Czas pogardy
fot. christine roy / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Wyczyść

Pokrzywdzeni i ofiary nie potrzebują rozliczenia. Potrzebuje tego społeczeństwo Ukrainy. Jeśli ta zbrodnia nie będzie nazwana, osądzona, potępiona i rozliczona, to będzie ona ciążyć na historii narodu i sumieniach przyszłych pokoleń.

Paweł Kozacki OP: Będziemy rozmawiać o Wołyniu, ale przecież to niejedyne miejsce, w którym pewnego dnia sąsiedzi należący do różnych narodów zaczynali się mordować. Były rzezie na Bałkanach. Była Rwanda. Czy można znaleźć wspólny mianownik dla tych zdarzeń?

Adam Daniel Rotfeld: Anna Karenina Lwa Tołstoja zaczyna się słynnym zdaniem, że wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda rodzina nieszczęśliwa jest nieszczęśliwa na swój własny sposób. Wymienione przez ojca konflikty były bardzo różne, każdy z nich miał odmienną historię. Przez wieki narody żyły zgodnie obok siebie, a w pewnym momencie zaczęły wybuchać konflikty. Co je wywołało?

3 grudnia 1999 roku byłem przyjęty przez Jana Pawła II na prywatnej audiencji. Pod koniec rozmowy papież zapytał, jak – moim zdaniem – można wytłumaczyć erupcję konfliktów na świecie. Odpowiedziałem, że dochodzi do nich w momentach desperacji, gdy zwaśnione społeczności uważają, że wyczerpały możliwości wygrania sporu czy obrony swoich racji. Z kolei stan dobrobytu i wygody łagodzi napięcia. Na przykład między Flamandami i Walonami w Belgii konflikt trwa od zawsze, ale nigdy nie przybrał formy zbrojnej. Narody te miały za dużo do stracenia. W byłej Jugosławii narody żyły w biedzie – miały więc niewiele do stracenia. Doszło tam do wojny. Papież zamyślił się i powiedział cichym głosem: „Ma pan rację, ale przecież wcześniej te narody żyły w nieporównanie większym ubóstwie, a do konfliktów nie dochodziło”. Chciał zapewne przekazać mi myśl, że w naturze ludzkiej tkwi pewien potencjał zła, który może w określonych warunkach się uaktywnić. Kultura, tradycja i religia oraz wychowanie pozwalają zapanować nad emocjami i nie dopuszczają do tego, by zła strona ludzkiej duszy wzięła górę. Zdarzają się jednak sytuacje, w których ta ciemna, mroczna strona ludzkiej natury wymyka się spod kontroli.

Co uwolniło ten potencjał zła na Wołyniu?

Zbrodnia na Kresach Wschodnich, bo nie tylko na Wołyniu – również w Galicji Wschodniej – była, jak myślę, reakcją na wielopokoleniowe upokorzenie Ukraińców. Poniżenie godności budzi złe emocje i toruje drogę pragnieniom odwetu, które w określonych okolicznościach znajdują ujście. Ofiarami tej reakcji były dziesiątki tysięcy niewinnie zamordowanych. Na fizyczną likwidację była skazana w istocie cała polska ludność zamieszkująca te tereny. To było coś niewyobrażalnego, bo z dnia na dzień sąsiedzi stawali się zbrodniarzami. Członkowie rodzin stawali się wrogami.

Czy może pan określić, kto konkretnie ponosi odpowiedzialność za rozpętanie tego piekła? W Polsce najczęściej wskazuje się na ukraińskiego nacjonalistę Stefana Banderę, a tych którzy dokonywali zbrodni nazywa się „banderowcami”.

To nie tak. W 1943 roku Bandera już od kilku lat siedział w niemieckim obozie koncentracyjnym, właśnie ze względu na swój polityczny nacjonalizm. Niemcy – inaczej niż na Słowacji – nie chcieli tworzyć państwa ukraińskiego. Bandera wyszedł na wolność dopiero po wojnie i wówczas próbował jakoś podtrzymywać ruch niepodległościowy. Na przełomie lat 50. i 60. został zamordowany w Monachium na polecenie władz radzieckich.

„Rzeź wołyńską” zainicjował kto inny: był to Roman Szuchewycz, pseudonim Czuprynka. Uważał, że jedynym sposobem na włączenie Kresów do Ukrainy jest uwolnienie się od Polaków i doprowadzenie do sytuacji, gdy dosłownie żaden z nich nie pozostanie na tych terenach. Polacy mieli ten obszar opuścić albo zginąć. Tak się składa, że moja żona pochodziła z Wołynia. Urodziła się w miejscowości Mizocz. Jej ojciec był wiejskim nauczycielem. Rodzina Basi przeszła przez piekło. Wielu krewnych straciło życie. Pozostali uciekli ze swoich domów tak, jak stali. Znalazło się wtedy kilku Ukraińców, którzy im pomogli. Jednak zdecydowana większość się bała. Pomoc Polakom oznaczała śmierć nie tylko dla tego, który pomagał, ale dla całej jego rodziny. Polacy na Wołyniu byli traktowani tak, jak Żydzi przez Niemców.

Ale dlaczego doszło do tego w lipcu 1943 roku, gdy losy wojny były już właściwie przesądzone i upadły szanse na realizację ukraińskich aspiracji?

Moim zdaniem, właśnie dlatego. Ukraińcy stracili wszelką nadzieję, że uda im się osiągnąć zamierzone cele polityczne. Jak się wydaje, była to nienawiść wywołana rozpaczą i poczuciem frustracji, bezgranicznym rozczarowaniem tym, że szansa na utworzenie własnego państwa została zaprzepaszczona. Skutek jednak był odwrotny od zamierzonego. Myślę, że nie mieli świadomości, że działają na korzyść zarówno władzy hitlerowskiej, jak i przyszłej władzy radzieckiej. Nie potrafię jednak wytłumaczyć masowego charakteru tych mordów, tej mrocznej siły, której nikt nie umiał wówczas opanować.

Może została ona sprowokowana właśnie przez Niemców lub Sowietów, którzy mieli interes w szczuciu na siebie Polaków i Ukraińców?

Pojawiły się teksty, które próbują zrzucić część odpowiedzialności na Rosjan, jakoby manipulowali oni sytuacją w swoim interesie. Koncepcja ta nie znajduje potwierdzenia w dokumentach. Dopuścili się tej zbrodni Ukraińcy. Nie intelektualiści, którzy czytali Machiavellego, ale często analfabeci, którzy nosili w sobie ów potencjał zła bez granic. Zło zostało uwolnione i przez bardzo krótki historycznie czas odcisnęło piętno, z którym muszą sobie poradzić kolejne pokolenia Ukraińców. Pokrzywdzeni i ofiary nie potrzebują rozliczenia. Potrzebuje tego samo społeczeństwo Ukrainy. Jeśli ta zbrodnia nie będzie nazwana, osądzona, potępiona i rozliczona, to będzie ona ciążyć na historii narodu i sumieniach przyszłych pokoleń.

Zbrodnię zainicjował Szuchewycz, a realizowali ją prości ludzie. Czy nikt z intelektualistów, z duchowych przywódców nie miał szans jej powstrzymać?

Naiwnością jest sądzić, że gdy wybuchają takie żywiołowe ruchy, jakaś postać jest w stanie swoim słowem opanować sytuację. Miałem okazję zetknąć się z dwoma hierarchami Kościoła greckokatolickiego: pośrednio z metropolitą Lwowa Andrzejem Szeptyckim i bezpośrednio z jego bratem archimandrytą Klemensem. W rodzinie Szeptyckich, jak w kropli wody, odbijały się wszystkie problemy, które występowały na Kresach i które łączyły i dzieliły społeczności Polaków i Rusinów. Pamiętajmy, że był to jeden z najbogatszych rodów Europy. Należało do niego również dwóch duchownych hierarchów, którzy zostali wykształceni w Wiedniu. Mogli robić wspaniałe kariery polityczne lub wojskowe, ale wybrali drogę duchowną. Zdecydowali się na podstawach religijnych wnieść wkład w budowę narodu ukraińskiego. Czynili to od podstaw, w oparciu o Ewangelię, o przykazania Boże.

Ich trzeci brat – Stanisław – był generałem i stał na czele formacji walczących o polski Lwów. Spotykali się wszyscy u najstarszego brata – Leona. Toczyli zażarte dysputy na temat ówczesnej sytuacji i napięć. Nie można im zarzucić, że nie rozumieli polskich nastrojów. W Polsce są ludzie, którzy mają im za złe, że nie uczynili dostatecznie dużo, by zapobiec rzezi na Wołyniu. Oni zrobili dużo. Zrobili tyle, ile mogli. Zwłaszcza arcybiskup Andrzej starał się powstrzymywać akty masowych zbrodni. Na wpół sparaliżowany, na wózku inwalidzkim dostawał szczegółowe informacje i wiedział, co się dzieje poza murami pałacu. Jako jeden z nielicznych hierarchów miał odwagę przeciwdziałać. Pisał listy protestacyjne do władz niemieckich, do Himmlera. Napisał też list do papieża Piusa XII, w którym szczegółowo opisał, że już w 1942 roku – a więc przed rzezią wołyńską – w tym małym kraju w ciągu trzech dni wymordowano 200 tysięcy ludzi, głównie Żydów.

Pamiętam wypowiedzi moich starszych współbraci pochodzących z tych terenów. Dziwiło mnie, skąd w nich tyle nienawiści wobec Ukraińców. Zrozumiałem ich dopiero wtedy, gdy poznałem historię tych terenów i dowiedziałem się, co przeżyli wtedy Polacy.

Bardzo wielu ludzi, którzy pamiętają tamte czasy, jest gotowych przebaczyć. Chcą jednak, by strona ukraińska w sposób jasny uznała, że ta zbrodnia miała miejsce, i żeby osądziła to barbarzyństwo. Spotykamy się czasem z argumentacją typu: „Wyście niedobrze postępowali wobec nas, a my wobec was”. Trzeba jasno powiedzieć: to nie były sprawy równorzędne. Jest prawdą, że Polacy ponoszą odpowiedzialność za wznoszenie między obu społecznościami muru wyobcowania i niezrozumienia. Jednak nie było masowych zbrodni. Nie było przed wojną mordowania niewinnych ludzi. Polska strona uznaje swoje niechlubne dziedzictwo. Potępia odwet. Nie można mówić, że jesteśmy wielkim narodem, bo mieliśmy Mickiewicza, Słowackiego czy Norwida, ale jesteśmy wielkim narodem, bo mamy odwagę przyznać, że postępowaliśmy źle. Na przykład w okresie międzywojennym polskie władze tolerowały palenie ukraińskich cerkwi. Tak – Ukraińcy byli w II Rzeczpospolitej dyskryminowani. Jednak jest zasadnicza różnica między tym, czy komuś utrudnia się awanse, czy też w sposób bestialski morduje się całe rodziny i wioski. Na Wołyniu doszło do absolutnego zezwierzęcenia. Ludzie, którzy to przeżyli, oczekują prostego stwierdzenia: „Tak było. To się nigdy nie powtórzy. Wiemy, że to nasi przodkowie tego dokonali”. Prawda oczyszcza. Może być trudna i niewygodna, ale nigdy nie jest szkodliwa.

Skoro Ukraińcy muszą się skonfrontować z prawdą o zbrodni wołyńskiej, to co my, Polacy, powinniśmy zrobić, by zamknąć ten rozdział?

Na szczęście wiele zrobiliśmy i nadal robimy. Mam na myśli to, że jako pierwsi uznaliśmy niepodległość Ukrainy. Na masową skalę poparliśmy spontanicznie w 2004 roku demokratyzację Ukrainy. To już kolejne młode pokolenie Polaków opowiedziało się za Ukrainą. Był to czas, gdy wszelkie problemy, o których rozmawiamy, zeszły na dalszy plan. Ten zryw poparcia spowodował określenie naszych relacji również na szczeblu państwowym. Polska jest od lat głównym adwokatem sprawy ukraińskiej w relacjach z Unią Europejską i całym światem. Co istotne: tak postępował Aleksander Kwaśniewski, tak postępował Lech Kaczyński i tak postępuje teraz Bronisław Komorowski. Niezależnie od tego, która opcja polityczna jest u władzy, stosunek Polski do Ukrainy pozostaje niezmienny. To bardzo pozytywnie wpływa na stosunek Ukraińców do Polski i Polaków. Wiele mamy jeszcze do zrobienia. Musimy się na przykład wyzbyć poczucia wyższości, które – jakkolwiek bezzasadnie – wciąż występuje w części naszego społeczeństwa.

Jak pan widzi rolę Kościołów w procesie pojednania?

W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, od zbliżenia niemiecko-francuskiego czy polsko-niemieckiego, pojęcie pojednania – w kontekście winy zbiorowej oraz odpowiedzialności i przebaczenia – weszło nie tylko do leksykonu etyków, ale również do słownika polityków. Trzeba zauważyć, że wszystkie te słowa mają swoje źródło w Biblii. Latem 2005 roku doszło do oficjalnego aktu pojednania między Ukraińcami a Polakami, a konkretnie między Kościołem rzymskokatolickim a ukraińskim Kościołem greckokatolickim. Kardynał Lubomyr Huzar na placu Piłsudskiego zwrócił się z listem do przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski arcybiskupa Józefa Michalika i usłyszał oczekiwaną odpowiedź. Ten dialog odbył się na oczach ogromnej rzeszy wiernych. Od tego czasu minęło jednak osiem lat, a skutków tego uroczystego aktu na razie nie widać.

Dlaczego tak się stało?

Nie wystarczą bowiem listy – choćby pisane przez najwybitniejszych teologów. Taki proces wymaga przygotowania społecznego. Ludzie muszą nie tylko usłyszeć takie przesłania, ale przyjąć je jako swój własny sposób myślenia. Muszą utożsamić się z ich treścią. Z tego punktu widzenia oba Kościoły mają jeszcze długą drogę do pokonania. Warto wiedzieć, że jest to problem Kościoła greckokatolickiego, który ma swoich wiernych głównie na Ukrainie Zachodniej. Inaczej to wygląda na Ukrainie Wschodniej. Tam Ukraińcy te zbrodnie potępiają, bo to nie jest ich doświadczenie. To nie ich dziadkowie i ojcowie w nich uczestniczyli.

A zatem potrzeba inicjatyw oddolnych?

To dobrze, że spotykają się prezydenci i ministrowie, że wygłaszają ważne i piękne przemówienia i stawiają pomniki. Co z tego, skoro zdarza się, że kilka dni później te pomniki są bezczeszczone. To dowód, że słowa ulatują w powietrze, a ludzkie serca i umysły jeszcze nie otworzyły się na pojednanie. Wiem, że w związku z 70. rocznicą zbrodni, w różnych katolickich środowiskach na Ukrainie podejmowane są próby ponownego przemyślenia tych wydarzeń – zrozumienia tego, co się stało, i przeciwdziałania takiemu postępowaniu w przyszłości. Pozytywną rolę odgrywa tu Ukraiński Uniwersytet Katolicki we Lwowie, który – moim zdaniem – jest jedną ze znaczących i niezależnych uczelni na całej Ukrainie.

Mylą się jednak ci, którzy myślą, że wystarczy przekonać najwyższe władze polityczne i hierarchów kościelnych, by doprowadzić do pojednania. Tu nie wystarczy jednorazowy akt skruchy i prośba o przebaczenie, ale potrzebne jest poczucie odpowiedzialności za to, co się stało. Na Ukrainie taka postawa napotyka na opór, na przyznanie się do rzeczy nagannych potrzeba bowiem wewnętrznej siły i determinacji w poszukiwaniu porozumienia. Siła moralna człowieka ujawnia się w tym, że jest gotów uznać swoje błędy i swoją odpowiedzialność. Narody, które dopiero kształtują swoją tożsamość, mają na ogół kompleksy, mają poczucie niepewności swojego losu, mają kłopot z przyznaniem się do błędów, bo sądzą, że to je osłabia. Wielu Ukraińców uważa, że Polacy, domagając się uznania i potępienia zbrodni, demonstrują wielkopańską postawę i próbują zmusić ich do wykonania gestów, do których nie są gotowi.

Podczas promocji mojej książki we Lwowie usłyszałem od jednego z weteranów walki z komunizmem w czasach radzieckich i więźnia łagrów, że nikt nie ma prawa powiedzieć złego słowa na Ukraińca, „każdy Ukrainiec jest bowiem istotą Bożą”. Według niego każdy Ukrainiec przez sam fakt urodzenia jest ucieleśnieniem dobra, a źli są inni. Niektórzy na sali czuli się tym stwierdzeniem zażenowani. Jednak słowa te powiedział ktoś mający u rodaków autorytet – człowiek prześladowany przez komunistów, który przesiedział wiele lat w więzieniach i cieszy się zasłużonym szacunkiem.

Ale my, Polacy, też miewamy problemy z przyznaniem się do niechlubnych epizodów naszej historii.

To prawda. W Polsce też napotykamy na taki opór. Ale jesteśmy na tej drodze znacznie dalej. Dla Ukraińców doświadczenie z niepodległością jest bardzo świeże. Poza tym Ukraina jest podzielona nie tylko w kwestii podejścia do rzezi wołyńskiej, ale w stosunku do dziesięciu wieków swojej przeszłości. Ukrainę Zachodnią i Wschodnią wiele łączy, ale równie wiele dzieli. Jeśli dodamy do tego Bukowinę i Zakarpacie, to się okaże, że więcej je łączy niekiedy z bezpośrednimi sąsiadami niż z Ukrainą po drugiej stronie Dniepru. Dodajmy do tego plemiona Hucułów, Bojków i Łemków, które nie zawsze i nie do końca identyfikowały się z Ukraińcami. W Polsce podziały porozbiorowe zatarły się po II wojnie światowej i dziś są praktycznie niedostrzegalne. Na Ukrainie podział na część, która przed I wojną światową należała do carskiej Rosji, i tę, która należała do Austro-Węgier jest nieporównywalnie głębszy.

Co jeszcze możemy zrobić, by pojednanie polsko-ukraińskie stało się faktem?

Niezwykle ważne jest okazywanie serca, zrozumienia i pomocy Ukrainie i Ukraińcom ze strony Polski i Polaków. W czerwcu 2001 roku Jan Paweł II oprócz wspomnianego już Klemensa Szeptyckiego wyniósł na ołtarze greckokatolickiego księdza Omelana Kowcza, który zginął w obozie w Majdanku. Wcześniej udzielał pomocy Polakom i Żydom, gdy byli podczas wojny prześladowani przez Ukraińców. Miał odwagę pomagać Polakom, choć w okresie międzywojennym był dyskryminowany przez władze polskie. Pod wpływem rozmaitych głosów z Włoch i Niemiec niemieckie władze okupacyjne były gotowe wypuścić go z obozu, jeśli złoży deklarację, że nie będzie pomagał osobom prześladowanym z powodów rasowych i narodowych. Ksiądz Omelan Kowcz odmówił. Napisał wtedy w liście, że ludzie w obozie bardziej go potrzebują niż ci na wolności. Zginął kilka tygodni przed wyzwoleniem Majdanka. Warto byłoby na ukraińskiej prowincji, w jego dawnej parafii utworzyć Dom Polsko-Ukraińskiego Sąsiedztwa jego imienia. To nie ma być kolejny Dom Polskiej Kultury, ale ośrodek, który promieniowałby otwartością, życzliwością i pomocą. W tamtych stronach na Ukrainie jest wielka bieda. Starsi ludzie nie mają ubezpieczeń, nie mają dostępu do najprostszych lekarstw, jak choćby pigułki od bólu głowy czy środka przeciw grypie. Chciałbym, aby mogli otrzymać te leki za darmo. To pokazałoby w sposób materialny, że proces pojednania to nie tylko wielkie deklaracje, ale konkretna pomoc ze strony sąsiadów. Wiadomość o tej inicjatywie rozeszłaby się po całej Galicji Wschodniej. Staram się taki dom stworzyć i wierzę, że zdążę jeszcze wziąć udział w jego otwarciu.

Patrzy pan optymistycznie na przyszłość pojednania polsko-ukraińskiego?

