Kazimierz Deyna miał oczy dookoła głowy, spojrzenie peryferyjne, nawet kiedy wycofywał piłkę, żeby przegrać ją przez obrońcę, myślał, jak ten skórzany przedmiot pożądania umieścić w siatce. Zazwyczaj łapał bramkarza na wykroku, ale zdarzało się, że wyręczał go słupek lub w sukurs przychodziła poprzeczka. Deyna przez ostatnie półtora roku grał zawsze spotkania na najwyższym levelu, jego podania były no look pass, a trafienia celne. Jego drużyna zazwyczaj kończyła zawody na zero z tyłu i z oczkami na koncie.
Tekst o takiej mniej więcej treści zamieściłem kiedyś w jednym ze sportowych dzienników, podpisując się w dodatku najpierw nazwiskiem, a potem imieniem. Chciałem obśmiać żargon i składnię używane przez dziennikarzy sportowych, powielających wypowiedzi sportowców i trenerów. Ale nikt się nie śmiał. Czytelnicy uznali, że język jest normalny, powszechnie zrozumiały, a jedyny zarzut, który mi postawiono, dotyczył braku informacji, o jakim meczu piszę.
Popełniam sporo błędów językowych, a gdy rozmawiam z profesorami Jerzym Bralczykiem czy Janem Miodkiem – boję się odezwać. Wolę słuchać. Kiedy po wywiadzie spytałem profesora Miodka, czy mam mu przysłać tekst do autoryzacji, odpowiedział, że nie muszę. Ale jednak prosi, żeby mógł wstawić tam kilka przecinków. Było gorzej,
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń