List do Galatów
Heroizm jest ślepym zaułkiem na drodze do świętości. Bogu, dla wyrażenia Jego siły, potrzebna jest przestrzeń mojej słabości.
Bądźcie zawsze gotowi świadczyć o nadziei, która jest w was.
Nadzieja… Otrzymałem ją jako dar nieoczekiwany. Przed dwoma laty, w 2000 roku, akurat w święto Przemienienia. Na tej „górze nadziei”, jak mówi święty Bernard, zrozumiałem, że obecne we mnie pragnienie pochodzi od Kogoś innego: to Chrystus pociągał mnie ku sobie już od dawna. Nagle prawda wiary, dotąd pozostająca w cieniu, stała się w pełni moja: Jezus, jedyny Syn Ojca, dla mnie przyjął ciało i zaproponował mi życie pełnią, Życie, którego gwarancją i obietnicą jest Przemienienie.
Nadzieja… zajaśniała na innej górze, w Algierii. Nadzieja zdolna stawić czoło śmierci, gdyż sama jest na co dzień źródłem życia. Sześć lat po porwaniu i zamordowaniu Braci od Matki Bożej z Atlasu światło już nie jaśnieje na wzgórzu Tibhirine, lecz nadzieja wciąż jest obecna w moim sercu, a płomień rozpalony ich męczeństwem wciąż się rozprzestrzenia.
Nadzieja… Potrzebny był dość nieoczekiwany bieg wydarzeń, żebym skojarzył ją z życiem zakonnym.
Jasne, że ćwiczę
Cóż może przyprowadzić komandosa do klasztoru? Oto pytanie, które często mogę usłyszeć lub którego domyślam się już od półtora roku w szeptach zaskoczonych przygodnie spotkanych osób: „to dawny płetwonurek, komandos, oficer marynarki…”. Czyżby istniał jakiś typowy, schematyczny tok studiów, z którego się wyłamałem? Czyż szata zakonna bardziej pasuje rolnikowi lub informatykowi w okularach? Uśmiech, który przywołuję na usta, staje się przypieczętowaniem tych absurdów. Jeśli pytający śmiało prze do przodu: — Musi ojcu brakować ćwiczeń fizycznych? — śpieszę zrobić mu przyjemność i opisuję długie niedzielne eskapady w kategoriach fizyczno–psychicznego zapotrzebowania, zapewniając, że na kamieniach pobliskich wzgórz zdzieram podeszwy butów. Niezależnie od przypinanych etykietek powołanie moje widzę w prostocie spraw oczywistych.
Pierwsze odkrycia
W 1988 roku w opactwie Lérins dotknąłem tego dziwnego życia zakonnego. Potrzebny był rajski kontekst oddalonej nieco od Cannes śródziemnomorskiej wyspy Saint Honorat, na której stoi klasztor, żebym zdecydował się wejść w świat, który najczęściej wywołuje skojarzenie z szarym, niemal więziennym życiem. Na próżno szukałem na twarzach śladu ran, stygmatów okaleczonego życia. W czasie między wizytami turystów, których oprowadzanie należało do obowiązków moich i piętnastu młodych ludzi, wszechobecne piękno miejsc — tych, gdzie odprawia się nabożeństwa, i tych na łonie natury, długie kąpiele morskie w zapadającym zmierzchu oraz spokój nie do opisania, bardzo szybko zdołały mnie oswoić. Doświadczenie to pozostawiło we mnie głęboki ślad. Jeszcze przez długi czas wiernie i w tajemnicy przed innymi śpiewałem kompletę w ciszy mojego pokoju. Także dwa inne doświadczenia trwale wryły mi się w pamięć: smak nieznanej dotąd poezji psalmów i modlitwa Jezusa, którą odkryłem podczas lektury Opowieści pielgrzyma.
„Panie Jezu, Synu Boga, Zbawicielu, zmiłuj się nade mną!”. Modlitwa ta będzie mi wierną towarzyszką podczas samotnych wycieczek w góry. Z dala od pewnego gruntu pod nogami, tam, gdzie ciało wyrywające się na podbój szczytów nabiera sprężystości, a serce otwiera się na Niewidzialnego. Już od zarania dziejów człowiek właśnie z górskich szczytów kierował wołanie do Nieba.
