Skrupulatom na ratunek
Piszę te słowa z samego środka środka komunikacji publicznej. Wielu z nas na co dzień doświadcza, jak bolesna wciąż jeszcze bywa ta środkowość w polskich warunkach, mimo że kto żyw w ostatnich latach nabył własny środek w celu unikania tych publicznych. Tym razem jednak jest nieźle: siedzę i mogę pisać. A miejsce jest nieobojętne dla sprawy, o której chcę napomknąć. Kto częściej korzysta z publicznej komunikacji, wie, że może być ona całkiem przyjemnym wynalazkiem, gdyby nie kilka niedogodności. Część z nich powoli odchodzi w przeszłość i można mieć nadzieję, że w mglistej przyszłości zupełnie przestanie doskwierać. Jednej jednak w żaden sposób nie da się usunąć: tej mianowicie, że jacyś inni, obcy jadą z nami, zaburzając harmonię wszechświata swoją nazbyt bliską obecnością. Właśnie jakaś pani się dosiadła z lewej strony i z ukosa zerka na ekran mojego przerośniętego telefonu, jakby chciała potwierdzić powyższe stwierdzenie. Odetchnąłem z ulgą: pani rozłożyła krzyżówkę i straciła wszelkie zainteresowanie moim pisaniem. No właśnie: obecność to pół biedy, natomiast aktywność mająca umilić podróż może się skutecznie dać we znaki. Ale o tym w zasadzie opowieści nie trzeba snuć, gdyż większość z nas ma jakieś doświadczenia w tej materii i każdą moją historię może przebić własną pamięcią.
Jeden jednak typ zachowań od jakiegoś czasu przyciąga moją uwagę i nie daje mi spokoju. A ponieważ nie mam samochodu, temat wraca do mnie niezwykle często. Odkąd na śląskiej prowincji rozpowszechniło się używanie telefonów komórkowych, jazda publicznymi środkami zyskała kolejne urozmaicenie. Niektórzy przez telefon rozmawiają w czasie jazdy, a że nierzadko muszą przezwyciężyć hałas wywołany klekotaniem środka, rozmawiają bardzo głośno. I człowiek, mimo woli, staje się słuchaczem rzeczy, które niekoniecznie dla niego były przeznaczone.
Psychologowie mają pewnie jakieś wyjaśnienie tego fenomenu – wiele osób po prostu ignoruje obecność przygodnych słuchaczy-współpasażerów, mimo że mówią na głos o rzeczach, o których raczej nie opowiada się nieznajomym. Tak więc, korzystając ze środków publicznej komunikacji, można się stać powiernikiem niemałej liczby ludzkich historii. Większość niewarta jest wzmianki („no, już jadę…”, „będę o…”). Ale część, według mnie wcale niemała, dotyczy samego rdzenia, tkanki życia. W ostatnich dniach sporo jeździłem. I usłyszałem, między innymi, historię człowieka desperacko walczącego o utrzymanie się w pracy, którą kocha, dzieje dwóch żałob i jednego raka oraz czułą opowieść o tęsknocie…
Na początku takie sytuacje budziły moje zażenowanie pomieszane z irytacją. Przecież nie powinienem być świadkiem tych opowieści. Irytacja przechodziła nieraz w młócenie oskarżycielskich myśli o braku kultury. Potem, wzorem wielu, testowałem izolowanie się za pomocą muzyki w słuchawkach, co okazało się zupełnie nieskuteczne. Ze wstydem przyznaję, że nieco czasu mi zeszło, nim w mojej głowie zagościła myśl o modlitwie. Bo jeśli już stałem się mimowolnym powiernikiem czyjeś miłości, tęsknoty, bólu, żałoby, to może dobrze by było tego człowieka i jego historię powierzyć Chrystusowi? Czy nie o to także chodzi w byciu Jego uczniem – by razem z innymi dzielić radości i bóle życia? By przyzywać nad nimi mocy Ducha Pańskiego? Odtąd taki właśnie środek w środku środków stosuję.
Jasne – nie dla mnie są przeznaczone te opowieści. I może powinienem wozić w plecaku szeleszczącą gazetę, by w razie czego zagłuszyć dźwięki historii wypowiadanej tuż obok do słuchawki (bo może takie słuchanie jest równie albo jeszcze bardziej niekulturalne niż mówienie). Ale jak tu nie westchnąć za kłócących się małżonków, jak nie zmówić „wieczny odpoczynek” za opłakiwanego zmarłego i jak nie dziękować za narodzone dziecko?
Oceń