Modlitwy wiecznego poniedziałku
Nazywają mnie Mikael albinos. Jestem tu sam tego koloru, przyjechałem na początku grudnia do opactwa trapistów w Kamerunie zastąpić w obowiązkach mistrza nowicjatu.
…Zjem. Choć to czysty kryminał jeść szczura u trapistów, i to w godzinach przeznaczonych na lectio divina. Szczur wpadł nad ranem w potrzask zastawiony na grządce manioku przez nowicjusza Bernarda. Potężna, dwukilogramowa sztuka, jeden z tych inteligentnych gryzoni, które ryją w naszym ogrodzie nory, zakładają gniazda połączone misterną siecią ewakuacyjnych tuneli. Jednego mniej. Smakuje jak królik, jeśli nie myśli się o długim, obrzydliwie łysym ogonie. Wielkanoc 2004 świętowaliśmy, kosztując po trosze rezusa upolowanego przez jednego z robotników z naszej plantacji kawy, innego znów dnia pojawiła się na stole gruba jak ramię żmija w sosie paprykowym. Stół kameruńskich trapistów z Kutaba znosi te dary niebios z wdziękiem i lekkością. I z wdzięcznością, bo codziennie jednak zasiadamy do soi i garstki ryżu, jest za to chleb wypiekany w domu, domowa aromatyczna arabica oceniana bardzo wysoko przez specjalistyczne butiki w Paryżu. Z niej żyjemy. Tegoroczny zbiór zapowiada się nieźle, około 10 ton dobrej kawy pozostawiającej na języku wymagającego francuskiego smakosza posmak — cytuję: „słomy i mokrych kurzych piór”. Ale podobno to komplement.
Jesteś Pan Biały
Praca na plantacji jest ciężka w gęstym upale i po kilku kwadransach czarne płaty zaczynają wirować przed oczyma, zapowiadając omdlenie. Ale to u białych, jednego białego między Bogiem a prawdą. Jestem tu sam tego koloru, przyjechałem na początku grudnia do opactwa trapistów w Kamerunie zastąpić w obowiązkach mistrza nowicjatu, który poleciał do Francji leczyć swoje serce i inne malarie. Choć to nie całkiem tak, bo na pchlim targu, na którym kupujemy drożdże, miotły i mydło, nazywają mnie Mikael albinos. Prawie swój, bez żadnej zasługi, lecz z powodu niezbyt wyszukanej blagi. Pewnego dnia podczas targowania koszul z tutejszego szmateksu, kiedy wymięta sztuka bawełny przechodziła z rąk bardzo obrażonych do rąk coraz bardziej obojętnych zawołałem:
— Zdzierco, jak możesz, jak możesz tak traktować swego brata Kameruńczyka?!!
— Jesteś Pan Biały — odparował ze wzgardą.
— Jestem albinosem…
— To mój brat bliźniak — włączył się w targ, patrząc gdzieś ponad naszymi głowami, Marie–Jo, czarny jak smoła, łysy i brodaty mnich z naszego opactwa.
Wygraliśmy, bo wystarczyła ta jedna jedyna sekunda wahania u sprzedawcy, sekundę widzieli wszyscy. Śmiech gapiów i wstyd sprzedawcy, nasz śmiech. Wreszcie śmiech sprzedawcy. Wracamy z targu w Bafusam, wymijając stada byków i krów poganianych przez pasterzy Bororo, ostre trawy sawanny, podobne do borowików mutantów z Czarnobyla termitiery. Cztery drogi prowadzące do opactwa obsadzone sosną. To robota fundatorów, którzy przyszli tu w 1963 roku, zostawiając „zbyt bogate” budynki swojego pierwszego „zasiedlenia” w Obut koło Yaunde siostrom trapistkom. W tej epoce trapiści mocno zarażeni byli duchowością swojego byłego współbrata z Notre Dame de Neige Karola de Foucauld. Miało być bardzo ubogo, jeszcze biedniej niż w okolicznych lepiankach. Gdyby jednak baczniej słuchano św. Benedykta, który swoje wie, mniej ideologicznie czytano historię pierwszych mnichów z Citeaux — obeszłoby się bez tej niebezpiecznej i niezrozumiałej dla Afrykańczyków ekwilibrystyki, kiedy to noga raz po raz osuwa się z ubóstwa w dziadostwo. Ale wychodzimy na prostą — 13 listopada zapowiedziano wmurowanie kamienia węgielnego pod nowy klasztor i kościół, całkiem niedaleko od naszej obecnej siedziby wytrwale przeżuwanej przez termity. Przyjedzie opat Aiguebelle André Barbeau — mózg tego projektu, biskup z Valence, zaproszony będzie sułtan plemienia Bamileke z Fumbot, który jest naszym sąsiadem, człowiek z długim stażem dyplomatycznym i władający kilkoma językami. Mieszkamy na jego ziemi dumnie pieczętującej się wizerunkiem pająka i węża — pająk jest tu symbolem cierpliwej mądrości, a wąż, który ma dwie głowy — jedną od strony ogona — jest symbolem wyrafinowanej dyplomacji i zawsze odnoszonego nad wrogami podwójnego zwycięstwa. Mieszkamy wśród muzułmanów. Prognozy na przyszłość? Jak potoczą się dzieje islamu w czarnej Afryce? Jak zwykle na dwoje babka wróżyła. Talibowie czy senny, nieagresywny islam — jak zapewniają lub raczej upewniają się tutejsi chrześcijanie? Z bardzo pobieżnych obserwacji wynika, że subsacharyjskie potencjalne komando islamskie bombę może zgubić, zepsuć, zapomnieć i spóźnić się dwie godziny na akcję wysadzania przejeżdżającego konwoju. Pociecha marna, ale przecież zawsze to pociecha.
Jad drugiej świeżości
Zabiłem kobrę w kurniku. Kijem. Zagnieżdżona pod niskim kamiennym parapetem zjadała młodziutkie kurczęta. Nazwałem ją Pan Nag i śpiewałem pieśń mojego ulubieńca Riki–tiki–tawi. To skromna pieśń, kusiło mnie raczej, żeby wydzierać się jak głupi ptak: „O, Pan Nag, niesiony na kiju, o, Pan Nag spocznie na śmietniku, zaraz dowiedzą się o nim mrówki”. Dowiedziały się. Innym razem zielony drzewny wąż. Bliziutko mojego ramienia. W pewnym momencie zobaczyłem, że gałąź ma oko. Nowicjusze dyskutują, zdania są podzielone: bardzo jadowity, jadowity, ale umiarkowanie, jadowity, ale z jadem drugiej świeżości, bo Kamerun przechodzi ekonomiczny kryzys. He, he. Dowcipnisie.
Brak sieci
Ptaki i baobab. Ptaki to zachwyt, baobab to wzruszenie. One, ich grzbiety, brzuszki, skrzydła: szmaragd, płynna miedź, czerwień kardynalska, odkrywane nagle, bez przygotowania, kiedy zrywają się żółtą, modrą, fioletowo–czarną masą do lotu. I on, z długim rajskim ogonem. Wszystko wskazuje na to, że zawsze musi startować pod wiatr. Żeby nie spaść na dziób. Baobab to Staś Tarkowski, moja dziecinna Afryka, mocna, bo pierwotna, czytana w dawne Boże Narodzenie. Latawce z rybiej błony. Teraz sms–y wypuszczane z laterytowych pagórków, bo w klasztornej dolince telefon niezmiennie wyświetla: „brak sieci”.
Malaria za 40 euro
Trzeci, ciężki atak malarii. Każdy przechodzi ją po swojemu. W moim wypadku to ostra biegunka i poczucie, że ktoś majstruje przy moich kościach, próbuje metalowym prętem rozsadzić je od wewnątrz. Zimno, gorączka. Robię „priwał” w mojej celce i próbuję się wcisnąć między materac i deski. W mysią dziurę. Lekarstwa, ostatni krzyk szwajcarskiej mody. Nazywa się to malarone. Stary dobry Szwajcar Duperier, który nadzoruje budowę nowego klasztoru, daje mi pudełeczko, które kosztuje 40 euro. Duperier przypomina trochę Korczaka, patrzy przenikliwie, skrupulatny — nie lubi, gdy ktoś (na przykład ja) wsypuje sobie do gęby całą garść orzeszków ziemnych, bo należy pobierać ziarenko po ziarenku, wdzięcznie sięgając dwoma palcami (najlepiej długimi i z delikatną ossaturą) do kryształowej popielniczki i długo smakować, rozmawiając. Cieszy się jednak, że czytałem Nicolasa Bouviera i że nie uważam tak jak inni, iż jedyny wkład jego kraju w kulturę europejską to skonstruowanie zegara z kukułką. I tutaj moja przewaga, choćby nad starym hrabią Szczanieckim, któremu rodzony syn przedstawił swego czasu swojego kolegę ze studiów tymi słowami: „Pan X., Szwajcar…”. Ojciec nawet nie podniósł się z fotela, tylko rzucił: „U kogo?”.