Ponad wszelką wątpliwość. Uważam, że stosunki polsko-ukraińskie już są dobre i będą coraz lepsze. Oczywiście wymaga to aktywnego codziennego działania. Dom Polsko-Ukraińskiego Sąsiedztwa mógłby, oprócz świadczenia pomocy, przypominać wspólną historię. Byłoby dobrze, gdyby mieszkańcy Lwowa byli dumni z tego, że znajdowały się w tym mieście wielkie szkoły – filozoficzna i matematyczna, o których randze świadczą nazwiska Stefana Banacha, Hugona Steinhausa, Stanisława Ulama i wielu innych. Że była tam słynna kawiarnia Szkocka, w której rodziły się wielkie idee naukowe, że Uniwersytet Jana Kazimierza promieniował nie tylko na Galicję, ale na całą Polskę i Europę. To był jeden z wielkich ośrodków kultury w tej części „prowincjonalnej Europy” – by użyć słów Miłosza. Dziś w Polsce potrafimy przypominać wielkich wrocławian, którzy nie byli Polakami, tylko Niemcami. Jesteśmy dumni, że mieszkali i tworzyli we Wrocławiu. Mało kto z obecnych mieszkańców Lwowa wie, że wielu Polaków, którzy kształcili się na Uniwersytecie Jana Kazimierza, wyemigrowało później na Zachód i wniosło wielki wkład do kultury światowej – do nauki amerykańskiej, brytyjskiej, francuskiej. Byli uczonymi w zakresie fizyki, chemii, matematyki. Kształtowali w tych krajach podstawy nauk prawnych. Niektórzy zostali laureatami Nagrody Nobla. W kontekście zbrodni wołyńskiej warto przypomnieć, że absolwentem Uniwersytetu Lwowskiego był Rafał Lemkin, wybitny prawnik, twórca pojęcia „ludobójstwo”. Innym przykładem jest choćby dziadek obecnego ministra finansów Jakub Rothfeld-Rostowski, neurochirurg, bardziej znany w świecie niż w Polsce. W dzisiejszym Lwowie zapewne nikt o nim nie słyszał. Podobnie jak o wybitnym prawniku brytyjskim – instytucji w zakresie prawa międzynarodowego, którego imieniem nazywane są instytuty naukowe. Mam na myśli nazwisko Hersch Lauterpacht, wśród historyków – Lord Namier. Warto wspólnie przypominać naszą historię. Ukraińcy we Lwowie niekiedy zacierają ślady polskiej obecności na Ukrainie, tak jak to robiono w Polsce w latach 50. i 60., niszcząc pamiątki po Niemcach. Wierzę jednak, że to minie. Dojrzewa nowe otwarcie w relacjach między naszymi narodami.

Kładzie pan większy nacisk na rzeczywiste kontakty niż na deklaracje.

Napisał kiedyś do mnie kardynał Marian Jaworski ze Lwowa, że z jednego z kościołów – pomimo ustaleń, że świątynia ta będzie należała do Kościoła rzymskokatolickiego – wyniesiono w nocy ołtarz i wstawiono w to miejsce pod osłoną nocy ikonostas. Zadzwoniłem do jednego ze znanych mi ukraińskich hierarchów. Odpowiedział, że postara się zrobić, co może, ale że przeceniam jego możliwości: „Oni mnie nie słuchają. Słuchają nacjonalistycznych przywódców, którzy są we władzach miasta”. Jego odpowiedź świadczyła zarazem o dobrej woli i bezradności. Biskup nie ma władzy wykonawczej, a członkowie rady miejskiej mają. Ważne zatem są dobre relacje na najniższym szczeblu.

Chciałbym, by Dom Polsko-Ukraińskiego Sąsiedztwa powstał w parafii, w której pracował przed wojną Omelan Kowcz. Nie była to żadna metropolia, tylko małe miasteczko. Chodzi o to, by kontakty były budowane na wsi, w parafii, między zwykłymi, prostymi ludźmi.

Czas pogardy
Adam Daniel Rotfeld

urodzony 4 marca 1938 w Przemyślanach na Podolu (Ukraina) – polski dyplomata i polityk, badacz stosunków międzynarodowych, profesor nauk humanistycznych. W latach 2001-2004 Adam Daniel Rotfeld był wiceministrem, a następni...

Czas pogardy
Paweł Kozacki OP

urodzony 8 stycznia 1965 r. w Poznaniu – dominikanin, kaznodzieja, rekolekcjonista, duszpasterz, spowiednik, publicysta, wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, w latach 2014-2022 prowincjał Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego. Obecnie mieszka w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze