Po co światu mnich?
Bezmiar sprawiedliwości, wyst. Jan Frycz, Robert Olech, Jan Englert, Artur Żmijewski, scen. i reż. Wiesław Saniewski Polska 2006
Przywoływana we wszystkich możliwych dyskusjach prawniczych i w niemalże każdym podręczniku prawa zasada moralna sformułowana przez rzymskiego jurystę Ulpiana, a przypisywana Celsusowi, mówi, że Prawo jest sztuką stosowania tego, co dobre i słuszne. O tym, jak daleka jest droga od tak ujętej definicji prawa do rzeczywistości, opowiada Bezmiar sprawiedliwości. Swoją premierę kinową miał pół roku temu i pewnie niedługo ukaże się na płytach DVD. Wspominam jednak o nim, bo dotyka problemów niezwykle aktualnych w krajobrazie Polski AD 2007. Sugeruje to już gra słów w tytule – miara i jej (bez)miar, co ściśle wiąże się z zachwianiem czytelności ocen w dziedzinie prawa, problemem oskarżeń stawianych z pominięciem zasady praesumptio boni viri (domniemania niewinności), a także z tym, czym miałaby się charakteryzować sędziowska odpowiedzialność za słowo. Warto pamiętać, że zasada domniemania niewinności, to elementarz prawa karnego. Stosuje się ją, kiedy istnieją niedające się usunąć w toku procesu wątpliwości. W takich wypadkach należy je rozstrzygnąć na korzyść oskarżonego (in dubio pro reo).
Film pokazuje kulisy wyroku, który na początku lat 90. zapadł w sprawie o morderstwo. Żonaty dziennikarz został skazany za zamordowanie ciężarnej kochanki. Brakowało mocnych dowodów i motywu, wyrok został oparty na przypuszczeniach. Równolegle, w tle rozwoju procesu, toczy się wątek Łukasza, młodego kandydata na prawnika, który nie chce pracować w swoim zawodzie. I niejako na zachętę przysłuchuje się opowieści wziętego adwokata. Ma zobaczyć, jaka stoi przed nim droga. Oglądamy historię w trzech następujących po sobie retrospekcjach. Odsłaniają nam one nowe szczegóły sprawy, pokazują inny punkt widzenia, zagęszczają początkowo dość klarowny obraz. Ale są jednocześnie zapisem wewnętrznych zmagań mecenasa opowiadającego wszystkie trzy historie, do końca ukrywającego swoją prawdziwą tożsamość w procesie. Z poczuciem nękającej go niepewności, bardzo świeżej mimo upływu lat, próbuje raz jeszcze zmierzyć się z faktami i dotrzeć do prawdy. Dlaczego? Wydaje się, że dręczą go wyrzuty sumienia. Ów trojaki punkt widzenia ma pomóc mu raz jeszcze przemyśleć wszystko, co było związane z tamtą sprawą. Jego opowieść to także próba pogodzenia się z osobistą porażką, której doznał, wydając wyrok. Jakby przeczuwał ją w chwili decyzji, ale dopiero z czasem gorzka prawda o samym sobie dotarła do niego w pełni. Prawda o moralnej przegranej. Jak w wierszu Kawafisa: „Dla niektórych ludzi przychodzi taka godzina, kiedy muszą powiedzieć wielkie Tak, albo wielkie Nie. Od razu widać, kto z nich w sobie ma gotowe Tak (…) Ten kto powiedział Nie – nie żałuje. Gdyby zapytali go, czy chce je odwołać, nie odwoła. Ale to Nie – to słuszne Nie – grzebie go na całe życie”. To punkt ciężkości filmu. Wyakcentowanie, jak ważna jest chwila, w której podejmujemy decyzję nie w spektakularnym działaniu, ale zaniechaniu, które wymaga od nas nierzadko większego wysiłku. I jak nic w takich chwilach nie przemawia na naszą korzyść, z wyjątkiem wewnętrznego porządku, który nosimy w sobie. Zakończenie filmu nie daje też jasnej odpowiedzi, czy oskarżonego skazano słusznie, czy też nie. Wydaje się, że nie to jest najważniejsze. Chodzi raczej o postawienie tez na temat przyczyn słabości wymiaru sprawiedliwości. Spróbujmy je uporządkować.
Pierwsza z nich pokazuje, że względność naszych sądów wynika nie tylko z niewiedzy, ale często z uwikłania, na przykład sędziów, mecenasów czy adwokatów, w świat zależności środowiskowych i zawodowych. Surowość ich działania to często efekt tego, że sami są obiektem plotek, żyjąc w związkach moralnie dwuznacznych, o których na co dzień przychodzi im wydawać jednoznaczne wyroki. Ponadto są poddani naciskowi opinii publicznej i układów towarzyskich. Raz trzeba się liczyć ze zdaniem biskupa patronującego palestrze, raz ze zdaniem partii, która rozpoczęła właśnie kampanię przeciwaborcyjną, i czujnie wsłuchiwać się w sugestie padające mimochodem, w czasie na przykład świątecznych spotkań opłatkowych. Gdzieś za błahymi uwagami kryją się twarde „propozycje nie do odrzucenia”.
Druga sugestia reżyserska idzie śladem losów młodego Łukasza. Zestawia je z fragmentem Powiększenia Michelangelo Antonioniego i słynną sceną gry niewidzialną piłeczką. Przypomnijmy, w tenisowym meczu słychać dźwięk uderzeń, ale nie widać, czym grają ucharakteryzowani na klaunów zawodnicy. Za pomocą tamtej sceny Antonioni próbował opowiedzieć o ograniczonych możliwościach naszego poznania świata i łatwości, z jaką można zakwestionować to, co widzialne, i zobaczyć to, czego tak naprawdę nie ma. Podnosząc niewidzialną piłkę i rzucając ją w stronę grających, Łukasz włącza się do gry, decyduje się zostać prawnikiem. Dlaczego? Może dlatego, że uznaje, iż warto zaryzykować i spróbować zmienić przynajmniej tę część świata, która jest najbliżej nas? To oczywiście może być nietrafne rozwiązanie, wiążące się z wejściem do świata, w którym panują inne zasady, w którym trzeba czasem uznać za realne to, co nie istnieje. Stąd i stary mecenas patrzy na te młodzieńcze kroki z dystansem. Czujemy, że kiedyś sam był pełen wzniosłych ideałów, które teraz dostrzega w młodzieńcu.
Spróbujmy wyprowadzić wniosek trzeci. W tym celu odwołajmy się do płaszczyzny filozoficznej, z której wyrasta tradycja pracy bohaterów. Co nam mówi? „Dusza potrzebuje spokoju – pouczał rzymski retor Seneka – powinna zatem znać siebie, wiedzieć, do czego jest zdolna, i być gotowa do poskromienia złudnych pragnień i namiętności, gotowa także do znoszenia cierpień, bolesnych okoliczności i przede wszystkim śmierci. Ten zatem tylko, kto pozna siebie, może w sobie znaleźć siły do walki ze złem”. Czytamy dalej, że zwrot ku sobie stawał się dla starożytnych obowiązkiem i techniką życia. Czynił bowiem każdego świadomym podmiotem stosunków z samym sobą i z innymi, podmiotem myśli i działania, działania racjonalnego i akceptowanego moralnie. Tyle klasyka filozofii. Gdzie szukać owej wewnętrznej siły do walki ze złem, pokazuje już inna perspektywa, perspektywa Wcielonego Słowa. Uzupełni, że to, co atakuje duszę, bierze swój początek w strachu. Strachu, który odrzucił Słowo. On wciska się w życie pod różnymi postaciami, ubrany choćby we frazeologiczną gardę – „i w grzechu można być uczciwym” – za którą można się bezpiecznie schować. Ona jest chwytliwą receptą na chwile wątpienia, podsuwaną nam delikatnie korektą ambitnych planów, a w końcu kamuflażem dla decyzji bohaterów filmu i ucieczką przed konfrontacją z samym sobą. To strach, umiejętnie dawkowany, inteligentnie rozkłada na czynniki pierwsze naszą nadzieję i moralne oceny naszego działania. Unieszkodliwia nasze wyższe widzenie wartości: bo czasem się nie da, bo niemożliwe, bo nie wypada. I choć to wszystko prawda, to jednak trudno zaprzeczyć, że nasza ludzka kondycja rozpina się gdzieś między bohaterstwem i tchórzostwem. W imię własnego bezpieczeństwa idzie czasem za podszeptem, który potem trudno zapomnieć, topiąc wyrzuty przez wiele lat w kolejnych kieliszkach. Jedna decyzja waży nierzadko na całe życie. „Jeśli człowiek raz skulił się przed przemożnym wpływem strachu – napisał Josif Brodski – to na zawsze przesądził przyszłość swojego kręgosłupa: z całą pewnością znów się kiedyś skuli”. A wtedy prawo wydaje się już nie sztuką, ale zwykłym rzemiosłem, niewiele mającym wspólnego z tym, co dobre i słuszne.
Oceń