Życie jest tutaj
Maturę miałem w kieszeni. Pragnienie wolności i potrzeba bycia niezależnym kazały mi opuścić rodzinne gniazdo i wyjechać do Bretanii. Miałem tam wstąpić do szkoły morskiej i przygotowywać się do kariery oficerskiej, która łączyła ideał zaangażowania, służby i poszukiwania przygód. Wkrótce pomyślnie zdałem egzamin i bez żalu pożegnałem się z wykładami. W sprzyjającym otoczeniu internatu, wspólnie przeżytych otrzęsin, a następnie huraganowych burz, zawiązały się solidne, trwałe przyjaźnie, scementowane podczas sztubackich wypadów w portach, do których zawijaliśmy, czy w tych wielkich domach, obmywanych przez fale, wynajmowanych dla dziesięciu osób, które przyciągały całą bandę sióstr i przyjaciół, szczęśliwych, że mogą w ten sposób razem z nami cieszyć się młodością. Nadzieja? Na początku nadzieja mieszka w „pokarmach ziemskich”. Życie jest tutaj i ono wzywa.
Jednak w cieniu wzrastało pragnienie duchowe, które nie zawsze potrafią zaspokoić radości beztroskiego, zbyt łatwego życia.
Wielka pustka
Pod koniec szkoły morskiej, w lipcu 1993 roku, po sześciomiesięcznym rejsie dookoła świata na okręcie szkoleniowym „Joanna d’Arc” wybrałem specjalność komandosa. Pchała mnie chęć działania, bycia tam, gdzie coś się dzieje, w zapalnych punktach globu, pociąg do ludzkiego wymiaru tego zawodu, który obronił się przed wszechobecną techniką, a w pierwszym rzędzie niepowstrzymane pragnienie, by wyrwać się z usypiającej atmosfery szkolnej.
Po czterech miesiącach szkoły komandosów zostałem szefem grupy (około dwudziestu ludzi) wyspecjalizowanej w szturmowaniu okrętów na morzu: wylot, abordaż z helikoptera, pływanie na szybkich szalupach, strzelanie, techniki antyterrorystyczne, stosowanie materiałów wybuchowych… Metody, które należy opanować, są tak samo różnorodne jak miejsca ich realizacji, od dżungli równikowej aż po wysokie, wiecznie ośnieżone góry.
Wkrótce rozpoczął się kurs dla płetwonurków, który dzięki trwającym siedem miesięcy zajęciom pozwolił zapoznać się z morskimi akcjami podwodnymi: intensywne nurkowanie, skoki ze spadochronem, kajak, operacje z łodzi podwodnych, misje sabotażowe albo wywiadowcze. Wstąpienie do jednostki „Hubert” [istniejący we francuskiej marynarce od 1947 roku oddział płetwonurków bojowych — przyp. red.] oznaczało sforsowanie ostatniej przeszkody w biegu ku czemuś więcej w dziedzinie działań komandosów. Praca tam jest pasjonująca, stawia wysokie wymagania zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Za każdy błąd płaci się wysoką cenę. Można się zastanawiać, czy to ciągłe obcowanie z niebezpieczeństwem, igranie ze śmiercią, które czyni nas niezwyciężonymi, dopóki nas ona nie dopadnie, domaga się obnoszonego na prawo i lewo cynizmu, a nawet agresywnej postawy ateistycznej. Po ludzku jest to szkoła niezrównanie bogata, lecz pod względem duchowym — pustynia. Cnota tłumaczy się tutaj w kategoriach skuteczności, rywalizacji i powinna wyrażać się w sukcesie.
Nadzieja? Co to takiego? Życie spala się, wolne od zakazów, w szaleństwie zaspokajanego pragnienia. Odczuwałem w sobie wielką pustkę. Uczestnicząc z większą lub mniejszą przyjemnością w obrzędach tego wąskiego kręgu zamykającego się w obrębie własnej doskonałości, czułem, że nie spełniam duchowych wymagań, które nie dawały o sobie zapomnieć. Nie pozwalałem, by moja wiara miała jakikolwiek wpływ na życie zawodowe, żeby w jakimkolwiek stopniu osłabiała skuteczność moich działań. Nie miałem dość siły na otwarte danie świadectwa, wierzyłem jednak, choć nie zawsze, w wartość świadectwa milczącego, ukrytego.
Hausty świeżego powietrza
Niedługo potem, na przepustce, zdarzył się wypadek: w sierpniu 1995 roku podczas wspinaczki na Korsyce odłamek skały zmiażdżył mi lewą dłoń. Brutalne przypomnienie o ludzkiej kruchości. Pierwszą moją myślą w cierpieniu było ofiarowanie go Bogu: wiem, że nie należę do siebie. Krzyk buntu przyszedł potem. Skromną ofiarą były dwa palce, których nie udało się uratować pomimo wysiłków chirurga, ale upłynie jeszcze trochę czasu, zanim ofiaruję Bogu wszystko, jeszcze żywe i w dobrym stanie! Był to poważny wstrząs, lecz po sześciu miesiącach odzyskałem sprawność, zdecydowany bardziej niż kiedykolwiek dowieść, ile jestem wart. Czułem wtedy silną potrzebę uczestniczenia codziennie we Mszy świętej, jeśli tylko istniała taka możliwość. W półmroku katedry, zwrócony twarzą do kapłana staruszka, którego obraz zacierał się wobec Jezusa–Eucharystii, byłem sobą, z dala od niepokojów, sprzeczności między łatwością życia wśród przyjaciół i superaktywnością zawodową, z dala od przeżywania niepełnej satysfakcji.
Coraz wyraźniej zdawałem sobie sprawę z mego dążenia do samotności, z głodu Boga, z cech charakteru, które pozwoliłyby mi bez bólu podjąć życie zakonne. Od momentu odkrycia Lérins wielokrotnie wracałem tam na krótko, odwiedzałem także inne opactwa: Sénanque i Tamié. Były to hausty świeżego powietrza, zaczerpnięte pełną piersią przed ponownym zanurzeniem się w jałowość. Podczas każdych odwiedzin w Lérins czułem w sobie wewnętrzną radość, miałem wrażenie, że przyjeżdżam do siebie. Jak jednak miałem uznać, że szczęście znajdę wówczas, kiedy przestanę za nim gonić? Wymagania, które życia stawia jedno za drugim, nie pozwalały na chwilę odpoczynku, a wzorce udanego życia, przekazywane przez rodzinę i przyjaciół, wciąż jeszcze miały dużą moc oddziaływania.
Czyż normalną drogą nie jest małżeństwo? Jednak miałem wrażenie, że w relacji z drugą osobą szybko zaczynam odczuwać ograniczenie, chciałem rozszerzyć przestrzeń życiową, zwracając się ku Bogu, który jest jedynym źródłem miłości.
Czekanie na łaskę z nieba
Moje wrodzone predyspozycje, pragnienie, które odczytywałem w sobie, wydawały mi się dość przekonujące, by nie wierzyć w zew zakonnej przygody. Miałem raczej utartą i konkretną wizję powołania zakonnego: oczekiwałem, że „niebo spadnie mi na głowę”.
Wybierając dość chaotycznie książki, spotkałem się z Bernanosem, Psicharim, Maritainem, Huysmansem, Péguy, Cocteau… z autorami, którzy pociągnęli mnie swoim doświadczeniem Boga. Najbardziej zazdrościłem im łaski spektakularnego nawrócenia, które zdolne jest przechylić ludzkie życie ku Bogu. Lektura Karola de Foucauld stała się najlepszą strawą dla moich pragnień: czar pustyni, pragnienie wyobcowania, dążenie do ubóstwa i rozkwit w atmosferze powszechnego braterstwa… Ugruntowało się we mnie przekonanie, że pustynia czeka na mnie. Możliwość odnalezienia jej we własnym wnętrzu nie przychodziła mi do głowy; wierzyłem w tajemniczą alchemię, w której życie wewnętrzne i otoczenie zewnętrzne ściśle się ze sobą łączą: pustka, piękno i prostota są jej czynnikami.
Chciałbym, by prowokacyjne wyzwanie, które Foucauld rzucił Bogu: „Jeśli istniejesz!”, stało się moim własnym. Jednak wiara nigdy mnie nie opuściła, nawet jeśli nie była wartkim nurtem mojego życia. Natomiast nadzieja, jej mała siostra, była już bardziej ulotna. Toteż zamierzając dokonać podboju nieba, zadowalam się modlitwą całkowitego oddania, także zapożyczoną od Karola de Foucauld: „Ojcze, uczyń ze mną, co zechcesz…”, oddania, które kłóci się z moją niecierpliwością, skierowaną ku „czemuś innemu”!
Na wojnie
Po zakończeniu służby na przydzielonej mi jednostce ponownie trafiłem do szkolnej ławki, by ukończyć kurs dowodzenia. Niebawem marynarka dała mi rozkaz wyruszenia na morze, abym na okręcie doskonalił czysto morskie kompetencje, pozostawione na boku od czasu „Joanny d’Arc”. Miał to być lotniskowiec „Foch”, który bardzo szybko został włączony do prowadzenia operacji od strony Adriatyku podczas interwencji zbrojnej w Kosowie. Przez sześć miesięcy dzień w dzień konsekwentnie powtarzały się bombardowania z towarzyszącymi im „skutkami ubocznymi” (eufemizm oznaczający ofiary cywilne). Oto uczestniczyłem w konflikcie w żaden sposób niezwiązanym z działaniami komandosów, w którego słuszność polityczną wierzyłem, a stosowanych w nim metod wojskowych nie akceptowałem do końca. Nadzieja? Żyła jedynie podczas Eucharystii odprawianej codziennie w maleńkiej kapliczce okrętowej.
Alaska jak Eden
Wkrótce ze zdumieniem dowiedziałem się, że przed końcem mojego przydziału otrzymuję stanowisko w ramach wymiany oficerskiej ze Stanami Zjednoczonymi, co dawało mi możliwość powrotu do zadań komandosa, a także odkrycia od wewnątrz tego kraju–kontynentu, który wywiera na nas wielki wpływ, w tym, co najlepsze, i w tym, co najgorsze. Przed samym wyjazdem, w czasie świąt Bożego Narodzenia 1999 roku odbyłem krótkie rekolekcje w opactwie Bellefontaine. Pośród kilku adresów towarzyszących mi w podróży przez Atlantyk był adres opactwa Spencer, założonego przez Bellefontaine. Wiedziałem, że z niego skorzystam.
Stanowisko oficera wymiany oznacza spokojniejszy rytm życia niż przydział we Francji i oferuje liczne okazje poznania kraju, od Teksasu, przez Puerto Rico, aż po Alaskę. Wakacje przypominały moją codzienną pracę: górskie wycieczki, sport, spadochroniarstwo, a dodatkowo strawa kulturalna i kontakty z przyjaciółmi. W pełni je wykorzystywałem. Nostalgia i pewna samotność sprzyjały zadawaniu sobie pytań, w kontekście wolnym od zbyt dobrze znanych schematów. Obraz amerykańskiego społeczeństwa przypomina karykaturę: krańcowość społeczności konsumpcyjnej, wszechobecność politycznej poprawności, pogoń za pieniądzem, za sławą, zepchnięcie na margines tych, którzy wierzyli w American Dream, a którym się nie powiodło.
Nadzieja? Przelicza się ją na dolary: tutaj miłosierdzie także jest biznesem. God bless America! Jednak istnieje prawie oficjalna religia, wyznawana bez fałszywej skromności — protestantyzm, w którym zbawienie przypomina czasami szczęście bogaczy tej ziemi; jest także Kościół katolicki, ożywiany napływem Latynosów i Filipińczyków.
Chciałem wierzyć, że w roku Wielkiego Jubileuszu będzie mi dana szansa, by usłyszeć wezwanie Pana. Organizacja kursu dla komandosów amerykańskich uniemożliwiła mi wyjazd na Spotkanie Młodych do Rzymu. Zawiedziony, postanowiłem, że skorzystam z przepustki i najpierw spędzę kilka dni w opactwie Spencer, a następnie udam się na samotny spływ kajakowy na Alasce. Nawiązany telefonicznie kontakt z hotelem nie należał do zachęcających: wszędzie pełno ludzi, wolne miejsca będą dopiero za sześć miesięcy! Trudno, nie boję się nocy pod gołym niebem. Jednak Bóg jest bogaty w miłosierdzie, gdyż już na drugą noc dostałem łóżko!
Czy to łaska nowego języka, który pozwala dotrzeć do spraw duchowych za pośrednictwem rzeczy „praktycznych”? Natychmiast złapałem świetny kontakt ze spowiednikiem. Chociaż na Alasce byłem tylko przejazdem, kwestie wyborów życiowych co chwila wypływały w rozmowach. Pragnienie noszone w sobie, zwalczane czy nieuświadomione, ujawniało się z nową mocą. Bariery padały. Pewnego dnia, stojąc przed krzyżem, czułem, jak ogarnia mnie głębokie przeświadczenie: Jezus ma wobec mnie plan sięgający dalej niż miłosierdzie, chce mi ofiarować swoje Życie. Nazajutrz podzieliłem się z ojcem Dawidem już nie pragnieniem, lecz z własnej woli powziętym zamiarem: zostać zakonnikiem cysterskim — wyrażenie, które niemalże przyjmuje wymiar pleonazmu, gdyż jest to jedyna znana mi forma życia zakonnego.
Odniosłem wrażenie, że oto nagle pojawiła się oczywistość, narodziła się bezwzględna wolność, w której mogę ogarnąć całą swoją istotę i oddać ją Temu, który jest jej Źródłem i który staje się jej ostatecznym Celem. Inszallah! Alaska przyjęła nagle oblicze Edenu w pierwszy poranek po stworzeniu świata. Wątpliwości i lęki jeszcze przyjdą, lecz nie zdołają osłabić tego światła.
Iść za męczennikami
Wybór klasztoru został dokonany w poczuciu takiej samej oczywistości: Tibhirine w Algierii. Książka Bernarda Oliveiry How far to follow?, poświęcona braciom męczennikom, trapistom zamordowanym przez fundamentalistów, spowodowała, że ziarno, zasiane przez książkę Christiana de Chergé [opata algierskiego klasztoru w górach Atlas, zabitego razem ze współbraćmi — przyp. red.] przed kilkoma laty, zaczęło wzrastać. Czy to nie wspaniałe połączenie zatopienia się w ziemi islamu Karola de Foucauld i prześladującego mnie charyzmatu cysterskiego? Nieduża wspólnota, autentyczne ubóstwo; miejsce, w którym od braci muzułmanów można uczyć się, na czym polega zatracona istota Transcendencji — Allah akbar (Bóg jest wszechmocny)! — w którym można żyć na co dzień w duchu braterstwa i w poszanowaniu drugiego człowieka, w jego kulturze, religii i doświadczaniu Boga; w którym odrzucenie różnic pozwala zastanowić się nad własną wiarą.
Poza tym złożenie konkretnego świadectwa, że nadzieja nie umarła razem z męczennikami, wydawało mi się sprawą niecierpiącą zwłoki. Jakim prawem mielibyśmy pozostawić naród algierski, z którym Francję łączyły tak liczne i różnorodne więzi w radości i w bólu, aby samotnie dźwigał krzyż Jezusa, którego nie może rozpoznać? Czyż miejsce chrześcijanina nie jest obok przywódcy, tam, gdzie On cierpi, tam, gdzie On umiera?
Droga do Atlasu prowadziła przez nowicjat w Aiguebelle, macierzy niedużej wspólnoty algierskiej. Po pięciu miesiącach niepewności marynarka dała mi pozwolenie na wcześniejszy wyjazd ze Stanów Zjednoczonych. Spotkanie z opatem wyznaczone było na początek Wielkiego Postu. Pozostały dwa miesiące na przeprowadzkę, odwiedziny u krewnych, przyjaciół, komandosów… i na ostatni wypad narciarski na biegówkach. Z tego okresu pozostało mi wspomnienie niosącej mnie siły, która nie była moją własną siłą. Wszystko stało się cudownie proste, spokojne, świetliste. Moja nadzieja? Mówię o niej bez lęku; chciałbym ją wyśpiewać.
Pantofle na miarę
Przekraczając klasztorną bramę, miałem pełną świadomość, że wiele aspektów tego życia jeszcze mi umyka. Jednak moja ufność gotowa jest przenosić góry. Czyż od pewnego czasu nie otrzymuję pełni łask?
Osiemnaście miesięcy horyzontu przedziwnego w swej nieruchomości.
Wydaje mi się, że wszedłem w ten rytm życia tak, jak wkłada się pantofle zrobione na miarę, jakby ten rytm potajemnie już był we mnie. Asceza zewnętrzna nie mogła być powodem niepokoju; rygor zakonu trapistów bardzo złagodniał przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Nawet praca w polu, owo narzędzie kontemplacji sławione przez Mertona, już przestała obowiązywać.
Oczywiście, widzenie siebie w wygodnych „pantoflach szytych na miarę”, kiedy ma się 31 lat, nie jest satysfakcjonujące i pokusa, by robić więcej, by podjąć wysiłki ascetyczne, wciąż daje o sobie znać. Tu przeciwnie, trzeba było się nauczyć przyjmowania, życia w zależności, pozwolić pustce na drążenie mojej istoty w oczekiwaniu na Dar. Uwaga każdego skupia się na nowo przybyłym i czyni początek bezbolesnym. Rzucająca się w oczy bardzo zaawansowana średnia wieku we wspólnocie, krzycząca słabość fizyczna jej członków nie zniechęciły mnie, chociaż nigdy nie żyłem w takim otoczeniu. Jednak moja przesadna grzeczność źle skrywała trudność, z którą przychodziło mi wobec tych staruszków dawać świadectwo miłości, czyniącej mnie ich bratem w tym, co słabe.
Bez wiary, bez miłości
Potem któregoś dnia nadzieja umarła. W każdym razie ta związana z realizacją moich planów zakonnych. Po kilku miesiącach ciężkiej do zniesienia niepewności klasztor w Algierii został zamknięty, mała wspólnota rozproszona. Nagle okazało się, że z dnia na dzień muszę wybrać wspólnotę, do której prowadziła mnie wyłącznie perspektywa Thibirine… i ręka Boga. Jeśli zgodzę się uznać Jego troskę o mnie, a także jeśli zaakceptuję paschalną drogę, na której rezygnacja z tego, co miało być dla mnie, może stać się obietnicą życia.
Perspektyw brak. Na horyzoncie jawi się jedynie czas, w którym nadchodzący dzień będzie podobny do poprzedniego. Spanie, jedzenie, modlitwy, czytanie słowa Bożego bez wsłuchiwania się w nie, praca, śpiewanie podczas nabożeństwa z sercem w kawałkach, a wszystko przy obsesyjnym biciu dzwonu.
Bez wiary, bez miłości, klasztor staje się przybytkiem absurdu.
Absurdalność pracy, w której zorganizowanie zajmuje miejsce konieczności; w której nic nie jest niezbędne.
Absurdalność tej komfortowej izolacji, kiedy świat czeka na ludzi czynu.
Absurdalność czystości, która uniemożliwia najpiękniejsze wyrażenie ludzkiej miłości i z pozoru zamraża serce, niczym zima bez perspektywy wiosny.
Absurdalność domniemanego ubóstwa, którego pozazdrościłoby trzy czwarte ludzkości.
Absurdalność tej chaotycznej wspólnoty, która bardziej przywołuje na myśl szykany niż komunię w Miłości i którą średnia wieku z pozoru nieuchronnie skazuje na unicestwienie.
Absurdalność drogi nawrócenia, która codziennie każe mi przeżywać te same porażki i ucieczki.
Z ludzkiego, racjonalnego punktu widzenia, mnich przypomina linoskoczka, którego dotknęła choroba Parkinsona. Żaden czynnik, żaden argument nie usprawiedliwia jego istnienia. On jednak jest. Być może właśnie Bóg wypowiada się w tym cudzie ciągłego łapania równowagi, podobnej do pozornie nic nie wartego wdowiego grosza?
Uporczywie powraca jedno wspomnienie: wielogodzinne nurkowanie w nocy, z błyszczącym punkcikiem igły kompasu w charakterze jedynego przewodnika, kiedy wyobraźnia szaleje, ucho wewnętrzne goni w piętkę i stwarza poczucie, jakby człowiek kręcił się w kółko, kiedy zapomina się nawet o swoim partnerze z tandemu, który przecież jest z tobą połączony liną życia.
Uczę się cierpliwości
Wierzyć, że coś buduje się w mrokach tych dni bez smaku, bez charakteru, kiedy serce zdaje się pustką bez pragnienia, obszarem bez życia. Wierzyć, że Chrystus wzywa mnie tutaj dzisiaj i że jest naprawdę Drogą, Prawdą i Życiem. Czuję, że jeśli nie znajdę Go tutaj, nigdzie Go nie znajdę.
Przyjmować wszystkie rzeczy w dziękczynieniu jako drogę daną nam dziś, prowadzącą do Spotkania.
Zrezygnować z odruchów bezwarunkowych, pozwolić na hipertrofię doznawania, uczucia. Odkryć, że akt wiary i wyjawienie bezsilności wyrażają się jednym i tym samym tchnieniem: „Wierzę; Boże, pozwól mi wierzyć!”.
Wypowiedzieć walkę myślom, które osaczają i krępują modlitwę; najbardziej uporczywa jest niewątpliwie myśl–lustro, samoobserwacja, która nie pozwala spojrzeniu, przywiązanemu do zmąconej wody, na zdecydowane skierowanie się w stronę światła. Nie chcieć za wszelką cenę wbijać skalpela w serce, aby w ten sposób kontrolować regularność jego uderzeń.
Uznać, że heroizm jest ślepym zaułkiem na drodze do świętości. Bogu, dla wyrażenia Jego siły, potrzebna jest przestrzeń mojej słabości.
Doświadczyć, że puste ręce są ceną radości, że posiąść jej nie można.
Okazuje się, że przygoda duchowa podobna jest do drogi wojownika, do dwunastu prac Herkulesa, pasjonująca i ponad twoją miarę, rozpaczliwa w swej powolności: gdyż ponad wszystko inne należy nauczyć się cierpliwości.
Ile czasu musi upłynąć, zanim z pozostałości starego człowieka podniesie się człowiek przemieniony? Ile lat, zanim zrozumiem, że w ograniczeniach drugiego człowieka odczytuję moje własne ograniczenia? Ile dziesięcioleci potrzeba, żeby uleczyć moje oczy, które będą chore tak długo, jak długo nie będzie ich stać na spojrzenie Ojca, widzące w moim bracie swego Syna, który stał się człowiekiem, słabym, identyfikującym się z naszym grzechem? Ile okresów żałoby, zanim rozum ustąpi, pozostawiając miejsce wierze, i zanim w nieubłaganym zmierzchu ciała i myśli zauważy kłamliwy pozór, na którym Pan buduje swoje wieczne zwycięstwo?
Jednak nawet, nie czekając na nieprawdopodobną czystość, Słowo odwiedza nas w samym sercu najpokorniejszej codzienności: oto droga wcielenia Boga, który kpi sobie z pojęć rozumowych i odczuć, Boga, który towarzyszy celnikom i nierządnicom, który podejmuje ryzyko naszej historii, historii ludzi grzesznych. Dziś jeszcze spróbuję swoich sił, wybierając ponownie to miejsce, tych braci, wśród których On wszystko przygotował na Spotkanie.
Moja nadzieja? Ujrzeć kiedyś teraźniejszość przemienioną w spojrzeniu Boga i wiedzieć, że już ona jest komunią w Jego Miłości.
tłum. Maria Żurowska
Oceń