Nie staje się
Czarni Sarmaci. Trafione to czy nietrafione? Niech będzie to roboczy tytuł naszych rozmów, dyskusji, żeby nazwać, zrozumieć, opisać. Oracje… Każdy, zabierając się do czegoś, przystając z kimś, wygłasza oracje. Klasztorna kapituła trwa czasami i dwie godziny. Mocno zdyscyplinowany język francuski nagle traci całą ostrość i klarowność i staje się nieco mętny, rozlazły, barokowy. Wiara w moc słowa jest tu niezwykła — słowo kreuje lepsze światy, urządza ogród, poprawia nasze stajnie i kurnik, oszczędza benzynę, piecze lepszy chleb, podaje szczepionkę prosiętom, rewolucjonizuje sprzedaż kawy. Wystarczy powiedzieć: „stań, stań się!”. Lecz nie staje się, stąd zdziwienie, złość nawet, nieufność, popadnięcie w letarg. A przecież ludzie z plemienia Bamileke, z którego pochodzi większość moich braci, znani są ze swojej przedsiębiorczości, są urodzonymi kupcami. Wydaje się, że twarde prawa ekonomii, zarządzanie plantacją, oszczędzanie i śmiałe inwestowanie przekracza ich możliwości tak świetnie sprawdzające się przy obsłudze małego sklepu czy warsztatu. Wydaje się.
Zawsze jest ktoś winny. Bank Światowy. Amerykanie i Francuzi. Z tymi ostatnimi sprawa jest nieco bardziej złożona, bo Paryż wciąż pozostaje punktem odniesienia — brat Robert z nowicjatu z całym spokojem zakwalifikował kulturę tej części Afryki do kultury śródziemnomorskiej. Lecz przecież to znam, bo jestem Polakiem — choćby przekonanie o niewinności mieszkańców tej ziemi, jedynej ziemi, najbogatszej, mądrej, pełnej wiary, gdzie miłość, wspólnota i szacunek dla sąsiada. Gdyby jeszcze tak zyskać kapryśne uznanie wielkich tego świata, bo przecież wszystko jest takie samo jak gdzie indziej, nawet lepsze. To inni rozkradali, rozpijali, korumpowali, ale jeszcze im pokażemy. Będziemy katechizować Francję i starą Europę, zwołamy afrykański sobór. Jak też pchanie na piedestał wielkich synów tej ziemi, zawłaszczanie w stylu: „nasi w ..”, nasi, czyli Amstrong, Collin Powel, Angela Davis. Także przekonanie, że Etiopia wpłynęła na Egipt, Egipt na Grecję, Grecja na Rzym, Rzym na Europę, Europa na USA, oj, przydałby się ktoś na przyczepkę. By pokazać, że to naszymi afrykańskimi rękami wszystko stworzone. Powtarzane legendy, jak to w obecności białych afrykański jezuita rozpoczął kazanie po grecku, przeszedł płynnie na łacinę i zakończył po francusku. Mówię o zamordowanym w niewyjaśnionych okolicznościach kameruńskim jezuicie Angelben Mveng, który swego czasu obronił doktorat na temat Afryki wzmiankowanej u greckich autorów i zorganizował naukową sesję „Mojżesz Afrykańczyk”. Myślę, że był bardzo zdolnym rzeźbiarzem i malarzem, człowiekiem wielkiego bólu, który kochał tę ziemię bez wielkiej wzajemności z jej strony. Pozostawił legendę, zamknięty na wieki w kształcie, którego sobie nie życzył — ideologa inkulturacji.
Czyja to liturgia?
