Liturgia krok po kroku
Człowiek w górach odpowiada za siebie, ale też za partnera, który z nim tam przyszedł – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie jestem w stanie przyjąć, że może być inaczej.
Anna Sosnowska: Kiedy Marek Kamiński zdobywał biegun południowy, ktoś napisał na forum internetowym: „I po co on ciągnie te sanki?”. Po co pan chodzi w te góry?
Piotr Pustelnik: To jest pytanie od stuleci zadawane ludziom, którzy w tych górach są.
Przez ludzi, którzy tam nie chodzą?
Tak, dlatego ja na tę okoliczność wymyśliłem sobie zgrabną Churchillowską odpowiedź. Ludzie dzielą się na dwa gatunki: tych, którym nie trzeba tłumaczyć, po co się chodzi w góry, i tych, którym się tego nie wytłumaczy. Wybór otoczenia, w jakim człowiek się realizuje, nie zawsze jest efektem świadomych działań. To podświadomość wybiera za nas ten krajobraz i podpowiada, że właśnie taki będzie współgrał z naszą duszą, z naszą sferą emocjonalną i estetyczną.
Nie zasłania się pan trochę tą podświadomością?
Nie. Jako młody człowiek byłem wszędzie – nad morzem, na polu, w lesie, w górach. Nad morzem nie zostałem, choć moja mama – pływaczka – należała do tego gatunku zawodników, którzy uwielbiali siedzieć w wodzie i mnie też do niej ciągnęła. (Dziś często spotyka się pływaków, którzy mówią, że to jest cholerny zawód, bo oni potwornie nie lubią kontaktu z wodą). Chodzenie po lesie – oprócz zupy cytrynowej i wątróbki – uważam za koszmar mojego dzieciństwa – zwłaszcza zbieranie grzybów. Gorąco, parno, suche igliwie – coś strasznego. A po powrocie na obiad zupa cytrynowa i wątróbka! (śmiech)
Pola pszenicy i żyta miałem w Lubartowie pod Lublinem, gdzie częściowo spędzałem wakacje. W tym krajobrazie jakoś się odnajdywałem, ale nie był to, jak się teraz mówi, efekt WOW. Natomiast jeździłem też do cioci do Andrychowa i tam wszedłem na pierwszy pagórek – Leskowiec w Beskidzie Małym.
Ile miał pan wtedy lat?
Około czternastu. I to mi jakoś pasowało. Potem wybrałem się z moim kuzynem na Leskowiec zimą – to była piękna przygoda. No i proszę mi teraz powiedzieć, czy rzeczywiście nie jest trochę tak, że to podświadomość daje nam impuls, a dopiero potem decydujemy, czy chcemy ten temat drążyć?
No dobrze, przekonał mnie pan, ale po co zaraz się wspinać na ośmiotysięczniki?
Odpowiedź jest dość skomplikowana i trzeba by zajrzeć do mojej młodości, kiedy w wieku 12–13 lat ciężko chorowałem na serce, przez co spędziłem ponad pół roku poza domem – w szpitalu i sanatorium. Rokowania były takie, że właściwie żadnego sportu nie powinienem uprawiać, bo mogłoby się to bardzo źle dla mnie skończyć. W okresie, kiedy człowiek intensywnie rozwija się fizycznie, ja miałem chude nóżki, wąskie ramiona i spory brzuszek, bo kilka miesięcy karmili mnie sterydami. Dlatego potem musiałem się mocno sprężyć, żeby nadrobić ten stracony czas.
Nie bał się pan, że stanie się panu coś złego?
Bardzo się bałem, bomiałem głęboko zakodowane dość traumatyczne wspomnienia ze szpitala i późniejsze cackanie się ze mną moich rodziców. Ale też bardzo chciałem się rozwinąć. Musiałem znaleźć jakiś środek między tym chceniem a strachem, ale taki kompromis okazał się do bani. Kiedy w końcu wybrałem się w Alpy, żeby wejść na Mont Blanc, zachowywałem się jak histeryk – każdy ból głowy uznawałem za chorobę wysokościową i wydawało mi się, że zaraz umrę. Moja przyszła żona, która była tam razem ze mną, pokładała się ze śmiechu i mówiła: nie umrzesz, masz po prostu krótki oddech. Dlatego w którymś momencie pomyślałem, że będę sobie podnosił poprzeczkę o tysiąc metrów i zobaczymy, gdzie jest ta moja granica. Na szczęście okazało się, że jest dość wysoko.
