Słuchanie na modlitwie
W tym roku czerwiec – zwykle letni i lekki – będzie miał charakter rocznicowy, a więc nieco sztywny i ciężki. Mija ćwierćwiecze od uzyskania demokratycznych wolności. Jest więc okazja do narzucania oficjalnych tonów i interpretacji, rozdartych między klęską a triumfem. Obie wersje tego, co nam się przydarzyło po 1989 roku, w języku publicznym są jednoznaczne i niepodważalne, a więc nieprawdziwe. Według jednych dobrnęliśmy do tego jubileuszu z trudem, według innych – przybiegliśmy z prędkością wręcz kosmiczną. Im głośniejsze uroczyste przemówienia i gorzkie riposty, tym mniejsza szansa na wielogłos dający autentyczny obraz tego, co się tu stało i nadal dzieje.
Transformacja – wbrew nazwie o chłodnym, oficjalnym wydźwięku – nie była odległym procesem, toczącym się w sferze paragrafów i terminów politycznych. Była przede wszystkim prozaicznie rozumianą zmianą – namacalną, wręcz dotkliwą, wszechobecną i wszędobylską. Nie ominęła żadnego adresu ani żadnego z nas. Nawet tych, których zatrzymała w przeszłości, nie pozwalając im wsiąść do wehikułu ulepszeń. Jednych zaklinała do pędu, innych paraliżowała. Tych ograbiała z prestiżu i przywilejów, tamtym kładła świat u stóp. Każdy z nas ma własną, mamy ją wszyscy – pamięć transformacji. 25 pięć lat – długo to czy krótko? Dla mnie – właściwie całe zapisane we wspomnieniach życie, a w związku z tym cała niemal prawda, którą znam, całe pojmowanie świata. Wzbogacone dziecięcą pamięcią podwórkowej wspólnoty – pożyczanych resoraków i takich samych chińskich tenisówek. Odkąd sięgam pamięcią, znajduję się w transformacji. Mój świat to przestrzeń nieustannych przeprowadzek, niemożność zadomowienia się, wymaganie pobudzenia i ciągłej gotowości do odnajdowania się na nowo, entuzjastycznego przyjmowania kolejnej szansy na ulepszenie albo pogorszenie, byle w imię ruchu naprzód, ku nowoczesności.
Jakość zmian nie liczyła się już na samym starcie – moje nowe, importowane z Zachodu zabawki żyły krótko. Nie miały nic z trwałości i dzielności siermiężnych lokalnych przodków: skórzanej piłki, drewnianej procy czy szmacianej lali. Nowi przyjaciele byli tylko na chwilę, zaraz się rozlatywali, zastępowali ich inni. A ja uczyłam się szybkich miłości, wciąż i wciąż od nowa. Wkrótce przestały cokolwiek znaczyć. Odkrycia, których nie można przeżyć ani zgłębić, przynoszą tak bolesną pustkę, że jedyną receptą wydają się dalsze poszukiwania. Współczesność umożliwia nieprzerwany ciąg krótkotrwałych ekscytacji, likwidując tym samym przyszłość i przeszłość. Podniecenie momentem jest jak areszt w migawkowej tymczasowości. Chwytanie chwili to także porzucanie jej dla następnej, tak samo przegapianej. Jestem młoda i zmęczona odnawialnością. Niepewna tego, czy w czasie ćwierćwiecza nazywanego epoką przyspieszenia przeżyłam dużo więcej niż moi rodzice w komunistycznie spowolnionym półwieczu, czy też nie przeżyłam niczego? Hamuję, żeby odzyskać dawne uczucie nudy – czasu wolnego, który się wlókł, a przez to dawał prawo do myślenia, pragnienia, oczekiwania. Na razie nie chcę nic. Żadnych nowości, rzekomo niezbędnych cudów technologii, mód nie do przegapienia. Wracam na trzepak, powiszę sobie, poczekam. Może zjawią się inni – będziemy razem bez przyczyny wyraźniejszej niż ta, że wspólnota sprawia przyjemność. Mijające ćwierćwiecze, czy inaczej – przejście z XX stulecia do rzeczywistości wirtualnej i globalnej – zapamiętam jako gloryfikację pojedynczości. Wolność miała przede wszystkim wymiar indywidualny, szczęście – osobną dla każdego definicję, tożsamość – smak własnej niepodległości. Na światowym podwórku bawimy się, każdy sam ze sobą, w gry coraz bardziej podobne, dziwnie schematyczne. I może tylko dzięki temu, że trzymamy się osobno, nie dostrzegamy tej niepokojącej identyczności. Marzenie o byciu takim, jak ludzie w najdalszych zakątkach globu, o możliwości spotkania i porozumienia, przeistoczyło się tymczasem w pożegnanie z prawdziwym wymiarem indywidualności. Kto ma odwagę być sobą w świecie, który z „wyrażania własnej tożsamości” uczynił wyświechtany frazes? Gdzie ulotniła się potrzeba wspólnoty, od której zależało przetrwanie najstarszych znanych społeczności? Wbrew obietnicy o szybkim dojrzewaniu i rozwoju nowoczesność przyniosła też uwięzienie w skórze dzieci wykrzykujących światu swą unikatowość. Z perspektywy nieruchomego trzepaka widać, że chyba lepiej byłoby dorosnąć – uznać to, jak wiele nas łączy i upodabnia. Jak wiele się nie zmieniło i nie zmieni bez skromniejszej egzystencji i współpracy.
Oceń