Jak to się stało, że przeoczyłem ten film? Nie wiem. Fakt pozostaje faktem, że po czternastu latach od premiery nie wiedziałem o nim nic. Ale od czegóż jest przyjaciel? Zwłaszcza taki, który wie o mnie wszystko: „Musimy go razem obejrzeć. Zobaczysz, spodoba ci się i będziesz mówił o nim na kazaniach”. Zobaczyłem. To zdecydowanie jeden z najbardziej katolickich filmów, jakie widziałem. W moim prywatnym rankingu stoi tuż obok Uczty Babette Gabriela Axela, Milczenia Martina Scorsese i oczywiście rodzimej Seksmisji Juliusza Machulskiego (żaden ze mnie krytyk filmowy, ale swój smak i wrażliwość mam, więc bardzo proszę filmoznawców, kulturoznawców, chrystianoznawców i wszystkoznawców, by się od… czasu do czasu powstrzymali od komentowania wszystkiego).
To film na wskroś katolicki nie dlatego, że pokazuje katolików w dobrym świetle albo że – nie daj Boże! – w dialogach używa katolickiego slangu. Nic z tych rzeczy. To film, który bardzo niewyszukanym, a nierzadko i wulgarnym językiem pokazuje istotę chrześcijaństwa, wyśmiewając jednocześnie – a tym samym przestrzegając – to, co jego istotą nie jest.
To film, który obowiązkowo powinno się pokazywać w seminariach. Nie tylko dlatego, że przypomina o niezbędnej każdemu księdzu kindersztubie, ale również dlatego, że wyraźnie pokazuje, jak żenująco wygląda nasze księżows
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń