Kim jestem, gdy mnie nie ma
fot. christian allard / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Wyczyść

W opuszczeniu własnego domu tkwi szansa na utratę dobrego samopoczucia, wytrącenie się z równowagi i dostrzeżenie cudzego życia.

Początek zawsze jest koszmarny. Leżę. Kilka dni, nocy. Bez snu i prawie bez ruchu. Czekam, aż puści. Aż się tamto skończy, a to tutaj – rozpocznie. Aż się ze sobą rozstanę i ruszę. Wcześniej przychodzi marzenie, a nawet mniej – migawka. Jedno nieokreślone słowo, jakieś: Tokio, Rio albo Serengeti, wypowiedziane nonszalancko, w przypadkowej rozmowie. Sprawdzam, jak to brzmi w moich ustach. Czy prawdopodobnie, możliwie? Czy da się to później powiedzieć w czasie przeszłym, w trybie dokonanym? Wymawiam je lekko, jak gdyby nigdy nic, żeby się nie zobowiązać, nie pragnąć za bardzo, bo to by wszystko popsuło. Więc na początku wcale mi nie zależy. Tak tylko gadam, że kiedyś, że chciałabym. Zazwyczaj, prędzej niż później, uprzejmym zrządzeniem losu to życzenie się realizuje. I wtedy się obrażam. Na los, okoliczności, opatrzność, sytuację. Bo przychodzi lęk – nieokreślony, oraz strach – bardzo konkretny, ukryty w płaszczu potencjalnych katastrof, wypadków, groźnych zdarzeń, fantazji o zagubieniu i niemożności powrotu.

Niepewność

Podróż zaczyna się wraz z niepokojem. W tej samej chwili, w której faktem staje się obawa przed utratą wszystkiego. Podróż jest możliwa tylko w zagrożeniu, w konieczności rozstania, w bezwzględności wyboru. Albo tam, albo tu. Nawet jeśli tymczasowo. Bo nie ma gwarancji powrotu. Dom i tożsamość, opuszczone choćby na chwilę, zmieniają się. Tak jak zmienia się sam podróżny. Powrót nigdy nie jest powtórzeniem sceny z punktu wyjścia. Przyjeżdża nieco inny ktoś, wraca do trochę zmienionego już siebie. Stąd lęk przed wyruszeniem, przed naruszeniem. Ruch zaburzy linię życia, łudzącą pewność jutra, niewzruszalną codzienność. Odsłoni się kruchość, obudzi wszechświat możliwości i niemożności. Sprawy, uczucia i definicje – teraz jeszcze leżące na swoim miejscu, ugrzecznione – rozwibrują się. Niepilnowane mogą się przemienić, przesunąć. Dokąd – nigdy nie wiadomo.

To ona – niewiadoma – jest przyczyną i akuszerką podróży. Jej potrzeba nie pozwala zostać tu, jej świadomość jest wyzwaniem w poruszaniu się tam. Nie ma podróży bez lęku, a podróż bez lęku jest oszustwem. Coraz łatwiejszym, dzięki zorganizowanym sposobom planowania, rezerwowania, nieprzerwanego komunikowania oraz likwidacji znaków zapytania. Można pokonywać ogromne odległości, w istocie nie ruszając się z miejsca, to się powszechnie nazywa turystyką. Odwrotność – ruszenie siebie z miejsca – jest natomiast bardzo trudna (o ile w ogóle możliwa) bez przeżycia faktycznego, fizycznego i umysłowego oddalenia.

Rozstanie

Początek podróży jest rodzajem czyśćca, kwarantanną w przedsionku. Leżeniem bez ruchu, bez snu, bez potrzeb. Już po wylądowaniu, z psychofizycznymi objawami jet lagu. Nie zrywam się, nie „pędzę na miasto”, nie „korzystam z chwili”. Czekam. Ciało przeleciało pół świata, umysł nie. Jeszcze się nie pożegnał ze mną stacjonarną, jeszcze mnie nie opuścił i nie porzucił większości spraw, wcieleń, form, w których występuję na co dzień. Odchorowuję nieadekwatność mojej europejskiej obecności w upalnych, odległych okolicznościach. Przyzwyczajam oczy do widoku wiatraka kręcącego się pod sufitem, do plamy wilgoci na ścianie, bosej stopy na posadzce w łazience. Jeszcze mnie tu nie ma. Dochodzę po kawałku, jednocześnie porzucając fragmenty swojej udomowionej tożsamości. To przejście przypomina stan choroby, ale jest też rodzajem satysfakcjonującego odwetu – radością oswobodzenia się ze znoszonej garderoby, wejściem w rewir nieosiągalności, w której – już przez sam fakt odległości geograficznej – pozostawione sprawy stają się nieaktualne. Ich waga szybko maleje, nie wytrzymuje naporu rzeczywistości. Skoro kręci się wiatrak, nie ma mnie dla nikogo.

Wyjeżdżam z potrzeby rozstania, bycia nieobecną. To po pierwsze. Zanim zacznę sprawdzać, czy istnieję gdzieś indziej, w jakiejś innej wersji samej siebie, najpierw się ze sobą żegnam. Tej chwili towarzyszy poczucie wyższości. Móc zostawić za sobą, opuścić – ileż w tym agresji, ileż zachłannej nadziei. Jako tako oswobodzona zaczynam czuć, że jestem tu – czyli daleko. Niewiele mam: kilka rzeczy w plecaku i siebie zredukowaną do minimum, najbardziej szkieletową wersję z możliwych. Dopiero teraz zdecyduję. Możliwości są dwie. Albo „tylko” jestem w oddaleniu, spędzam czas bez świadków, korzystając ze zmienionych okoliczności powierzchownie, bez intencji ich poznania, albo naprawdę staram się podróżować, być ciekawa. Nie tylko patrzeć, również dostrzegać. Nie przemykać, ale zostawać tam – choćby odrobinę. Ta druga możliwość wyklucza obojętność. Zobojętnienie – raz uruchomione – trudno wyłączyć, ale też nie sposób się nim zasłonić w chwili, gdy między mną a światem obserwowanym już do czegoś dojdzie. Wybór między zaangażowaniem się, wejściem a pozostaniem na zewnątrz, dokonuje się szybko i niekoniecznie świadomie.

Być może

Nie jeżdżę po to, by innemu światu zadawać pytania. Kieruję je do wewnątrz, choć się żarłocznie wpatruję i bardzo mi zależy, żeby zrozumieć jak najwięcej. Cały ten ładunek ciekawości zwykle jednak przemilczam. Nie zaczepiam, nie szukam pretekstu do rozmowy, nie podchodzę zbyt blisko. Nie prowokuję sytuacji, które uważam za sztuczne. Podejmuję raczej próbę bycia jak najmniej widoczną, staram się nie zaburzać naturalnego biegu spraw. Nieczęsto się udaje – jestem gościem, tak odmiennym, że koncentrującym na sobie uwagę. Przeczekuję zainteresowanie, nieruchomieję z nadzieją, że się znudzę i wtopię w pejzaż. Siedzę na krawężniku i oglądam, a do pojawiających się pytań przymierzam różne, równie dobre odpowiedzi. Żadna nie jest ostatnia ani słuszna. Dopowiadam sobie życiorysy, zgaduję, skąd ktoś przyszedł, dokąd idzie. Czasem idę za nim albo przystaję obok na dłużej. Spędzam czas z wciągającymi obrazami i niepewnością ich znaczenia. Czy gdybym podeszła, zadała pytanie, wiedziałabym na pewno? Wtedy miałabym rację? Wiedziałabym więcej czy mniej? Czy udzielona odpowiedź nie unicestwia innych możliwych, nie mniej prawdziwych? Prawdziwych nie tyle faktycznie, ile potencjalnie, w ogóle. Nie wierzę w poznawanie świata przez ustalanie faktów, przez dotykanie, praktyczne ćwiczenia organoleptyczne. One są nieuniknione, konieczne, ale niewystarczające i mało wyjaśniają. Prawda ma wiele wersji, próbuję zachować je wszystkie, czasem tylko decydując, którą interpretację tego, co widzę, wybiorę. A czasem pozostając z niezaspokojonym pytaniem. „Być może” interesuje mnie bardziej niż „jest”. Możliwość wydaje się ciekawsza, większa niż jedna z jej realizacji.

Podróż, rozumiana jako przebywanie w innej rzeczywistości, jest moją jedyną szansą na rozstanie się z roszczeniowością. Codzienne życie w wytworzonych przez Europejczyków systemach organizacji życia, pracy, relacji czy konsumpcji, jest niemal zupełnie pozbawione pokory, a bardzo szczelnie wypełnione oczekiwaniami. Wobec innych ludzi, zdarzeń, czasu, cen benzyny, środowiska naturalnego, obsługi w sklepach, prognozy pogody, spokojnej starości, wysokości podatków, życia poczętego i śmierci bez bólu. Wobec wszystkiego. Cywilizacja Zachodu odrzuca niewiedzę, bezradność, nieprzewidywalność zdarzeń. Podpierając się postępem i rozwojem, wytwarza korporacyjne procedury, sztuczną inteligencję, uczy konsumenckiej posłuszności, niemal całkowicie redukując obszary tego, co niepojęte, nieodgadnione, nieludzkie. Wyjeżdżam więc, żeby niczego nie oczekiwać. Poczuć się – jak tylko potrafię najlepiej – nikim. Daję szansę swojej bezradności, wyłączam wyuczoną omnipotencję, bezwstydną próbę kontrolowania życia. Wyjeżdżam popatrzeć na ludzi inaczej ukształtowanych, mających inne lęki, inne pragnienia, zniewolonych czym innym i odmiennie niż ja wolnych.

Krzyk zdumienia

Mam nadzieję na zachwyt. Na spotkanie z przejawem życia, jakiego sobie nie wyobrażałam. Podróżuję z pragnieniem zadziwienia, szoku połączonego z radością.

Idziemy przez dżunglę na południu Indii. Rano, tuż po świcie, napotkaliśmy małpy i słonie. Niczego już więcej nie potrzebujemy do szczęścia. Ale teraz, trzy kroki przede mną, z ziemi podrywa się ogromny, niemal czarny jeleń – sambar. Przez ułamek sekundy dziwimy się sobie – on, którego zawiódł instynkt, i ja – z uśpioną ciekawością. Kilkoma zwinnymi skokami sambar wydostaje się w górę jaru. Odwraca się jeszcze, wystawia poroże, ryczy. Dla przestrogi, przechwalając się czy na pożegnanie – nie wiem. Jestem nim zachwycona i pewna, że nigdy dotąd nie widziałam niczego równie pięknego. Aż do następnego razu, aż do przypadkowo dostrzeżonej wieczorem w wiosce dziewczynki w zielonej sukience robionej na szydełku. Zapada zmrok, ona patrzy na mnie wielkimi oczami, skórę ma – mogłabym przysiąc – granatową. Niemożliwe, bym kiedykolwiek widziała kogoś piękniejszego. Niegotowość na zachwyt, przypisywana dzieciom zdolność dziwienia się wszystkiemu, jest najważniejszą tkanką w podróży, najsilniej poruszanym nerwem. Jadąc, zawsze marzę, że wybuchnę krzykiem ze zdumienia. Że znieruchomieję zakochana w precyzyjnych ruchach dłoni kucharza, który co dzień od rana do nocy, tak samo rozwałkowuje mączne ciasto, tak samo je podrzuca, formuje i kładzie na palnik. Że się zatrzymam przy ulicznym szewcu i, nie wiedząc dlaczego, zostanę na kilka godzin, obserwując dratwę, nic nie myśląc i niczego nie szukając. Jakbym znalazła.

Liczę również na wstrząs i szok. Na przeżycia trudne do wytrzymania, wynikające z bycia świadkiem. Na ćwiczenie z nieodwracania wzroku od cierpienia i zła – tak obnażonych, że niezaprzeczalnych. A jednocześnie zaprzeczających fikcji, którą uprawiam, żyjąc w Europie – wciąż najzamożniejszym zaułku kuli ziemskiej, dywagującym nad definicjami ubóstwa, spierającym się o granice komfortu i faktyczność lub iluzoryczność kryzysu ekonomicznego. W opuszczeniu własnego domu tkwi szansa na utratę dobrego samopoczucia, wytrącenie się z równowagi i dostrzeżenie cudzego życia. Jako dziewczynka chodziłam w odwiedziny do mieszkających po sąsiedzku koleżanek. Ich mieszkania pachniały inaczej, były inaczej urządzone. Niektórym zazdrościłam, inne mi się nie podobały. Ale dowiadywałam się o istnieniu alternatywnych porządków. Mogłam się odważyć i komponować z nich własny.

