Po co światu mnich?
zdanie o tym, że Kościół potrzebuje świadków, a nie kolejnych reformatorów, odmieniamy od lat przez wszystkie przypadki. Czujemy coraz wyraźniej, że bez reform i zmian systemowych się nie obędzie, a mimo to intuicyjnie większą wartość dostrzegamy w świadectwie. Może dlatego, że nie opiera się ono na moralizowaniu i pouczaniu, ale jest dowodem przeżywania wartości duchowych w codzienności, co może być inspirujące dla innych.
Kłopot w tym, jak to świadectwo rozumieć w praktyce. Czy wystarczy przykładnie i uczciwie żyć? A może raczej manifestować przynależność religijną publicznymi gestami i deklaracjami? Być cichym i pokornym czy, przeciwnie, zaangażowanym apologetą?
Autorzy tego numeru miesięcznika „W drodze” zwracają uwagę, że paradoksalnie najbardziej przekonujące jest świadectwo własnej słabości, bo pokazuje ludzką stronę tego, co wielkie, wzniosłe i święte. I nie powinno nas to dziwić – w końcu Święty Paweł napisał do wspólnoty w Koryncie, że najchętniej będzie się chlubił ze swoich słabości, aby zamieszkała w nim moc Chrystusa. I choć te słowa nie straciły na aktualności, to zaskakujące jest, że programowo o nich zapominamy, prężąc duchowe muskuły i fałszywie przyjmując, że chrześcijaństwo to życiowa nieskazitelność.
Jeżeli Kościół ma przetrwać, to powinien nieustająco wracać do głoszenia tego, co jest istotą Ewangelii, czyli zbawienia w Chrystusie. W Nim Bóg pokazał, że jest gotów wciąż nam przebaczać. To istota Dobrej Nowiny. A w praktyce znaczy to tyle, że chrześcijanie doskonale wiedzą, iż są grzesznikami i dalej będą popełniać większe i mniejsze błędy. Ale jednocześnie nie muszą przed Bogiem udawać, bo w Chrystusie jest szansa na to, żeby żyć inaczej.
Oceń