lub nie chcemy uznać ich indywidualności. Szkoła jest jednak miejscem pracy kolektywnej i jeden uczeń potrafi zakłócić proces dydaktyczny prowadzony w całej klasie, a w efekcie obniżyć poziom nauczania i przygotowania młodzieży na przykład do egzaminu do następnej szkoły. Dochodzi tu jeszcze demoralizujący wpływ jednostek nieprzystosowanych na pozostałe dzieci, podatne na wpływy nie zawsze pozytywne.

Statystyka barierki

Jeśli więc mówić o agresji młodego pokolenia, to wydaje mi się, że należy zwrócić uwagę właśnie na jednostki, wobec których proces wychowawczy nie przynosi żadnego rezultatu. W naszym środowisku można by przyjąć pewien wskaźnik, który nazwałem statystyką barierki. Otóż każdego roku naszą szkołę kończy około stu trzydziestu uczniów. Z tej grupy kilku to osoby o bardzo słabych wynikach, w najlepszym razie trafiający do najgorszych zawodówek, bądź nie kontynuujący nauki. Jako piętnastoletnie wyrostki trafiają na barierkę przed szkołą. Gromadzi się tam młodzież bez konkretnych zainteresowań. Kończą lekcje lub praktyki i nie mają dalszych zajęć i obowiązków. Dom rodzinny widocznie nie oferuje w tych przypadkach ani pracy, ani rozrywki. Sami nie potrafią zagospodarować swego czasu w jakikolwiek sensowny sposób. Kiedy przy naszej szkole pojawił się nowoczesny obiekt sportowy z dwoma salami gimnastycznymi, siłownią i ścianką wspinaczkową, wydawało się, że problem się rozwiązał. Okazało się jednak, że z obiektu korzysta młodzież ucząca się i pracująca, która potrzebuje wysiłku fizycznego. „Barierkowcy” pozostali na swoim miejscu, od czasu do czasu zaglądając tylko na sale sportowe. Początkowo korytarze obiektów wypełnili szwendający się nastolatkowie, czasami szukający zaczepki, ale sami niezdolni do ćwiczeń na stworzonej dla nich siłowni. Kompletny marazm. Jest to wyzwanie dla szkoły i całego środowiska: obniżyć wskaźnik szkolnej barierki, wychować młodzież, która znajdzie dla siebie miejsce w życiu. Wysiłek ten musi być podjęty od pierwszej klasy szkoły podstawowej, gdyż spóźniona praca wychowawcza nie przyniesie efektów, tak jak na niewiele zda się podlewanie rośliny bez korzeni (wiem, wiem na szczęście są wyjątki).

Uczeń agresywny, wulgarny, mający kontakt z alkoholem, narkotykami i światem przestępczym, nie podlegający kontroli domu rodzinnego, powinien zostać wyrzucony ze szkoły. Praktycznie jednak taka możliwość nie istnieje, co więcej — usunięcie w praktyce oznaczałoby jego dalszą demoralizację. Szkoła nie dysponuje jednak żadnymi sankcjami, bowiem nawet najgorsze oceny (im gorsze, tym lepiej) nie są dla niego problemem. W trakcie decydowania o promocji większość nauczycieli zgodzi się podwyższyć ocenę, byleby pozbyć się kłopotu. Pozostawienie ucznia to dalsze, nieprzewidziane problemy, a poziom jego wiedzy i tak nie wzrośnie. Pętla bezkarności, do tego obserwowana przez młodszych, którzy dopiero wkraczają w szkolne mury. W przypadku działalności przestępczej młodocianych równie bezradna jest policja, która przy kolejnym kontakcie przestaje robić większe wrażenie na młodym nastoletnim przestępcy. Taki czarny scenariusz nie jest niestety jednostkowy.

Pewnym ratunkiem byłoby zindywidualizowanie nauczania. Przy dobrej woli np. samorządu, który przeznacza pieniądze na pomoc socjalną i walkę z alkoholizmem, można by wyodrębnić pulę na nauczanie indywidualne. Ucznia ze skrzywioną osobowością, potraktowano by jak ucznia ze złamaną nogą. Nauczyciele przychodziliby do domu. Dzieciak więcej mógłby się nauczyć, nie miałby się przy tym przed kim popisywać. Z reguły odizolowany od grupy małolat zaczyna zachowywać się normalnie. Na takiej formie nauczania zyskałby i uczeń, i nauczyciel, i rówieśnicy z klasy, którzy mogliby się uczyć bez zakłóceń. Wreszcie skorzystałoby społeczeństwo, uzyskując kolejnego członka zdolnego do przestrzegania przyjętych konwencji. Jest to jedna z recept na zwalczenie szkolnych patologii, myślę, że warto by walczyć o jej wdrożenie.

Tymczasem mamy bezkarność w domu, bezkarność w szkole, bezkarność wobec prawa. Nie przypadkiem dom umieściłem na pierwszym miejscu. Jeżeli rozpad tradycyjnej rodziny nie zostanie powstrzymany, szkoła nie wypracuje skutecznych metod postępowania, a prawo nie wykaże konsekwencji, to możemy spodziewać się brutalizacji życia młodzieży. Może nie chodzić tu o całe pokolenie czy nawet jego część, ale o jednostki, które wymykając się spod kontroli, będą przysłaniać obraz młodych, w większości nastawionych na wygodne i spokojne życie. Nie lamentujmy więc nad młodzieżą, ale zapewnijmy jej możliwość rozwoju bez niebezpieczeństwa przejmowania złych wzorców.

Agresja w szkole
Maciej Zygmański

urodzony w 1970 r. – doktor historii, nauczyciel, publikował w miesięczniku „W drodze”. Żonaty, mieszka pod Poznaniem....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze