Liturgia krok po kroku
Jesus Camp (Obóz Jezusa), reż. Heidi Ewing i Rachel Grady, USA 2007
Do kaplicy wchodzi mężczyzna w średnim wieku. Jego słuchacze to dzieci w wieku od 9 do 15 lat. Mężczyzna zaczyna przemawiać cichym głosem: „Dziś będę rozmawiał być może z najważniejszym pokoleniem w historii Ameryki”. Najważniejsze pokolenie to młodzi born again, nowo narodzeni chrześcijanie. Ich ponowne narodziny oznaczają, że świadomie przyjęli Jezusa jako swojego Zbawiciela. Teraz siedzą spokojnie, ale jeszcze kilka minut temu rozbijali młotkami kubki symbolizujące ich grzechy, obiecali walczyć z Harrym Potterem, teorią ewolucji, aborcją i mitem globalnego ocieplenia. Jeszcze chwilę temu się modlili, osiągając ekstatyczne stany, modlili się, korzystając z daru języków, modlili się, podnosząc ręce i błogosławiąc tekturową podobiznę George’a W. Busha. Jeszcze nie tak dawno tańczyli wojenny taniec z pomalowanymi twarzami, w ubraniach w kolorze khaki i czerni, potrząsali trzymanymi w rękach kijami i przyzywali Pana w rytm chrześcijańskiego metalu.
Witajcie w obozie Jezusa
Pojawienie się takiego filmu dokumentalnego w naszym kraju musi wywołać szok. Obóz Jezusa to reportaż z letniego obozu biblijnego dla dzieci organizowanego przez Becky Fisher. Fisher jest dziecięcym pastorem. Zafascynowana udziałem w życiu religijnym młodych muzułmanów (a przede wszystkim ich gotowością do śmierci za wiarę), postanowiła całkowicie skoncentrować swoją uwagę na pracy z dziećmi. Jest przekonana, że to niewykorzystany potencjał chrześcijaństwa. Ich żarliwość i czystość wiary jest tak wielka, że potrafią posługiwać się darami Ducha Świętego, modlić się w danych im językach, głosić kazania dla swoich rówieśników, a także wypędzać szatana. Całkowicie oddane Jezusowi, tworzą Armię Boga, która ma odzyskać dla Niego Amerykę. Fisher zaprasza wszystkie dzieci, ale szczególną uwagę zwraca na te o zdolnościach przywódczych. To one w przyszłości zajmą najważniejsze stanowiska w państwie. Teraz się przygotowują. Jeszcze siedzą spokojnie.
Stwierdzenie, że w Stanach Zjednoczonych istnieje silny nurt fundamentalistycznego chrześcijaństwa, wielu ludzi przyjmuje z niedowierzaniem. Fundamentalizm wydaje się wszak zastrzeżony dla innych, nie dla uczniów Mistrza z Nazaretu. I jaki to fundamentalizm bez zamachów, prób porwań obywateli czy głowy państwa? Jeśli się nie zrozumie niełatwego splotu polityki i religii w kulturze Stanów Zjednoczonych, odbiór Obozu Jezusa może być zbyt powierzchowny.
Ojcowie Założyciele – Ojcowie wiary
Amerykanie to naród protestancki, który na swój sposób rozumie historię o przeznaczeniu. Wierni licznych wyznań chrześcijańskich, głównie odłamów protestanckich – purytanie, kwakrzy, mennonici, amisze, pielgrzymi, baptyści, anglikanie – opuszczali Stary Świat w nadziei, że Nowy zapewni im takie warunki, jakie im odpowiadają. Tak też się stało: w kształtującą się wówczas tożsamość amerykańską wpisane zostało silne poczucie tolerancji religijnej, niechęć do jakichkolwiek prześladowań, poszukiwanie szczęścia oraz szczególne poczucie Bożej Opatrzności. Ochrona wolności religijnej stanowi jedno z fundamentalnych praw. Ameryka, która była Nowym Światem, stawała się też niejako ziemią obiecaną. Choć została zachowana odrębność Kościoła od państwa, to chrześcijanie, czyli zdecydowana większość obywateli, ustanawiali prawa, które miały oparcie w moralności chrześcijańskiej i w takim też kluczu były odczytywane. Rozdzielenie ołtarza i tronu przyniosło korzyści obu stronom. Społeczeństwa obywatelskiego może pozazdrościć Amerykanom niejedno państwo. Aktywność w życiu politycznym, żywiołowo demonstrowany patriotyzm, chlubienie się demokracją – to wszystko cechuje Amerykanów.
Ojcowie Założyciele nie traktowali oświecenia jako nurtu wrogiego Kościołowi. Dla nich rozum i wiara się uzupełniały. Pomimo rozdziału państwa i Kościoła uznawali – i to przekonanie pozostało do dziś – że współpracują one ze sobą. Liczne zapisy prawne, począwszy od Deklaracji Niepodległości, zakładają poszanowanie wolności człowieka i obywatela nie tylko w porządku oświeconego rozumu, ale też w danym od Boga powołaniu do szczęścia. Oświecenie w Ameryce przebiegało zupełnie inaczej niż w Europie. We Francji, na którą były zwrócone oczy całego ówczesnego starego kontynentu, gwałtowne zerwanie z Kościołem znalazło swój krwawy punkt kulminacyjny w wielkiej rewolucji i masakrze w Wandei. Rewolucja amerykańska od początku głosiła hasła tolerancji różnych wyznań oraz pokojowej egzystencji świata religii i świata świeckiej polityki.
Podkreślany w epoce oświecenia rozdział Kościoła od państwa w Ameryce nie był możliwy całkowicie do zrealizowania. Społeczeństwo składało się wszak z prężnie rozwijających się wspólnot religijnych, które funkcjonowały w państwie, a ono z kolei powinno być bezstronne religijnie. Ameryka zaczęła narzucać swoim obywatelom świeckość. Jej wyznacznikiem jest określony styl wypowiedzi, który otrzymał nazwę politycznej poprawności (political correctness). Hasła powszechnej tolerancji oraz powstrzymywania się od naruszania czyichkolwiek uczuć religijnych stworzyły wymarzone warunki do zaistnienia w Stanach Zjednoczonych swoistego tygla narodów, kultur oraz religii. Wolność głoszenia własnych przekonań w drugiej połowie XX wieku zaczęła jednak ograniczać samą siebie. Polityczna poprawność domagała się bowiem rezygnacji z głoszenia części swoich przekonań, by wypowiedzi nie dotykały nikogo – w tym również wyznawców jakichkolwiek religii. Nie jest to możliwe. Przyznanie równych praw wszystkim wyznaniom doprowadza do dyktatury mniejszości. Większość Amerykanów deklaruje, że są chrześcijanami; ich zwyczaje zostają jednak ograniczane przez nich samych w imię politycznej poprawności. Szopki bożonarodzeniowe usuwa się z miejsc publicznych, świętego Mikołaja zastępuje się kimś w rodzaju radzieckiego Dziadka Mroza, a pracownicy administracji na święta przesyłają sobie pasujące na każdą okazję doskonale bezpłciowe i bezkonfliktowe season’s greeting.
Pod koniec lat 70. ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych wśród chrześcijan wyznania ewangelickiego zaczął dominować nurt fundamentalistyczny. Wynikał on z niezgody na współczesny świat. Rewolucja kulturalna, a wraz z nią rewolucja seksualna, kontestacja części społeczeństwa wobec wojny w Wietnamie, ruch dzieci kwiatów skierowały państwo na liberalny kurs. Feminizm, tolerancja dla homoseksualistów, wreszcie usunięcie religii ze szkół spowodowały, że protestanci z nieufnością patrzyli na rząd i zaczęli powątpiewać, czy Stany Zjednoczone są jeszcze ich państwem. Czując się w nich przechodniami, chcieli swojego państwa. Podsycane przez telewizyjnych kaznodziejów napięcie eschatologiczne sprawiło, że odżyła idea porwania do nieba. Zgodnie z 1 Tes 4,17 oczekiwano, że wierni zdołają uniknąć okropności ostatnich dni, zostaną „pochwyceni” w przestworza i z Chrystusem będą oczekiwać na milenium. Eschatologiczna wizja nie była jednak jednorodna. Niektórzy skłaniali się ku postmilenaryzmowi, który głosił powrót Chrystusa na ziemię tuż po tym, gdy chrześcijanie własnymi siłami zaprowadzą tysiącletnie królestwo pokoju i sprawiedliwości. Inni zwracali się raczej w kierunku premilenaryzmu, według którego ludzkość jest już tak zdeprawowana, że niezbędna będzie interwencja Boga. Zesłany powtórnie na ziemię Jezus Chrystus stoczy liczne walki ze swymi przeciwnikami i ustanowi oczekiwane królestwo. Korzystna sytuacja gospodarcza w drugiej połowie XX wieku zdawała się być dowodem przychylności Boga wobec Amerykanów. Umacniające się poczucie zajmowania szczególnego miejsca w Jego planach oraz zakorzeniona demokracja pozwalały bez skrępowania głosić fundamentalistyczne poglądy. Początkowo spychani na margines życia społecznego ewangelicy szybko nauczyli się wykorzystywać dobrodziejstwa swojego kraju. Konserwatywne poglądy pojawiły się też w życiu publicznym. Wskazano punkty sporne między chrześcijanami a państwem: aborcja, edukacja religijna oraz wartości rodzinne. Do spornej listy wkrótce dołączyła idea narodu amerykańskiego, jako narodu wybranego przez Boga.
Armia Boga
Świat widziany oczami Leviego, Rachael i Tory, trojga dziecięcych bohaterów Obozu Jezusa, jest pogrążony w walce. Jej terenem są współczesne Stany Zjednoczone. Ameryka jest spętana niewidzialnymi kajdanami, nadto odwróciła się od Boga. Styl życia dziecięcych bohaterów ma pokazać, że znajdują się na wygnaniu. Całe życie Leviego, Rachael i Tory podporządkowane jest jednemu celowi: odzyskać kraj, który sam zszedł na drogę nieprawości. Gdy przemawiają dorośli, dzieci są bardzo skupione, dziewięcioletnia Rachel sama robi notatki. Na dziecięce zabawy, np. na rysowanie, znajduje czas jedynie w przerwach między kazaniamiwykładami. Jest bardzo zdyscyplinowana.
Uczestnicy Obozu Jezusa modlą się publicznie, nie wstydzą się swoich rówieśników. Dominuje modlitwa charyzmatyczna, tak charakterystyczna dla wspólnot ewangelickich. Uwolnione emocje niemal przeważają nad świadomością. Dzieci płaczą, krzyczą, zawodzą, błagają. Gdy podczas modlitwy o uwolnienie Stanów Zjednoczonych zapłakana Tory podnosi do góry pięść i przywołuje Lwa Judy, przechodzi mnie dreszcz. Sam nie wiem, czy to zazdrość pełnej odwagi modlitwy, czy ostrzeżenie przed konsekwencjami wprowadzania dzieci w taki stan. Pełne zaangażowania kazania pastor Becky Fisher nie są tu bez znaczenia. Pastor raz prosi, innym razem krzyczy, czasem zawodzi i płacze. By przybliżyć treści, posługuje się akcesoriami ze sklepów dziecięcych. Mamy więc Barbie i Kena w nowych rolach, jako Ewę i Adama, odzianych oczywiście w skóry zwierząt, mamy plastikowe modele mózgu, do którego obrzydliwą zieloną galaretą będzie przyczepiać wszelkie śmieci, mamy pluszowe zabawki pomagające zobrazować rosnący wraz z dziećmi grzech. Tak krytykowana popkultura nieoczekiwanie przychodzi z pomocą. Fisher przechadza się między dziećmi, czasem obejmuje je, pozwala mówić do mikrofonu. Wezwania wypowiedziane w czasie modlitwy są natychmiast podejmowane przez inne dzieci. Większość kiwa się w nerwowym, sobie znanym rytmie.
Może jestem niesprawiedliwy? W końcu całkiem obca jest mi charyzmatyczna duchowość amerykańskich ewangelików. Jednak brakuje mi w niej momentów wyciszenia, chwil na złapanie oddechu, pozwalających przyswoić otrzymane informacje, spokojnie je odrzucić lub przyjąć. Dzieci modlą się nieustannie w grupie, nie jesteśmy świadkami modlitwy indywidualnej. Drażni mnie używanie imienia „Jezus” niemal jak przecinka. Jezu, nie pozwól, żeby zepsuł się sprzęt elektroniczny, Jezu, nie pozwól na aborcję, Jezu, obmyj swoją krwią uczestników obozu – wszystko to niemal na jednym wydechu. Również podczas zabawy. Siedzący przy stole klaszczą w dłonie i skandują: Who is in the house? J.C. is in the house. Jesus Christ is in the house! Podczas gry w kręgle, niektóre dzieci proszą, aby Bóg pokierował kulą.
Przede wszystkim jednak uczestnicy obozu Jezusa czują się inni niż reszta społeczeństwa. Sugerowany podział jest najprostszy z możliwych: „my” i „oni”. Żadnych stanów pośrednich, żadnych wątpliwości.
Religia obywatelska
Dawna prawda dziejowa głosi, że nic tak nie jednoczy narodu jak wspólna religia oraz wspólny wróg. W wypadku Stanów Zjednoczonych utrzymywany do II wojny światowej izolacjonizm sprawił, że przez długie lata właściwie nie miały one punktu odniesienia, który pomagałby im określać własną tożsamość. Jedynym takim punktem był Stary Świat, od którego Stany uciekły i którego błędów nie chciały popełnić. Wspólna religia w społeczeństwie tak silnie zróżnicowanym wyznaniowo nie była możliwa. Powstał jednak zbiór poglądów, które tworzą amerykańską tożsamość. Tę swoistą religię obywatelską najlepiej scharakteryzował Berndt Ostendorf: „Religia cywilna oparta jest na pięciu filarach: po pierwsze – na demokracji; po drugie – na wolności w podwójnym sensie (wolności od ucisku i wolności do indywidualnego szczęścia); po trzecie – na sprzeciwie wobec tyranii i scentralizowanej władzy, a więc na lokalizmach silnych oddolnych struktur demokratycznych; po czwarte – na indywidualizmie; po piąte – na wierze w postęp w obrębie historii zbawienia”. Religia obywatelska ma własne rytuały, które jednoczą naród pomimo różnic wyznaniowych. Zaliczamy do nich eksponowanie narodowych symboli, honory oddawane fladze, przysięgę wierności, publiczne nadanie obywatelstwa z nieodłącznym hymnem w tle. Religia obywatelska potrzebowała też swoistej oprawy liturgicznej. Spektakle religijne, które mogą drażnić Europejczyka, są płaszczyzną znaków doskonale rozumianych przez obywateli Stanów Zjednoczonych: dwa sporty narodowe – mecze baseballowe i futboll amerykański, wiece przedwyborcze, parady, mobilizujące kampanie.
Być może najtrafniej ujął to Carl Friedrich, gdy pisał, że „być Francuzem to fakt, być Amerykaninem to idea”.
Homeschooling
Jednym z największych, choć początkowo niedostrzeganym, zwycięstwem fundamentalistycznych chrześcijan było „przywrócenie Boga do szkół”. Konserwatywnie nastawieni chrześcijanie przeciwstawili się dysproporcjom między przedstawianym w podręcznikach światopoglądem świeckim a światopoglądem religijnym. Zabierali swoje dzieci ze szkół i urządzali przed nimi pikiety. Powszechna stała się nieufność wobec niezależnych ekspertów do spraw edukacji. Rodzice rozpoczęli walkę o jej kształt. Karen Armstrong opisuje w książce W imię Boga. Fundamentalizm w judaizmie, chrześcijaństwie i islamie przypadek z roku 1981, kiedy to Mel i Norma Gablerowie sprzeciwiali się panującemu w teksańskich szkołach liberalizmowi widocznemu „w otwartych pytaniach, wymagających od uczniów wyciągania własnych wniosków; w zainteresowaniu innymi religiami niż chrześcijaństwo; w nauczaniu, które prowadzi do negatywnych wniosków na temat systemu wolnorynkowego; w nauczaniu, które prowadzi do pozytywnych opinii o niektórych aspektach rzeczywistości krajów socjalistycznych i komunistycznych (np. że Związek Radziecki jest największym na świecie producentem pewnych gatunków zbóż); w szerokiej edukacji seksualnej, zastępującej propagowanie wstrzemięźliwości; w nauczaniu mówiącym o wkładzie czarnoskórych, Indian, Amerykanów pochodzenia meksykańskiego czy feministek w cywilizację amerykańską; w życzliwym stosunku do niewolników w dawnej Ameryce, natomiast nieprzychylnym wobec ich panów; w nauczaniu eksponującym teorię ewolucji – przy czym nie poświęca się tyle samo czasu biblijnej historii stworzenia” 1.
W 1982 roku wierni z parafii św. Dawida w Arizonie przeforsowali zakaz czytania w szkołach książek Williama Goldinga, Johna Steinbecka, Josepha Conrada, Marka Twaina. Ich zdaniem miały one przedstawiać chrześcijaństwo w szyderczym zwierciadle i nawoływać do wyboru ateizmu jako rozwiązania bardziej spójnego i inteligentniejszego.