Czyli pan się mierzył przede wszystkim z samym sobą i swoim strachem?
Tak. Nie mam duszy wyczynowca.
Czuje się pan zwycięzcą?
Tak, wygrałem, bo wszystko, co sobie założyłem, zrealizowałem.
Jak to jest – człowiek zdobywa górę czy raczej góra człowieka?
Góra ma wymiar fizyczny i ma też wymiar metafizyczny. Wymiar fizyczny pokonuje się siłą fizyczną. Wymiar metafizyczny pokonuje się siłą woli, charakterem, determinacją, ochotą, jakąś pokorą, lojalnością. Chociaż ja nie lubię określenia „pokonać górę” – na górę się wchodzi, a nie ją pokonuje.
Bo pokonanie sugeruje walkę?
Tak, a w alpinizmie nie ma bitwy. Jeśli ja wszedłem na górę, to wygrałem i ja, i góra. Mamy tu do czynienia z filozofią win-win, której w biznesie nigdy się nie stosuje, bo tam jest zawsze win-lose.
Na czym polega metafizyczny wymiar góry?
To jej estetyka, czyli to, co odbieram wzrokiem, oraz doznania, czyli to, co odbieram pozostałymi zmysłami. Żeby odbiór góry był pozytywny, te dwa wymiary muszą działać komplementarnie.
Która z wypraw była dla pana niezapomnianą lekcją życia, przełomem?
Przełomem była na pewno pierwsza góra.
Mówi pan o swoim pierwszym ośmiotysięczniku?
Tak. Wtedy rzeczywiście poczułem się innym człowiekiem, bo sięgnąłem tego, o czym podświadomie marzyłem i co znałem tylko z opowieści czy książek. Poniżej ośmiu tysięcy jest pięknie, ale osiem tysięcy to granica magii. W dodatku na szczyt wszedłem sam, więc miałem – mówiąc patetycznie – cały ten wierzchołek dla siebie. Dzieliłem się moim szczęściem tylko z górą, dlatego ten odbiór był podwójnie intensywny. Wróciłem z wyprawy zupełnie inaczej poskładany i o ile wcześniej myślałem, że to wejście jest zwieńczeniem pewnej drogi, o tyle teraz zacząłem myśleć, czy to nie powinien być jednak jej początek.
Co jeszcze góry w panu poprzestawiały?
Każdy himalaista mówi: Dzięki wyprawom mam dystans do wielu spraw, jestem cierpliwy, lojalny, tolerancyjny. Ale to nie działa jak włączenie czy wyłączenie światła – pstryk i jest! To raczej proces, w którym pewne cechy się uwypuklają, bo w górach niedopuszczalne są zachowania, na które można sobie pozwolić na dole. Niecierpliwość jest tego najlepszym przykładem. Na początku wydawało mi się, że na najwyższe góry trzeba wchodzić tak, jak na niższe – po prostu pach! Tymczasem one bardzo boleśnie uczą, że zanim się wejdzie na wierzchołek, trzeba swoje odczekać, odsiedzieć, domyśleć. Podczas ostatnich wypraw – powiem to z pewną ironią – miałem już tej cierpliwości znacznie więcej, niż ustawa zasadnicza przewiduje.
Himalaiści często głoszą pochwałę wolności, której doświadcza się w górach. Ale co to za wolność, kiedy to góra decyduje, czy może pan na nią wejść, czy nie? Co to za wolność, kiedy tak mocno zależy pan od swoich towarzyszy?
Trudno to wytłumaczyć, bo wolność należy do pojęć abstrakcyjnych, ale to jest taka wolność, która znajduje ujście w uczuciu swobody. Tylko że to wszystko dzieje się bardziej w głowie niż w środowisku, bo na górze człowieka obowiązują te same zasady, które obowiązują go na dole. Niektórzy nazywają je etyką, inni moralnością czy dekalogiem. Ja bez tej osi nie potrafiłbym działać i czułbym się pogubiony. Czegoś człowiek musi się trzymać, żeby podejmować decyzje zgodne z samym sobą.
W 2006 roku dostał pan od Polskiego Komitetu Olimpijskiego nagrodę Fair Play…
E tam.
…za kilka akcji ratunkowych.
Alpiniście nie powinno się przyznawać nagrody za to, że zachował się w górach przyzwoicie, bo człowiek po prostu tak powinien się tam zachowywać. Ja raczej odebrałem tę nagrodę jako pewien symbol, a nie jako…
Medal za bohaterstwo?
Właśnie, bo ja nic bohaterskiego nie zrobiłem.
Ocalił pan życie kilku osobom.
Ja się po prostu zachowałem zgodnie ze swoimi zasadami i uważam, że zrobiłem to, co każdy inny powinien zrobić. Dla mnie ważna jest – cokolwiek w życiu się robi – postawa spolegliwego opiekuna, człowieka, który ma w sobie wbudowaną niezbywalną empatię.
Skąd się to panu wzięło?
Nie potrafię powiedzieć. Może zostało mi to wpojone przez wychowanie, zostało wypracowane, a może przyszło jakoś transcendentalnie?
A może pan jest reprezentantem świata wartości, które odchodzą do lamusa?
Nie uważam się za epigona albo mamuta i nie mam poczucia, że pochodzę z pokolenia, w którym tak się robiło, a teraz robi się inaczej. Wydaje mi się, że człowiek jest taki, jaki był tysiące lat temu, i w tej masie ludzkiej zawsze istnieje odsetek tych, którzy z determinacją trzymają się swoich zasad, oraz część tych, którzy dopuszczają w sobie odstępstwa od nich i te odstępstwa realizują.
Przy okazji tragedii na Broad Peak z ust jednego z alpinistów usłyszałam zdanie, które nieco mną wstrząsnęło: Na szczycie każdy dba o siebie. To prawda?
Oczywiście, że człowiek w górach odpowiada za siebie, ale odpowiada też za partnera, który z nim tam przyszedł – ze wszystkimi tego konsekwencjami. To są dwie rzeczy nierozdzielne i ja nie jestem w stanie przyjąć, że może być inaczej. Jasne, że ta odpowiedzialność za kogoś często krzyczy i boli, bo niejednokrotnie stwarza zagrożenie dla mnie samego. Ale od tego człowiek ma głowę, żeby myśleć – zarówno przed wyprawą, jak i w czasie jej trwania, kiedy pojawiają się pewne sygnały świadczące o nadejściu sytuacji kryzysowej. Mózgu trzeba używać cały czas.
Niektórzy mówią, że na takiej wysokości głowa czasem nie pracuje tak, jak trzeba.
Jeśli słyszę od kogoś coś takiego, to mam dla niego tylko jedną propozycję: zmień sport. Wspinaczka jest dla ludzi myślących, i to myślących na każdej wysokości. Pytają mnie czasami, czy miałem w górach inne stany świadomości? Nie miałem. Czy miałem wysokościowe zaburzenia mózgu, które nie pozwalały mi ocenić sytuacji? No nie miałem. Dlatego jestem przekonany, że jeżeli ktoś w górach zachował się w sposób – nazwijmy to – nieprzyzwoity, to zdawał sobie z tego sprawę.
Tylko zdominowała go ambicja, egoizm, a może strach?
Jeśli wychodzę z partnerem ewidentnie ode mnie słabszym, to muszę zakładać, że nasza wyprawa może się zakończyć klapą. I jeśli on osłabnie w połowie drogi, to ja – mówię tylko w swoim imieniu, nie jestem Słowackim, żeby mówić za całe pokolenie – muszę się zgodzić wewnętrznie na zejście, choćby moja dusza łkała i zawodziła. Nie powiem mu przecież: No było miło…
Na razie, do zobaczenia…
…Może ci się uda przeżyć, wtedy będę się bardzo cieszył, a jeśli nie, to trudno. To jest dla mnie kompletnie nie do zaakceptowania. Gdybym taką możliwość brał pod uwagę, to skończyłbym Koronę parę lat wcześniej. Bo mógłbym. Ale też pewnie i moi partnerzy mieliby więcej sukcesów, gdyby mnie zostawili, kiedy ja nie byłem w najlepszej kondycji. Ta więź międzyludzka powinna trwać bez względu na okoliczności – na tym chyba zasadza się człowieczeństwo.
I na tym polega braterstwo liny?
To określenie zostało stworzone na początku historii wspinaczki. Góry były wtedy dla ludzi terenem niezwykle niebezpiecznym, więc musieli sobie zbudować jakąś filozofię, w której bycie razem zwiększało szanse na przeżycie. Nie chodziło nawet o fizyczne trudności, z którymi musieli się zmierzyć w górach, ale o to, że w XIX wieku traktowano je jako siedzibę sił nieczystych, miejsce przebywania diabła.
