Po co światu mnich?
kiedy się słyszy o skali internetowych kłamstw i oszustw, aż trudno nie pomyśleć, jak dziś skończyłaby się historia strażników pewnego grobu w pobliżu Jerozolimy. Prawdopodobnie zamiast biec ze strachem do swoich przełożonych, usiedliby do tabletów, tworząc fałszywe konta i rozpędzając machinę dezinformacji, że ktoś wykradł w nocy ciało ukrzyżowanego kilka dni wcześniej Jezusa. Wiadomość lotem błyskawicy dotarłaby na krańce świata, a potem, nie dochodząc prawdy, powtarzano by ją z ust do ust. Niemożliwe? Możliwe. Tak właśnie rodzą się fake newsy. Wszak internet, jak każda dziedzina ludzkiej aktywności, jest podatny na manipulacje. A skala zjawiska jest gigantyczna.
Chrześcijanie powiedzieliby, że to robota antychrysta, czyli antyprawdy, kogoś, kto sam z siebie nic nie może. Potrafi jedynie małpować to, co już jest, i zwodzić innych, bo żyje z udawania.
Może więc w ramach prewencji duchowej warto zrobić użytek ze starej angielskiej zasady, w myśl której „widzieć to znaczy wierzyć”, i raz na jakiś czas zrezygnować z opalania się przed ekranami. Oczywiście tak długo, dopóki ktoś nie wymyśli sposobu na to, żeby sfotoszopować rzeczywistość. Ale do tego czasu błogosławieni będą ci, którzy mniej widzieli i mniej słyszeli, bo to, co dziś rozgrzewało do czerwoności internet, jutro już leżeć będzie na śmietniku historii. Z tą myślą zostawiam Państwa, zachęcając do przeczytania najnowszego numeru miesięcznika.
Oceń