To, co się udało w Arizonie, nie powiodło się w Teksasie. Wydawało się, że zwycięstwo protestujących chrześcijan jest znikome. Co prawda sąd odrzucił wnioski małżeństwa Gablerów, jednak wydawcy szkolnych podręczników – w obawie przed utratą pokaźnej liczby klientów, przezornie sami dokonali odpowiednich poprawek.
Edukacja znalazła się pod presją środowiska walczących chrześcijan. Amerykański system kształcenia dopuszcza homeschooling, czyli nauczanie w domu całości programu szkolnego lub jego części. W praktyce oznacza to, że dzieci nie uczęszczają na te zajęcia szkolne, których tematyka godzi – w opinii ich rodziców – w wartości chrześcijańskie. Nauczaniem domowym zajmują się przede wszystkim rodzice, głównie matki, które tworzą liczne grupy wzajemnego wsparcia. Świetnie zorganizowane, często uczące nawzajem swoje dzieci („ty pouczysz moje dzieci fizyki, ja pouczę twoje biologii”), korzystają z licznych pomocy dydaktycznych, na które czasem nie stać szkół. Homeschooling to też część gospodarki; na przykład wydawane są liczne czasopisma z nowoczesnymi poradami, jak uczyć dzieci w domu. Homeschooling zaistniał w Stanach Zjednoczonych niemal 30 lat temu. Pierwsze pokolenie homeschoolersów weszło już w dorosłe życie i zaczyna się piąć po szczeblach kariery. Jak zauważył Tomasz Włodek (Homeschoolersi, „W drodze” 10/2003), eksperyment domowego nauczania przerósł najśmielsze oczekiwania. Okazuje się, że dzieci nauczane w domach osiągają lepsze wyniki w nauce, a uniwersytety zaczynają zabiegać właśnie o takich kandydatów. Ocenia się, że homeschoolersów jest w Ameryce ok. 1,8 miliona. 75% z nich to ewangelicy.
Największym polem edukacyjnej bitwy jest kwestia powstania życia: fundamentalistycznie nastawieni chrześcijanie opowiadają się za kreacjonizmem, podczas gdy w szkołach preferowana jest teoria ewolucji. Spór ten ma jednak głębsze znaczenie, które pokazuje istotę amerykańskiego fundamentalistycznego chrześcijaństwa. Jego podłoże stanowi głęboka nieufność do ustaleń nauki, strach przed niezależnymi ekspertami oraz kurczowe trzymanie się jedynie literalnego znaczenia Biblii.
W filmie matka wyjaśnia dzieciom, że efekt cieplarniany jest sprawą polityczną, a kreacjonizm jest odpowiedzą na wszystko, i pyta: „Czy doszliście już do tego, że nauka niczego nie dowodzi?”.
Naród z duszą
Po drugiej wojnie światowej, gdy świat się podzielił, Stany Zjednoczone wyszły ze swego izolacjonizmu. Doktryna Monroe’a została zastąpiona doktryną Trumana. Stany Zjednoczone zaczęły dominować na arenie międzynarodowej, zwłaszcza że były ideowym i militarnym przeciwnikiem ZSRR. Szantaż nuklearny, życie w równowadze strachu, wreszcie rozpad ZSRR i zakończenie zimnej wojny przyczyniły się do potwierdzenia przekonania, że Ameryka odgrywa szczególną rolę w historii. W przekonaniu Amerykanów Bóg wybrał Stany Zjednoczone jako narzędzie do osiągnięcia swoich celów w świecie. Poczucie bycia nowym Narodem Wybranym daje się zauważyć w wypowiedziach amerykańskich przywódców. Wielokrotne powtarzanie przez George’a W. Busha, że jest on chrześcijaninem, wplatanie w przemówienia języka religijnego razi Europę, ale nie obywateli spod gwiaździstej flagi. Zwroty takie jak „państwa osi zła”, „krucjata” czy „Bogu ten konflikt nie jest obojętny” są tam doskonale rozumiane. Chesterton podsumował to niezwykle trafnie, pisząc, że Stany Zjednoczone to naród o duszy Kościoła.
George W. Bush w przekonaniu konserwatywnych chrześcijan jest szczególnym wysłannikiem Boga. To nie tylko przywódca polityczny, ale również religijny. To Mojżesz Stanów Zjednoczonych, który poprowadzi nowy Naród Wybrany do ziemi obiecanej (a raczej pomoże ją odzyskać dla Boga). W filmie Obóz Jezusa wycięta z kartonu postać prezydenta USA znajduje się na każdym spotkaniu, bez względu na to, czy jest to kazanie, wykład czy modlitwa. Kartonowa postać ma naturalne rozmiary, co sprawia wrażenie realnej obecności. George W. Bush jest wśród nich, jest jednym z nich, podnosi ręce do góry. Dzieci przekazują mu swoje błogosławieństwo, uznają jego przywództwo. Wydają się czekać na rozkaz.
„Jezu, zmyj swą krwią grzechy nasze i naszego narodu” – powtarzają nieustanną modlitwę dzieci i opiekunowie z filmu Obóz Jezusa. Jeden z pastorów stwierdza w filmie, że ewangelików jest tak dużo, iż to oni decydują o wyniku wyborów. Konserwatywni chrześcijanie uważają, że nadszedł ich czas. Coraz więcej osób określających się jako new born zasiada w administracji państwowej. Ci, którzy przeżyli swoje nawrócenie kilka, kilkanaście lat temu, wychowują i uczą swoje dzieci w domach. Niechętni nauce, uznający jedynie literalne odczytywanie Biblii, konserwatywni w obyczajach będą zasilać szeregi zwolenników Partii Republikańskiej.
Dziecięca krucjata
Obóz Jezusa budzi sprzeczne uczucia. Z jednej strony jesteśmy świadkami wielkiej, żarliwej wiary dzieci. Są pełne zapału, otwarte na Ewangelię. U osób, które nie zetknęły się z modlitwą charyzmatyczną, ich zapłakane czy ekstatyczne twarze mogą budzić lęk. Zostajemy zderzeni z czyjąś religijnością i to zderzenie wymusza jednoznaczne opowiedzenie się po którejś ze stron: wierzących lub niewierzących.
Autorkom filmu – Heidi Ewing i Rachel Grady – udało się stworzyć w miarę obiektywny dokument. Zebrały ponad 300 godzin nagrań, z czego stworzyły film trwający niewiele ponad godzinę. Zastrzeżenia może budzić postać spikera Mike’a Papantonia. Można mieć wrażenie, że pytania, które zadaje podczas prowadzonych przez siebie audycji na temat tworzącej się w Stanach Zjednoczonych Armii Boga, naprowadzają na pożądane przez twórców odpowiedzi. Jego postać jest jednak bardzo ważna dla widza, który nie zna realiów wojny kulturowej w USA. Papantonio pełni funkcję przewodnika po innej kulturze, ponadto fragmenty jego audycji pozwalają lepiej scalić film.
Z drugiej strony, nawet jeśli się przyjmie amerykańską specyfikę połączenia religii z polityką, trudno oprzeć się wrażeniu indoktrynacji dzieci. Dorośli nieraz wysyłali dzieci na wojny toczone w imię Boga. Wiemy, jak skończyła się niejedna dziecięca krucjata. Trójka młodych bohaterów to sympatyczne dzieciaki, które potrafią się bawić i żartować. Zapytane o przekonania, zmieniają się całkowicie. Gdy słucham Leviego mówiącego o tym, że jego duch czuje obrzydzenie podczas rozmowy z niechrześcijaninem lub że Duch Święty jest jak mięso, a on, kilkunastolatek, nie chce słodyczy, tylko mięsa – ogarnia mnie niepokój. Nie znam też Jezusa, którego wyznają podopieczni pastor Fisher. To Lew Judy, Boży Mściciel. Tak, potrzebujemy świadomości Boga, który walczy w naszej sprawie. Im dłużej jednak wpatrywałem się w naszkicowany przez film portret Jezusa, tym mniej dostrzegałem w nim Ewangelii. Nie usłyszałem ani jednego wezwania do duchowego uzdrowienia, przemiany serc, miłosierdzia, pokuty oraz międzyludzkiego pojednania. Słyszałem wezwania do walki, ale już nie do szacunku dla całego społeczeństwa – także tego myślącego i wierzącego inaczej. Za to miałem wrażenie, że przebywam w obozie wojskowym, w którym oczekuje się na przybycie generała.
Z oddali dochodziły odgłosy zbliżającej się bitwy.
1 Karen Armstrong, W imię Boga. Fundamentalizm w judaizmie, chrześcijaństwie i islamie, przeł. Joanna Kolczyńska, W.A.B., Warszawa, s. 447–448.
Oceń