A może to, że pan ma tak jasno określony zbiór zasad i tak konsekwentnie się ich trzyma, wynika po prostu z dojrzałości? Ośmiotysięczniki zaczął pan robić, mając 39 lat. Łatwiej w tym wieku o odpowiedzialność i umiejętność zarządzania emocjami czy ambicją.
Pewnie tak jest. Jeśli weźmiemy choćby pojęcie „śmierć”, to inaczej posługuje się nim kilkulatek, nastolatek, dwudziestolatek, a jeszcze inaczej sześćdziesięciolatek. Tak jak ewoluowało tamto pojęcie, tak pewnie ewoluowały też inne rzeczy. Jeśli człowiek jest ukształtowany i ma sporą dozę doświadczeń z niższych gór, to wie, co powinien robić. Ambicja jest czymś, czym trzeba zarządzać i co trzeba kontrolować. A to nie przychodzi łatwo. Trzeba kilka razy upaść, przegrać z nią, żeby ona nie przysłaniała realnej oceny sytuacji. Powiem teraz truizm: To ambicja potrafi być praprzyczyną nieszczęścia.
Pan musiał zawracać z wyprawy bodajże dziewięć razy.
Dziewięć albo dziesięć.
Ja panu tego, broń Boże, nie wypominam! Chcę tylko zapytać, czy to była dobra szkoła dla ambicji?
To było przede wszystkim nieszczęście.
A nie porażka?
Nieszczęście w cudzysłowie, bo oznaczało to, że skoro nie udało mi się teraz, to będę musiał wybrać się tam jeszcze raz, co wiązało się z nadszarpnięciem wielu dziedzin życia. Natomiast porażka? Nie wiem, czy coś takiego istnieje. Jeśli człowiek nie dotarł na wierzchołek, to po prostu zaliczył nieudaną próbę. Porażka, a raczej kompletna klęska jest wtedy, kiedy ginie człowiek.
Miał pan kiedyś żal do góry, że kogoś zabrała?
Mnie taka sytuacja zdarzyła się tylko raz. Nie miałem wtedy pretensji do góry – miałem pretensje do siebie, że mnie nie było przy partnerze, kiedy podejmował złe decyzje, i że nie mogłem z nim o tę decyzję powalczyć.
Idąc na wyprawę, musi pan zakładać taką opcję, że pan z niej nie wróci. Da się oswoić śmierć?
Nie da się!
Ale wspinając się w wysokich górach, jednak pan z nią trochę igra.
Wszystko zależy od tego, w jakiej znajdujemy się od niej odległości. Kiedy przebywa się w bazie, chodzi między obozami, to śmierć jest daleko. Gdy słychać huk lawiny, to ona przez sekundę zbliża się na odległość metra. Gdy okazuje się, że lawina spadła kilometr od nas, to śmierć znowu się oddala. Człowiek ma w głowie taki miernik i jeśli ja dostaję stamtąd sygnał, że śmierć czyha blisko, to cały się prężę. Ale nie to sekundowe przybliżanie się śmierci jest dla mnie najgorsze. Najgorsze jest to, kiedy ona się zbliża do mnie nieuchronnie, z każdą minutą.
Przeżył pan coś takiego?
Dwa razy. Najgorszą przygodę miałem w 2006 roku na grani Annapurny, kiedy siedzieliśmy tam z Tybetańczykiem i czekaliśmy, aż on wyzdrowieje. Nie wiedzieliśmy, czy wzrok mu wróci na tyle szybko, żebyśmy do końca nie osłabli i mieli jeszcze siły zejść. Każdy człowiek nieuchronnie zmierza w stronę śmierci i to jest oczywiste. Ale wtedy śmierć zbliżała się nie w perspektywie lat czy miesięcy, tylko z każdą minutą, i to był koszmar.
Co się w takiej sytuacji dzieje z człowiekiem?
Ja wpadam w ciemny dół i zaczynam myśleć, co jest po tej drugiej stronie. Z takiego dołu może człowieka wyprowadzić optymista, a ja miałem takiego właśnie partnera – znacznie młodszego ode mnie, który w ogóle nie dopuszczał myśli o śmierci. Kostucha na horyzoncie i dla niego nie był to żaden problem, ale dla mnie był cholerny. Na szczęście wyszło na jego.
Powiedział pan kiedyś, że góry są nie tylko patetyczno-dramatyczne, ale jest w nich też miejsce na poczucie humoru.
Tak, w górach bywa zabawnie. Ja przynajmniej wszystkie wyprawy pamiętam przez pryzmat anegdotycznych sytuacji.
Przykład?
Zupełnie banalna i kompletnie idiotyczna historia. Mieliśmy na jednej wyprawie kolegę, który zawsze zachowywał się jak pies Lucasa – to taka kreskówka hiszpańska. Kiedy Lucas prosił psa o zrobienie czegoś, on robił co innego. Nasz kolega podobnie – gdy wołano na obiad, on szył spodnie. Kiedy raz zawołaliśmy go na kolację – a w bazach himalajskich jedzenie jest ciepłe przez trzy minuty, więc trzeba być dosyć zdyscyplinowanym – to w tym momencie Tommy poszedł do toalety, czym nas wyprowadził z równowagi, bo zrobił tak chyba po raz setny. Szykowaliśmy więc na niego kły i pazury, ale on nagle pojawił się cały zakrwawiony i w odchodach. Po prostu wpadł do ubikacji! Sytuacja była dramatyczna, bo był pokaleczony i mogło się wdać zakażenie, ale my śmialiśmy się do rozpuku. W kontekście jego zachowań widzieliśmy w tej historii palec Boży. Musiało cię, chłopie, wreszcie sieknąć – myśleliśmy. Nigdy nie zapomnę obrazu tego – za przeproszeniem – zasranego Tommy’ego.
Pana plan był taki, żeby zdobyć Koronę Himalajów i Karakorum, co zrobił pan w 2010 roku, a potem cieszyć się życiem. Udaje się to panu?
Jak najbardziej. Projekt zrobienia Korony to była niekończąca się historia, trwająca dwadzieścia lat. Kierat nie tylko fizyczny, ale przede wszystkim psychiczny – zorganizowanie wyprawy, zdobycie pieniędzy, odwalenie pracy zawodowej, a jak się nie udało – to od początku to samo plus tłumaczenie sobie i ludziom, dlaczego ja chcę to zrobić.
Nigdy nie myślał pan o tym, żeby odpuścić?
Z jednej strony chciałem tę Koronę skończyć, ale były też momenty, gdy się z tego wycofywałem. Rzadko kto wytrzymuje takie dygoty. W końcu podjąłem decyzję – co wcześniej było dla mnie nie do zaakceptowania – że piąta wyprawa na Annapurnę jest tą ostatnią. Że – jeśli się nie uda – nie będę więcej próbował i nie będę więcej robił z siebie idioty. Kiedyś musi być ten absolutny koniec. Chociaż miałem świadomość, że to byłoby takie zadrapanie w odczuciu spełnionego zadania, bo jednak nie wykonałbym go do końca.
Ale się udało. O czym pan myślał na szczycie?
Nie cieszyłem się, ale miałem taki moment zadumy, bo byłem tam z moim serdecznym przyjacielem. A kiedyś, gdy jeszcze żył Piotrek Morawski, powiedziałem sobie, że będziemy na tej górze stali w trójkę i… No tak pomilczeliśmy sobie na tym wierzchołku. A kiedy już zszedłem na dół, to się rozkleiłem totalnie i pomyślałem: Co ja teraz będę robił? Wydawało mi się, że to pęknięcie psychiczne będzie trochę trwało, ale przeszło po jednym dniu.
Zaliczył pan szybką depresję braku celu?
Albo „poporodową”. Kiedy wróciłem do kraju, to cieszenie się życiem nie było jeszcze pełne, jeszcze mnie nosiło, jeszcze się szarpałem, czy nie zrealizować jakiejś innej wizji kolekcjonerskiej. Musiało minąć trochę czasu, musiałem sam siebie wewnętrznie przekonać, że skoro powiedziałem „koniec”, no to koniec. Z perspektywy tych trzech lat jestem przekonany, że to była bardzo dobra decyzja. Żyję pogodzony ze sobą i mam świadomość, że udało mi się zrealizować strasznie fajny projekt. Teraz mogę myśleć o czymś innym i robić inne rzeczy.
Gdzie życie jest łatwiejsze – na górze czy na dole?
Na dole życie jest bardziej wielowymiarowe, bogatsze, a przez to i trudniejsze, bo często mamy do czynienia z sytuacjami, które nie są zero-jedynkowe. Dlatego nie tak łatwo trafnie ocenić sytuację. W górach nie mam z tym problemów, a tutaj czasem mam. Tam, na górze wszystko jest bardziej klarowne. A przynajmniej dla mnie było.
Oceń