A jaka jest prawda o niej? Nie chcę wypowiadać pochopnych sądów. Pozostanę na podwórku klasztornym. Nasza liturgia. Rano, wieczór i w południe hymny skomponowane przez Gelineau i Bertier, psalmy w języku francuskim przy akompaniamencie kory — tradycyjnego instrumentu strunowego pochodzącego z Senegalu i ochrzczonego przed laty w tamtejszym benedyktyńskim opactwie Kermusa. Kermusa jest fundacją Solesmes — a ponieważ noblesse oblige — opactwo może poszczycić się już kilkoma wirtuozami i wieloma płytami z nagraniami afrykańskiej liturgii. Tu problem, bo bracia z Kutaba nie lubią tego terminu „afrykańska”: afrykańska, czyli jaka? — pytają. Czyja ta liturgia? Chociaż używają kory, twierdzą, że jest to instrument obcy, domowe kapele grają przecież na balafonie — instrumencie mocno zbliżonym do naszego ksylofonu. Tu włączają się przytomnie inni bracia, twierdząc, że balafon obsługuje liturgię tylko w jednym regionie Kamerunu. Inni znów marzą o prawdziwych organach, wstydzą się tańca podczas liturgii i opowiadają się za solidnymi dwupoziomowymi stallami w kościele. Człowiek bowiem oświecony i wykształcony nie powinien popierać dawnych zabobonów. Jak opisać te tęsknoty i zahamowania? W wypowiadanych sądach i zachowaniach widać, jak bracia bardzo pragną „liturgii domowej”, która przemówi do każdego w języku jego wioski, w geście poruszającym cały system skojarzeń, obrazów, smaków. Inni nie wierzą w taką możliwość — zbyt duże są różnice klanowe, plemienne, a kompromis, który najczęściej przybiera formę eklektyzmu, jest według nich zdradą najgłębszych religijnych uczuć. Niech już będzie po francusku i rzymsku, jeśli nie możemy dojść do zgody. Te różnice, choć widoczne, nie wydają mi się jednak najważniejsze — co innego sprawia braciom trudność: to, co ja nazywam roboczo „podkładaniem nowej treści pod znak”. Nie wystarczy posłużyć się tradycyjnym gestem, słowem, przedmiotem. Należy jeszcze się przekonać, że skutek będzie ten sam lub jeszcze większy. Z nauczania w kościele wynika, że powinien być większy, trwalszy, doskonalszy. Jak więc poradzić sobie z ich nieskutecznością? Jak zaspokoić ten głód wyzwolony przez obietnicę posługującą się starymi gestami, słowami, przedmiotami? Wielu braci odprawia w swoich celach długie nocne modlitwy w otoczeniu niezliczonych wizerunków świętych oświetlonych płomieniem świec. Goście zaś przyjeżdżający na rekolekcje cierpliwie słuchają konferencji i zaraz po niej proszą o zdradzenie „skutecznej formuły”, którą można się posłużyć we wszystkich przypadkach życia. Klasztor przecież musi posiadać w swoich księgach „skuteczną formułę przeciw…”.
Przychodzi wreszcie niedziela. Dialog tam–tamów, złamanie rytmu i krótki zaśpiew. Taniec, lecz jaki oszczędny i zarazem doskonały w zatrudnieniu całego ciała. Zdaje się, że bracia niosący w procesji „drzewka pokoju” — wysoką z szablistymi liśćmi roślinę używaną tu w tradycyjnej liturgii pojednania zwaśnionych stron — tkwią nieruchomo w jednym miejscu, a przecież posuwają się do ołtarza. Dwóch z nich niesie końskie ogony — oznakę władzy i godności, które zaraz wręczą celebransowi. Trapiści tancerze: a to się musi ojciec Lestrange w grobie przewracać! Bo według niego wstępowało się do trapistów, żeby szybko umrzeć, no a potem do nieba. Tu zaś droga do nieba wygląda — mówiąc delikatnie — niekonwencjonalnie. Ruch znów przed intronizacją ewangeliarza, bo tancerze wychodzą do zakrystii przebrać się za wojowników. Otwierają pochód, nacierając na siebie w pozorowanej walce mieczami, bo słowo Boże jest jak miecz obosieczny, przenikający do szpiku kości. Krótkie miecze, węższe od maczety, nie tak ostre jak maczeta, nie tak straszne jak maczeta, bezpieczne jak marynarski kordzik, szpada akademika, drewniane miecze arian. Zaraz za nimi brat Szczepan dźwiga Ewangelię. Tak, dźwiga. Przygięty do samej ziemi, on, najmłodszy z całej wspólnoty, przebrany za starca niesie w torbie z jeleniej skóry Ewangelię. Ewangelia jest mądra, mądrość jest ciężka, nieogarnięta, potrzeba całego życia, by ją zrozumieć i w życiu zastosować. Szczepan przebrany jest za człowieka starego — czyli cierpliwego, który umie czekać na Słowo, jak pająk na muchę. Pająk wyrzeźbiony na ambonce sąsiaduje z płaskorzeźbą opowiadającą o powrocie syna marnotrawnego. Nawet jeśli zniecierpliwiony i zawiedziony odchodzisz — możesz zawsze powrócić.
Przygarnij mnie, sierotę
Jeśli zniecierpliwiony odchodzisz. Kandydaci na mnichów odchodzą. Jeden, drugi, trzeci. Rodzina domaga się powrotu. Będą ich żenić, bo tak mężczyźnie pisane. Biali niech będą sobie tacy, jacy chcą, oni lubią zadawać sobie ból. Przychodzą inni. Zapewniają, że tylko tu mogą się zbawić. Jak długo zostaną? Trwa zaś jak baobab, słoń samotnik brat Józef. Jeden z pierwszych Kameruńczyków w klasztorze. To już 50 lat! A chcieli go wyrzucić biali, bo nie rokował, nie nadążał. — No, jak przyjechał wizytator — mówi brat Józef — to ja szybko do Matki Boskiej i modlę się tak: „Panno Czysta, Gwiazdo Zaranna, chcę Ci dalej tu służyć, przygarnij mnie, sierotę”. I przygarnęła. A ten, który chciał wyrzucić? Imię jego gdzieś zaginęło w pożółkłych zakonnych spisach inkwizytorów.
Nas boli wszystko
Bratu Sergiuszowi wyrwano ząb. Opowieści słucha cały nowicjat. Jak pan doktor się zakręcił, jak wziął kleszcze, jak krew tamował, jak potem wypisał receptę na lekarstwa, których nie ma, i wreszcie jak Sergiusz wrócił do klasztoru na motocyklu taksówce, płacąc trzy franki. Po komplecie Sergiuszem rzuciło o ziemię, konwulsje i krzyk, sztywnienie ciała. Zakażenie?
— Niech się ojciec nie dziwi — mówi brat nowicjusz — nas jak boli, to boli wszystko: dusza, ciało, rozum, serce. Ale najważniejsze dla nas jest to: za czyją przyczyną boli, kto sprawił ten ból?
— Dentysta — odpowiadam bez namysłu.
— Nie, nie dentysta — uśmiecha się pobłażliwie nowicjusz.
Ruszyliśmy więc naszą toyotą do szpitala w Fumbot. Personel tego szpitala to protestanci i muzułmanie. Ostra jazda, zapadanie się w błoto, buksowanie, nosi nas na prawo i lewo, wreszcie asfalt i auto jak hipopotam wychodzący z błocka na polegiwanie. Poprowadzono nas na… porodówkę, a pielęgniarki dostawiły jeszcze wąskie, zardzewiałe łóżko dla mnie, żebym pilnował Sergiusza. Bliziutko nas, pokotem na ziemi, matki pilnujące swoich córek, które śpią z niemowlakiem przy policzku. Ktoś przyniósł z daleka w czajniku wodę. Szpital. Przypomina ten powstańczy warszawski z fotografii.
Odlatuję
Odlatuję do Aiguebelle. Od prefekta, który jest naszym tercjarzem, dostaję na pamiątkę strój notabla: potężne gacie i tunikę haftowaną złotem, biorę miecz obosieczny, fajkę na dwie garście „Przedniego kapitańskiego”, hebanową figurę Matki Bożej zawijam w śpiwór. Znów ktoś drutem majstruje przy moich kościach. Nadciąga burza, spadają pierwsze ciężkie krople, ktoś na targu przykrywa kosz z pomidorami folią, ktoś ze spokojem obiera dorodny ananas, wędrowny aptekarz otwiera parasol nad pigułkami na ból głowy i afrodyzjakami miejscowej roboty. I koszulę można wciąż jeszcze kupić tanio za 200 franków. I zawsze jest tak, że jak się wyjeżdża, to się chce zostać, bo co oni zrobią beze mnie? Co ja zrobię bez nich? Podaję paszport. Młody celnik podnosi głowę i pyta:
— A co tam porabia Lek Waleza?
— I papież — podsuwam usłużnie.
— To wiem — macha ręką celnik.
— Że Polak?
— Nie, że podróżuje.
Rozpadało się na dobre. Grzmi, jakby niebo grzało silniki przed podróżą na północ.
Oceń