Wolność

Coraz gorzej czuję się w Europie, nie dlatego że z idealizowanej zagranicznej ciotki przeistoczyła się ostatnio w kulejącą i zrzędliwą staruszkę. Ale dlatego że się zajmuje wyłącznie pieniędzmi, ich obrotem i pomnażaniem. Niewiele tworzy nowych zjawisk, nie stawia pomnika sztuki i nauki z dawnym rozmachem. Raczej na różne sposoby przymusza nas do pragnień ponad miarę, do chciwości i zachłanności, do potulnego realizowania procedur i poleceń. Z coraz większym trudem wykrawam tu sobie prywatny korytarz do życia wśród spraw niepoliczalnych. Jeżdżę więc także po to, żeby nie zapomnieć o istnieniu innych możliwości. Niekoniecznie lepszych – wystarczy, że nie powielają naszego ładu. Oddalenie jest konieczne, żeby zdać sobie sprawę, jaką rzeczywistość się zamieszkuje. Mój kształt pozostanie nieczytelny, jeśli nie zarysuję go w spotkaniu z Innym. Moje obawy i ponure refleksje nie dadzą spokoju, jeśli nie doświadczę innej racji, innej wiary, mądrości, która mogłaby – w rzeczywistości czy choćby w kojącej teorii – zastąpić te, które regulują mój codzienny świat.

Podróż przynosi nowości, a z nimi nadzieję i ulgę. Im więcej form życia świat pozwala mi zaobserwować, tym większe mam poczucie wolności, podbudowane zapamiętanymi dowodami na różnorodność, niewyczerpaną liczbę wzorów istnienia. Pocieszam się myślą, że w innym czasie i miejscu mogłabym być kimś innym. Nie przeszkadza mi iluzoryczność tego scenariusza, przeciwnie – im więcej jeżdżę, tym lepiej rozumiem własne ograniczenia. Z tym większą pewnością przyznaję, że mogę być tylko tą samą sobą, którą już znam. I łatwiej mi się z tym pogodzić. Inne wersje mojego życia wydarzają się w wyobrażeniach. Przymierzam je jak egzotyczne kostiumy, przyznając wreszcie, że choć piękne, nie są moje. Podróż jest jak rozwinięcie barwnego wachlarza z tysiącem opowieści. Dopóki znajduję się w ruchu, gdzieś między światami, wszystko jest możliwe: najśmielsze pomysły, największa odwaga i wolność, najsilniejsze uczucia. Wracając, zwijam wachlarz. Kończą się sny, jestem tylko faktyczna ja.

Powrót jest także czyśćcem. Z dnia na dzień wietrzeje zapach podróży. Jeszcze noszę tę samą koszulkę, co tam, w gorącu, ale już buty tutejsze. Ze smutkiem obserwuję blednącą opaleniznę. Żegnam wszystkie wcielenia, na jakie miałam nadzieję po drodze. Rozbuchany wszechświat wraca do butelki, jak dżinn zapadający w sen. Będę znów żyć na własną, prawdziwą miarę. W tym kawałku świata, który staje się na nowo znośny i kochany. Wracam jak po egzotycznym romansie, właściwie szczęśliwa, że się skończył.

Droga do domu

Dawniej po zakończeniu podróży bywałam nerwowa, rozczarowana. Próbowałam przedłużać sprawę – zwozić świat do domu: figurki, jedwabie, bransoletki, płyty z muzyką, przyprawy, książki i wszystkie talizmany, w których dałoby się przechować odrobinę „tam”. Wszystko na nic, przedmioty szybko martwiały, wietrzał zapach wielu szans. Kurzyły się jak rekwizyty z zawieszonego przedstawienia. Zdjęcia także, odkąd można je pstrykać bez przerwy, niczego nie rejestrują. Teraz robię tylko zapiski, a po miesiącach i latach próbuję wyczytać z nich, kim byłam, gdy mnie tu nie było. Wyczytuję napotkanych, zaobserwowanych ludzi. Wymyślam im ciągi dalsze. Bo kim jest dziś, dziesięć lat później, dziewczynka o granatowej skórze? Komu ryczy czarny jeleń? Teraz już nie przywożę pamiątek, bo nauczyłam się kończyć podróże. Powroty są ich najważniejszą częścią – z ich powodu wyruszam. Odnajdowanie drogi do domu, przystawanie na własny kształt, lekko tylko podróżą zmieniony, pozwala wpisać jeżdżenie we własną biografię. Bez umiejętności powracania wyjazdy byłyby tylko skokami w bok, kolekcjonowaniem wrażeń, rozrywkowym kaprysem znużonych. Zapragnąć całego świata, poznać wszystkie odmiany piękna i zła, dobra i cierpienia, zniszczenia i kreacji, a potem wrócić do punktu wyjścia. Zobaczyć siebie jako drobinę w skomplikowanej kompozycji, a potem z zapałem tą drobiną być. Po to podróżuję.

Kim jestem, gdy mnie nie ma
Paulina Wilk

urodzona 17 września 1980 r. w Warszawie – pisarka, dziennikarka, reportażystka i publicystka. Studiowała w Instytucie Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Wsp...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze