Dzieje Abrahama Wyrwikufla (II)

Dzieje Abrahama Wyrwikufla (II)

Oferta specjalna -25%

Liturgia krok po kroku

0 votes
Wyczyść

Propozycja nie do odrzucenia

– W 1996 roku wybrałeś się na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy, podziękować za dziesięć lat trzeźwości. Jednak po przejściu prawie dwustu kilometrów zostałeś z niej zawrócony przez lekarza.

– Bóg wiedział, co robi – śmieje się Marcin. – Może bym prosił o rzeczy, które nie byłyby dla mnie najlepsze, a On by nie potrafił odmówić. Wkrótce po moim powrocie ksiądz Mateusz zaprosił nas do Miałek, gdzie był kapelanem w Domu Dziecka. To było w lipcu 96 roku. Pamiętam, że zajadaliśmy się czereśniami. Po mszy stoimy sobie z księdzem i nagle on pokazuje nam trójkę dzieci. Jedno było w wózku. Zostali siłą zabrani od rodziców alkoholików. „Może byście je wzięli na parę dni?”.

– Ja się nie odezwałam – dopowiada Magda, uśmiechając się na wspomnienie swojej reakcji.

– Przyjechały do nas w lipcu czy w sierpniu. Kiedy je po trzech dniach pobytu u nas odwoziłem, mówiłem: „Boże, dziękuję ci, że nie mamy tych dzieciaków, bo bym nie wytrzymał”. Tak mówiłem, a jednak zaczęły do nas przyjeżdżać. Basia miała 10 lat, Milenka sześć, a Andrzejek trzy. Początki były bardzo mizerne, bo dom nie był przygotowany na przyjęcie dzieci. Potem wyznaczyliśmy dla nich specjalne miejsca, szafeczki itd. Zorganizowaliśmy zabawki. Zbudowaliśmy dla nich piaskownicę.

Po pewnym czasie przeżyliśmy wielki smutek i niepokój. Mój pierworodny syn Maciej odszedł z domu. Nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. To był skutek tego, że nie miał we mnie ojca. A także bunt wobec tego, że przyjęliśmy obce dzieci. Kiedy słyszał, że mówiły do nas „mama”, „tata”, to szedł za dom i płakał. Aż pewnego razu wyszedł z domu i zniknął na półtora roku. Szukaliśmy go przez organizację zagubionych Itaka. Poczucie bezsilności zabijało Magdę. Szukaliśmy go daremnie. Pojechaliśmy ze wspólnotą neokatechumenalną do Paryża na Światowe Dni Młodzieży, na spotkanie z Janem Pawłem II. Rok wcześniej dołączyłem do wspólnoty. Na Drodze neokatechumenalnej objawił mi się Jezus Chrystus.

Na tej pielgrzymce chcieliśmy wymodlić powrót syna.

We Francji usłyszałem słowo, które mnie otworzyło. „Nie to, co wchodzi do człowieka go niszczy, ale to, co ma w sercu”. Trafiło mnie w sam splot słoneczny. To było bezwzględnie do mnie. Popłakałem się. Cały czas sobie tłumaczyłem, że byłem świnią z powodu alkoholizmu. A to nieprawda. Jakieś zło tkwiło w moim sercu.

Sara

– Do Paryża jechałam załamana w dwójnasób – wspomina Magda – po pierwsze z powodu syna, a po drugie, dlatego że po dwudziestu latach zaszłam w ciążę i poroniłam. A potem we Francji nie mogłam dostać okresu. Nie wiedziałam, co się dzieje. Miałam już 45 lat i wydawało mi się, że zaczyna mi się klimakterium. Gdybym wiedziała, że znów jestem w ciąży, to bym w ogóle w te upały nie pojechała.

W Paryżu dwie kobiety w moim wieku powiedziały, że są w ciąży. Zaskoczyło mnie to, tym bardziej byłam smutna z powodu mojego poronienia i oznak klimakterium. Pewnego dnia poszłam pod prysznic z naszą katechistką. Zwierzyłam się jej ze swoich problemów, a ona stwierdziła tylko: „Jesteś w ciąży” i poszła dalej. Kiedy powiedziałam o tym Marcinowi, płakał z radości.

– To była łaska – mówi Marcin. – Może Bóg spojrzał na mnie, choć nie doszedłem do Częstochowy? Ja moich dzieci nie pamiętam, jak były małe. Ojcostwo wydawało mi się wtedy karą. Wiele lat byliśmy z żoną oddaleni, ale dzięki pobytowi we wspólnocie odnaleźliśmy się na nowo. I to zbliżenie psychiczne zostało ukoronowane ciążą. Przyjechaliśmy z Paryża, cieszyliśmy się jak dzieci.

W domu zastaliśmy syna. Odmienionego, z fioletowymi włosami. Wrócił, choć nie na długo.

– Na drugi dzień pobiegłam do lekarza. Właśnie z Maciejem. Lekarz rzekł obruszony, że mam sobie wybić z głowy dziecko. „Jaka ciąża? Chyba urojona”. Lecz gdy zaczął mnie badać, nagle zmienił całkowicie głos: „O Jezu, rzeczywiście serduszko bije”. Wychodzę od lekarza, syn czeka w poczekalni. Wyglądało tak, jakbym miała takiego młodego faceta. Widziałam zgorszone twarze, więc mówię: „Maciej, będziesz miał braciszka!”.

– A ja zacząłem Pana Boga wystawiać na próbę i codziennie się modliłem: „Panie Boże, wszystko jedno, byle była zdrowa dziewczynka” – śmieje się Marcin.

– Kiedy byłam w szóstym miesiącu ciąży, Marcin miał wypadek, kiedy wracał samochodem ze spotkania neokatechumenatu, i znalazł się cały w gipsie. Po dwóch dniach samochód wjechał na pasach w moją mamę. W efekcie dwie ręce złamane i gips. Wszystko było na mojej głowie. Nie wiem, skąd brałam siły. Lekarka powiedziała tylko: „Albo się pani położy, albo ja nie biorę za panią odpowiedzialności”.

– W marcu 1998 żona rodziła Joasię. W klinice ze szczęścia zwariowałem.

– Tak – śmieje się Magda – poleciał na grupę AA i mówi: „Urodziliśmy!”. Piotr go pyta: „A Magda też przy tym była?”.

Trojaczki

– W kwietniu dowiedzieliśmy się, że dzieci w Miałkach będą rozdzielone, że była rozprawa, bo ojciec umarł, a matka się nie leczy i sama się zrzekła praw rodzicielskich. Młodsza dwójka będzie wzięta do jednej rodziny, a Basia zostanie w Domu Dziecka. Jej nie chcieli, bo według nich była za stara. Dodatkowo zażądali, że więzi mają być zerwane i dzieci nie mogą się nigdy o sobie dowiedzieć…

Siostra powiedziała nam, że dostajemy dzieci ostatni raz. Kiedy pakowałam ich rzeczy przed odjazdem, czułam, jakby miały umrzeć.

W Domu Dziecka te dzieciaki prawie się nie widywały, bo należały do innych grup. Basia zachorowała na zapalenie płuc i kiedy przyszła ze szpitala, odwołała swoją zgodę na rozdzielenie. Ale znalazł się ktoś nowy, kto chciał wziąć całą trójkę.

Siostra pytała, czy byśmy ich nie wzięli na długi weekend. Trzeciego maja.

– Rocznica naszego poznania – kiwa głową Marcin.

– W niedzielę byliśmy w kościele. Andrzejek miał trzy latka, lecz w ogóle nie mówił. Trzymałam go na kolanach. A on całą mszę patrzył mi w oczy. I słyszałam w uszach: „Chciałaś mieć dużo dzieci, to proszę”. W głowie mi się kotłowało. We wspólnocie rozmawialiśmy akurat o Abrahamie, który uwierzył wbrew nadziei. Na starość dowiedział się, że będzie ojcem potomstwa licznego jak gwiazdy na niebie. Byłam zbulwersowana tym tematem. Jak Pan Bóg mógł żądać takich rzeczy od niego. Jaką trzeba mieć w sobie odwagę albo wiarę, żeby pójść w jego sytuacji za głosem Pana Boga?

Opanowała mnie myśl, żeby zabrać te dzieci. „Boże, jestem gotowa, ale ten mój wariat na pewno się nie zgodzi”. Błogosławił zawsze chwilę, kiedy je odwoził do Miałek.

Marcin potakuje.

– I ja miałem pragnienie zabrania tych dzieci, ale bałem się powiedzieć to żonie – mówi. – Kiedy siostra przyjechała po dzieci, bo zepsuł się nam samochód, Magda wywołała mnie z pokoju. „Marcin, ja jestem gotowa wziąć te dzieci” – powiedziała. „Madziu, ja też”.

Pan Bóg właśnie tak działa. Dał nam słowo o Abrahamie, a my odpowiedzieliśmy na nie. „Siostro, te dzieci nigdzie nie pójdą” – oznajmiliśmy. Pamiętam, że rzuciły się nam na szyje, przyrzekając, że nie będą robić kłopotu.

Oczywiście, dzieci nie mogły przyjść do nas od razu. Zaczęliśmy załatwiać formalności.

Schody

– Jest rzeczą niesamowitą, że zdecydowaliście się przyjąć te dzieci tuż po – można by powiedzieć – cudownym urodzeniu Joasi. Mieliście radości jakby pod dostatkiem…

– Prawda jest taka, że gdyby nie było tych dzieci, pewnie nie byłoby też Joasi. Kiedy przywoziliśmy je na weekendy, różne rzeczy chodziły nam po głowach. „Gdyby człowiek jeszcze raz był młody, miałabym dzieci”. A to, że urodziła się Joasia, może z kolei otworzyło nas na nie… One wzajemnie siebie zrodziły.

Był jeszcze problem naszych rodzonych dzieci. Dwóch synów. Maciej był poza domem. Problem był z Tadziem. Miał wówczas osiemnaście lat. Rano, kiedy mieliśmy jechać po dzieci do Miałek, zeszłam do niego i widzę, że płacze. „Tadziu, co się dzieje?”. „Mamo, ja sobie nie wyobrażam, żebyś ty oprócz nas miała inne dzieci”. Przytuliłam go i mówię: „Pamiętaj, one nigdy nie będą tak kochane jak wy”. I wtedy jakby mu kamień olbrzymi spadł z serca. A ja całą drogę płakałam.

– To był pierwszy sierpnia. Przywieźliśmy dzieci po wakacjach zawszone i z świerzbem. Magda przez miesiąc musiała wybierać im gnidy i smarować maściami. Wszystko w naszym domu zostało zburzone, ale byliśmy zadowoleni.

Szybko jednak pojawiły się problemy. Choć dzieci przyjeżdżały do nas od dwóch lat, w ogóle nie mieliśmy świadomości, że będzie to takie trudne.

Najstarsza Basia miała już dwanaście lat, zaczęła tak wszystkimi manipulować i dyrygować, że Magda nie wiedziała, co robić. Zaczęła wysiadać psychicznie. Dzieci myślały, że to Basia je uratowała.

Dzieci przeszły w domu rodzinnym ogromny krzyż, łącznie z molestowaniem. Zdarzało się, że były w nocy wywożone do lasu i zostawiane tam. Andrzejek kiedyś do mnie mówi: „Tata, czy mógłbyś zamurować te okna?”. Chciał być w zamurowanym pomieszczeniu z żarówką, by mieć pewność, że nikt go nie wywiezie.

W czasie rozmowy oglądam albumy ze zdjęciami. Mnóstwo zdjęć z wakacji. Cała rodzina w komplecie. Piękne są szczególnie te nad brzegiem morza. Krzysztof, Joasia, Basia, Tadziu, Milenka, Andrzejek i jeszcze jakichś dwoje dzieci. I oczywiście Marcin z Magdą. Idylla, szczęcie, radość. Niezwykłe jest też zdjęcie, na którym Jan Paweł II, zamyślony, lecz pogodny, trzyma rękę na głowie Milenki. Była u niego z dziećmi z Miałek, jeszcze zanim trafiła do domu Marcina i Magdy. To zdjęcie wciąga, jak zapowiedź tajemnicy. Jakby Papież tą ręką wysłuchał wszystkiego. Bo często wysłuchać znaczy dotknąć.

Najpierw kwiatek i piesek

– Staraliśmy się postępować jak najlepiej, ale nie rozumieliśmy, że u tych dzieci wszystko jest odwrotnie – mówi Magda. – Jeżeli masz rybki w akwarium w czystej wodzie i wsadzisz w błoto, będą zdychać… Tak samo jest, gdy z błota przeniesiesz je do czystej wody. Kiedy Marcin próbował je przytulać, to im się to brzydziło, bo oni mieli inne skojarzenia. Dotyk kojarzył się jedynie z biciem albo molestowaniem.

Trafiliśmy do Stowarzyszenia Rodzin Zastępczych i dopiero tam zaczęli nam mówić, co mamy robić. Siostra żadnych instrukcji nam nie przekazała. Wszędzie za nas jedynie gwarantowała. A my nie mieliśmy żadnej wiedzy. Ja jestem matematyczką z wykształcenia. W życiu nie myślałam, że mogę obce dzieci chować. My, którzy sami w jakimś sensie tworzyliśmy rodzinę patologiczną, wzięliśmy dzieci z rodziny patologicznej.

– Podobno człowiek wychodzący z uzależnienia powinien najpierw się sprawdzić przez rok, pielęgnując kwiatek. Jeśli temu podoła, może sobie kupić psa albo kota. Potem może spróbować zająć się drugim człowiekiem. Nie przeszliście tej drogi…

– Ty mylisz pojęcia, to nie była nasza decyzja! – wybucha Marcin. – To była decyzja Boga.

– Ważne w tym wszystkim jest to, że Bóg, dając nam dzieci na wychowanie, dał nam też pomoc w postaci ludzi, którzy pozwolili przetrwać i zrozumieć, co w tych dzieciach się dzieje. I co się dzieje w nas – dodaje Magda.

– Choć przez pierwsze trzy, cztery lata byliśmy zdani na samych siebie – wtrąca Marcin.

– Tak, początki łatwe nie były. Psychologowie, którzy potem zaangażowali się w naszą rodzinę, tłumaczyli nam, że te wszystkie dramaty nie są ani naszą, ani ich winą. Każde z tych dzieci, jeśli nie przerobi swojego odrzucenia, nie będzie nigdy w stanie przyjąć naszej miłości.

Tak naprawdę całe to nasze życie prowadzi Pan Bóg, On wybiera te popsute ogniwka. Nawet gdybym ja była psychologiem, a Marcin profesorem, to działając po ludzku, już byśmy dawno to spieprzyli. Połowa dzieci zabranych z Domów Dziecka do rodzin wraca tam, skąd przyszła. Ludzie się poddają. Na wiele rzeczy nie ma odpowiedzi. Pan Bóg ma swoją logikę.

Nigdy wam nie wybaczą

– Prowadziłem biuro nieruchomości. O siódmej jechałem swoim starym fiatem do pracy. Często jeździliśmy nim w szóstkę. Dwójka naszych synów była już poza domem.

Sytuacja z dziećmi z Miałek stawała się coraz trudniejsza. Przestały udawać. Zaczęło wychodzić ich prawdziwe oblicze. Chciały się na nas odegrać za swoją mamę, za swój dom. Sprawdzały, do jakiego momentu będziemy je kochali.

– Zaprzyjaźniona psycholog powiedziała, że one nigdy nam nie wybaczą tego, że nie urodziły się w naszej rodzinie. Ból porzucenia ich przez biologicznych rodziców jest tak wielki, że nie mogą sobie z tym poradzić. A z drugiej strony czują, pomimo naszych starań, że nie potrafimy ich tak kochać jak rodzonych dzieci.

Pewnego dnia powiedzieliśmy im, żeby nam wybaczyły, że nie potrafimy ich kochać tak jak nasze własne dzieci. Powiedzieliśmy, że to jest niemożliwe, tak jak jest niemożliwe, żeby one mnie tak pokochały jak swoją rodzoną matkę. Dzieci z rodzin patologicznych prawie zawsze po wyjściu z domu, w którym zaznały krzywdy, będą bronić swoich rodziców.

Nauczono mnie, by nie mówić rzeczy, które mogą zranić, by mówić cicho, zagłaskiwać, nie wyobrażałam sobie, jak można powiedzieć dzieciom brutalną prawdę. Ale uznaliśmy z Marcinem, że prawda nas wyzwoli. I myślę, że w ostatecznym rozrachunku to nasze wyznanie i prośba o wybaczenie były zbawienne.

Laudesy

– Basia zaczęła w szkole brać narkotyki i okradała nas z pieniędzy. Pięciokrotnie próbowała popełnić samobójstwo. Rozmowy nie skutkowały. Dawała słowo, że będzie inaczej, że już nigdy, a potem połykała tabletki i wieźliśmy ją na płukanie żołądka. Jeździliśmy też z nią na terapię. Tam wszystko wyglądało pięknie. Terapeuci obserwowali nas przez weneckie lustro i mówili, że wszystko jest w porządku. Że stanowimy rozumiejącą się rodzinę. Wracaliśmy i się zaczynało.

– Kiedyś usiadłam podłamana i mówię: „Basiu, ja robię wszystko dla ciebie, a ty mi dajesz w dupę za swoją mamę”. Nie rozumiałam, co się dzieje w jej głowie. Zamurowało ją. Nagle się rozpłakała i zaczęła krzyczeć: „Mamo, jak ja bym chciała wejść do twojego brzucha i jeszcze raz się narodzić!”. Ona mówiła do mnie zawsze: „mamo”.

Wielu ludzi radziło nam, żeby oddać Basię. Wspierała nas droga neokatechumenalna. Katechiści mówili nam: nie traćcie wiary, będziemy wam pomagać, mówcie laudesy w niedzielę. Rozmawiajcie ze sobą. Droga neokatechumenalna wyposażyła w nas coś takiego jak liturgia domowa. Nieraz było takie napięcie przy śniadaniu, że nie odmawialiśmy laudesów. Ale prosiliśmy dzieci o przebaczenie.

– Jak wyglądają takie laudesy?

– Odmawiamy brewiarz przez 15 minut. Śpiewamy nasze przepiękne pieśni napisane przez Kiko, twórcę wspólnoty neokatechumenalnej. Oparte są one w całości na tekstach biblijnych – ewangeliach, psalmach. One tak na mnie działają, jakby ktoś głaskał słowem. Dziewczyny cudownie grają na gitarach. „Na próżno się budowniczy trudzi, jeśli Pan Bóg domu nie zbuduje…”. „Jak łania tęskni do wód…”.

Potem czytamy coś na chybił trafił i okazuje się, że ten fragment zawsze dotyczy naszego domu. Mówimy echo. Czyli jakie słowo wzbudza w nas słowo Boga. Jak ktoś nie chce, nic nie mówi. Następnie wyznajemy, co było dla nas trudne w minionym tygodniu. Tak zwane czyszczenie brudów. Jedno mówi drugiemu, że czuje się przez niego zranione. Jeden płacze, drugi prosi o przebaczenie. Jakby to sobie powiedzieli na korytarzu, inaczej by wyglądało.

Co tydzień przeżywamy wspólnie cud otwierania Biblii. Gdyby nie było laudesów, męczylibyśmy się cały tydzień. One uratowały nasz dom. To jest jedyny czas, kiedy zostawiamy telefony. W laudesach rozmawiamy z Bogiem. Basia przychodziła na laudesy nawet w okresie buntu.

– Nie wydają im się w tych chwilach czymś sztucznym? Nigdy dzieci nie wyzwały was od dewotów, nawiedzonych?
– Nigdy.
– Czy to jest możliwe, że ktoś się kłóci, a chwilę później siada do laudesów?
– Jeśli ktoś naprawdę nie jest w stanie, to nie przychodzi na laudesy, ale zdarza się to niezwykle rzadko.

Zmartwychwstanie Basi

– Po piątej próbie samobójczej Basi dyrektor Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej powiedział, że jeśli jeszcze raz się to zdarzy, to ją zabiorą, bo widocznie nie jest w stanie się u nas zaaklimatyzować. To było ostrzeżenie dla niej.

Stawialiśmy jej pewne bariery i granice i ona to odrzucała. Wybuchały awantury chociażby o papierosy. Po którejś z nich Basia poszła do dyrektora i powiedziała, że „w tym pierdolonym domu” już nigdy nie będzie – woli iść do Domu Dziecka. Byliśmy u kresu wytrzymałości. Nie mogłem pojąć, że za to wszystko, co im daliśmy, spotyka nas taka niewdzięczność. Mówiłem dzieciom, że to nie jest nasza wina, że wasi rodzice pili. Ale zawsze też podkreślaliśmy, że nie czujemy się ani o milimetr lepsi od ich rodziców.

Dyrektor skierował Basię do schroniska dla dzieci. Tam się okazało, że w oknach są kraty. Po dwóch dniach Basia zadzwoniła i powiedziała: „Tatusiu, czy przyjedziesz po mnie?”, a ja bez szemrania odpowiedziałem: „Oczywiście”. To była łaska, że tak postąpiłem. Pojechałem, podpisałem papiery. Po powrocie Basia zaczęła chodzić do swojej wspólnoty neokatechumenalnej.

To wszystko po ludzku nie byłoby możliwe. Pan Bóg ma moc takich gnoi jak ja poprowadzić. Jestem alkoholikiem, a On dał mi dzieci do wychowania. My się nie nadajemy, ale On właśnie takich sobie wybiera. Nie chcę być pyszny, patrzę na swoje życie i wiem, że gdy zdejmie ze mnie rękę, jestem trup. Jeśli nie będę wołał: „Ulituj się nade mną grzesznikiem”, to umrę. Ja dziś mogę mówić ze spokojem, że Jezus prowadzi moje życie, ale mam świadomość, jaką jestem świnią.

– Czy ty nie kokietujesz? Przecież większość ludzi nigdy na swoje barki nie wzięłoby tego, co ty.

– Nic nie rozumiesz! – Marcin dosłownie na mnie wrzasnął. – Gdybyśmy liczyli tylko na swoje siły, dawno byśmy się poddali. Dzieci nas tak skłóciły. Były chwile straszne. Ja zauważyłem, że mógłbym pracować w obozie koncentracyjnym. Andrzejkowi chciałem głowę urwać, kiedy na złość pokichał się po raz trzeci na twardo. Chciałem go zabić jak kapo. Ja jestem lakiernik, alkoholik, gnój, oszust, złodziej.

– Gdybyś był łachudrą i cwaniakiem, to byś uciekł, jak kiedyś uciekłeś do Niemiec.

– Od pięciu lat wstajemy z Magdą i piętnaście minut się modlimy. I mówimy echo, to znaczy czytamy Pismo Święte i tak jak potrafimy, nazywamy to, co tego dnia Bóg chciał nam przekazać.

Historia naszej Basi jest dowodem na istnienie Bożego miłosierdzia. Wkrótce potem, gdy ją przywiozłem ze schroniska, gdzie zobaczyła kraty w oknach, miała osiemnaste urodziny. Dwudziestego trzeciego maja. Dwudziestego czwartego zaszła w ciążę. Poszła do łóżka z czterdziestoletnim, żonatym mężczyzną. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, myśleliśmy, że umrzemy. Tak byliśmy wykończeni. Mogę jednak spokojnie powiedzieć, że matka Kościół pochyla się nade mną, że Bóg nad nami czuwa. Basia urodziła w lutym, półtora roku temu Damianka. Z tamtym człowiekiem nie żyje. Powiedzieliśmy, żeby nie rozbijała jemu rodziny, że będziemy jej pomagać.

Nasz wnuk, Damianek, zaczął nam nieźle dawać w kość. Ale Bóg się ulitował i znalazło się dla Basi mieszkanie. W zeszłym roku w lipcu się wyprowadziła. I to wyprowadzenie wszystko wyprostowało. Zmądrzała, zmieniła się nie do poznania, nagle zobaczyła naszą troskę. Codziennie dzwoni i mówi: „Tato, mamo. Kocham was”. Promieniuje radością, miłością. Przed urodzeniem dziecka paliła dwie paczki papierosów dziennie. Teraz w ogóle nie pali.

– Basia ma taką wiarę jak poganin, który najpierw nie znał Boga, ale jak Go spotkał, to uchwycił się Go obiema rękoma. Ja byłam „skażona” religijnością, mi pewne sprawy przychodziły łatwiej, ale zarazem ciężej. Miałam o wiele mniej do odkrycia. Basia często po kłótni zamykała się w pokoju, brała gitarę, płakała i krzyczała tymi pieśniami do Boga.

Brat Paweł

– Pewnego dnia dowiedziałem się, że trójka, którą przyjęliśmy, ma brata. Pawła. Mój brat miał go w domu na weekend. Zadzwonił do mnie i spytał, czy bym go nie odwiózł. Pamiętam, że całą drogę płakał. Wróciłem do domu i mówię Magdzie, że go bierzemy. „To bierz go ty, ja już nie mam siły. I tak już w naszym fiacie jeździmy w szóstkę”.

Wkrótce po tym zdarzeniu załatwiałem w moim biurze nieruchomości dom dla szefa Arki Noego. Jechaliśmy zobaczyć jedną z ofert i po drodze opowiedziałem mu o moim dylemacie. Na drugi dzień przyszedł i przyniósł kluczyki do siedmioosobowego auta. – „Masz, możecie pojechać po Pawła”.

I Paweł jest z nami od 9 lat. Teraz ma lat 19. Rok temu powiedział mi, że nie cierpi Kościoła i religii. Że ja mu robię zakazy. Wracał po nocy, często poobijany, raz przyszedł ze złamaną ręką i rozciętą głową. Okradli go z dowodu, paszportu. Nie wyciąga żadnych wniosków. Więc powiedziałem, że może wracać, o której chce, ale ma mówić: kiedy wróci. Powiedzieliśmy też, że nie musi chodzić do kościoła. Daliśmy mu wolność, żeby nie mówił, że wszystko jest źle przez Boga. Trzeba zaufać i wiedzieć, że dzieci nie są nasze, że się do niczego nie nadajemy, że jesteśmy kiepskimi rodzicami.

Paweł się buntuje przeciwko Kościołowi, na msze chodzi różnie, ale na laudesy przychodzi.

– Paweł ma FAS – mówi Magda – to znaczy uszkodzenie mózgu, przez picie matki. Często ujawnia się po wielu latach. FAS mogą mieć bardzo inteligentne jednostki. Jest to jakaś luka w rozumowaniu. Jeździłam po całej Polsce na wykłady o FASie, żeby się jak najwięcej dowiedzieć. FAS oznacza pewną zapadkę myślową. Impulsy w mózgu biegną okrężną drogą. Każe mu się na przykład posprzątać kartki na stole. Idzie to zrobić, ale w międzyczasie okazuje się, że obok kot narobił, to on już tego nie posprząta, bo mu nie kazałam.

Damianek

W czasie jednej z wizyt u Marcina i Magdy spotkałem Basię. Wpadła na chwilę z Damiankiem. Radosna dziewczyna, matka. Rozmawialiśmy chwilę sami. Milenka w tym czasie usypiała swego siostrzeńca. Basia mówiła mi o swojej sytuacji. Chodzi do szkoły policealnej i wybiera się na informatykę. Liczy, że jej dzieckiem w czasie nauki zajmie się Milenka i babcia Magda. Ojciec Damianka wie o jego istnieniu, ale nie ma z nim żadnego kontaktu i nie chce go mieć. Teraz poznała chłopaka, „budują na razie relacje”. Jest dobrze, ale nie wie, co będzie w przyszłości.

Rozmawialiśmy o jej domu rodzinnym, z którego nie ma innych wspomnień, jak te, że rodzice wiecznie pili, a ojciec bił matkę, która też była kiedyś dzieckiem adoptowanym. O tym, że Marcin i Magda zawsze kazali im kochać swoich rodziców.

Basia, mając niecałe dziesięć lat, musiała się stać matką dla swego młodszego rodzeństwa.

– Trafiliście do nowego domu, w którym znaleźliście spokój, bezpieczeństwo. Nie obawiałaś się, że przez swoje zachowania, wojny z Marcinem i Magdą, możesz to utracić? Że możecie wrócić do domu na wsi albo Domu Dziecka?

– Nie wiem, czemu to robiłam. Nie pozwalałam mamie Magdzie zajmować się moim rodzeństwem, bo do tej pory ja to robiłam. Wydawało mi się, że wiem lepiej, co jest lepsze dla mojej siostry i mojego brata. Byłam o nich zazdrosna. Wydawało mi się, że będą mnie mniej kochać, gdy mama Magda będzie się nimi zajmować. Że stracę jedyną miłość, jaką miałam. Czułam się ich matką.

– A czy dziś nie masz pokus, by wrócić do czasów buntu i załamania, sięgnąć po narkotyki?

– Nie – śmieje się. – Dziś nie mam żadnych depresji. Za wszystkiego uleczył mnie mój syn. Tak naprawdę to dopiero on zmienił moje życie. Przedtem ciągle się czegoś bałam i czułam się gorsza. Dzisiaj to wszystko minęło. Dla Damianka zrobię wszystko.

Basia siedzi naprzeciw mnie. Ma słoneczną twarz, mówi ze spokojem. Jej oczy niosą nadzieję. I tylko dłonie, które chowa i zaciska, świadczą, że żyją w niej dwie osoby, dwie historie.

Wiele razy słyszałem od księży, że dziecko nie może być drogą rozwiązywania problemów dorosłych. Cóż więc powiedzieć o przypadku Basi, zbawionej przez Damianka?

Marcin mówi, że Damian jest darem Jezusa.

Dom marzeń

– W grudniu 99 roku – mówi Marcin – lata już mi się mylą, to nie ma znaczenia, wybudowałem dom marzeń. Z poprzedniego wyprowadziliśmy się, bo był poza miastem i ze względu na dojazdy trudno nam było uczestniczyć we wspólnocie. Ten był blisko centrum, a jednocześnie położony przy zacisznej ulicy, w pięknym dużym ogrodzie. Same zalety.

Katechiści poradzili nam, byśmy zrobili w nim pokój dla Macieja. Jego wtedy nie było od sześciu lat. Oprowadzając po budowie Tadzia, naszego młodszego syna, który już miał żonę i dzieci, powiedziałem mu o tym. Zrobił minę, jakbym mu zadał śmiertelny cios. Zazdrość młodszego brata. A potem, kiedy Maciej się odnalazł, wyprawiliśmy ucztę. I Tadziu powiedział mi: „Tato, dla mnie nigdy tego nie zrobiłeś. Ciągle mi mówisz o Macieju, a ze mną nie rozmawiasz”. Niełatwo jest zapanować nad relacjami między dziećmi rodzonymi a przybranymi, ale relacje między dziećmi rodzonymi też wymagają wielkiej roztropności. I ciągle coś robimy nie tak.

– A jak Tadziu patrzy dzisiaj na wasze życie, na wasze zaangażowanie religijne?

– On jest nami zauroczony, choć zachowuje dystans – mówi Magda. – Nawet nie chodzi do kościoła. Kiedy się nawróci, będzie z niego większy wariat niż jego ojciec.

– Dzisiaj mówi, że nie może być w Kościele, bo mataczy w interesach, ale twierdzi, że nie może inaczej, bo w jego branży wszyscy oszukują. Jeśli będzie chciał być zawsze korekt, to go wyeliminują. Do kościoła nie chodzi, ale z Bogiem rozmawia.

– Co się stało, że musieliście opuścić dom marzeń?

– Myśleliśmy, że po naszej dotychczasowej życiowej tułaczce – pięć razy zmienialiśmy mieszkanie – dom na Podlaskiej stanie się nasza przystanią. Bóg jednak mnie doświadczył. Dostałem czerniaka, półtora roku chorowałem. Popadliśmy w długi i musieliśmy się wyprowadzić. Kiedy opuszczaliśmy nasze szóste mieszkanie, w Nowy Rok, otworzyliśmy Biblię i Pan dał nam słowo: „Nie bój się, trzódko mała…”. Niesamowite, jak Bóg kieruje słowo do człowieka. Nigdy nie zawiedliśmy się na Bogu. W Biblii jest ponad tysiąc stron. A my zawsze otwieramy na tej jedynej i Bóg do nas mówi. To, czego potrzebujemy.

„Nie bój się…” i z tym słowem wyszliśmy. Teraz mieszkamy w wynajętym domu. W każdej chwili możemy go stracić. Ale nie martwimy się. Mógłbym się znów zatroszczyć o zbudowanie nowego domu. Tylko że mnie własny dom i biznes coraz mniej interesuje. Marzę, żeby wyjechać na misje. Żebyśmy zostali kaznodziejami wędrownymi. Głosić Jezusa. To jest jedyne, co chciałbym robić. Sprawy materialne przestały być ważne. Biblia ciągle mi się otwiera na tych siedemdziesięciu dwóch, co poszli głosić Dobrą Nowinę. Zaproszono mnie do parafii Jana Vianneya na dzień trzeźwości. Pełen kościół ludzi, mówiłem o swojej historii i miłosierdziu. I cały kościół bił brawo. Byłem skrępowany, rozumiałem, że są to oklaski dla Jezusa i Jego miłosierdzia.

Jeżdżę na budowę, organizuję materiał, pilnuję ludzi, to wszystko ważne, ale duchem jestem gdzieś indziej.

Jeden z proboszczów powiedział mi, że 44 lata jest kapłanem i widzi, że nie ma wiary w Kościele. Mówi, że całe życie się starał, płacił za rekolekcje, a teraz widzi, że nie ma ani jednego człowieka, który by miał wiarę. Duch Święty podpowiedział mu, że ma się otworzyć na akcję neokatechumenalną. Zaprosił nas z misjami. Przychodzi na nie sporo ludzi.

– Magdo, opuściliście tyle domów – mówię. – Marcin jest szalony, żyje pasją, wizją, obietnicą. Stosunek kobiety do domu jest inny. Dom to jakby jej ciało, skrzydła, pod którymi gromadzi rodzinę. Jak ty byłaś w stanie przeżyć te wieczne burzenie i budowanie, tułaczkę?

 – Tak, to było coś nieludzkiego. Ale teraz widzę w tym wszystkim sens, że to wszystko było dobre, tak jak dobry był alkoholizm w życiu mojego męża. On teraz marzy i jest zdolny wyjechać na misje. Dwa lata temu bym mu wydrapała za to oczy. A teraz mówię, że pojedziemy, jeśli taka jest wola Boga. Myślę, że gdybym kilka razy się nie wyprowadzała, nie byłabym w stanie podjąć takiej decyzji. Ludzie w większości mi nie wierzą, że nie żal mi tych cudownych domów, które miałam. Nie wiem, skąd to mam.

– Może po mamie?… „W łonie matki mnie utkałeś”.

– O przepraszam, ja nie jestem klonem mojej mamusi. Odziedziczyłam po niej bardzo wiele, ale mam też swoje historie. Moja mama całe życie spędziła na Tarnowskiej. Tam, gdzie mnie urodziła i wychowała. Ostatnie lata mieszkała z synem, który miał trudną historię i żonę alkoholiczkę. Chciałam, żeby dokonała u mnie życia, a ona się nie zgodziła. Nie potrafiła sobie wyobrazić życia poza swoim domem. Ja potrafię.

Odpowiedzią dla mnie na wszystko jest Jezus Chrystus. On miał jakiś plan. Dla nas, bo my już nie istniejemy osobno. Jesteśmy 32 lata małżeństwem. Stanowimy jedność, jedność szczęśliwą. Musiałam być we wspólnocie trzy lat wcześniej od męża, bo gdy on przyszedł, to mnie dogonił i przegonił. Bo on już taki jest. Jak w coś wchodzi, daje całego siebie. Dotknął Pana Boga, a ja jestem bardziej przyziemna. Komu zostało dużo darowane, daje całego siebie.

– A co się stanie z dziećmi? – pytam.

Magda się uśmiecha.

– Jeśli Bóg tak będzie chciał, pojadą z nami. Niedawno spotkaliśmy się z rodziną z Lublina, która jedzie do Düsseldorfu na misje ad gentes – zakładania nowego Kościoła, tam gdzie nie ma chrześcijan. Tam nie ma kościoła, księdza, niczego. Jadą tam cztery małżeństwa, dwa z Hiszpanii, jedno z Niemiec i jedno z Polski. Jedzie też z nimi ksiądz. Będą tam żyli, tworząc wspólnotę, żeby zaszczepić Kościół. Kobieta jest z szóstym dzieckiem w ciąży. Nie wiadomo, kiedy wrócą do Lublina. Cały czas myślimy, żeby wyjechać. Jeszcze nie wiemy gdzie. Marcin kiedyś myślał o Afryce, dokąd zapraszał go zaprzyjaźniony ksiądz. Ale możemy jechać równie dobrze na Wschód albo do Europy.

– Nazajutrz po spotkaniu z tymi ludźmi obudziłem się o czwartej rano i przeszyła mnie strzała. „Ale Marcinie, jeśli wyjedziesz, nie masz dokąd wrócić!”. Ciarki mnie przeszły. Lisy mają nory, ptaki gniazda, a syn człowieczy…. Poszedłem do Magdy podzielić się tą myślą. A ona mówi: „Przecież ja to wiem od dwóch lat”. A ja głupiec myślałem, że odkryłem Amerykę.

* * *

Magda i Marcin śmieją się ze swej opowieści. Z opowieści, po której normalnego człowieka przechodzą ciarki – i to nie tylko, gdy „przeszyje go strzała o czwartej nad ranem”. W nich nie ma strachu. Śmieją się z radości. Śmieją się z siebie. Ze słów nieroztropnych, które stały się proroctwami. „Wystarczy tylko miłość”. Ile barw przybrały w ich życiu te trzy słowa, którymi Magda wytłumaczyła sobie na początku znajomości z Marcinem, że warto mu przebaczyć i dać szansę.

Śmieją się z przygody, której nigdy wcześniej sobie nie wyobrażali. PRZYGODY PRZEMIANY CZŁOWIEKA, KTÓRY PRZEMIENIAJĄC SIEBIE, PRZEMIENIŁ ŚWIAT WOKÓŁ. Historia Marcina to opowieść o złu, z którego Bóg wyprowadza dobro. Alkoholizm wiedzie do uleczenia serca. Lęk do spokoju. To, co wydawało się przeszkodą nie do pokonania, na końcu okazuje się lekarstwem. Dzieci z Domu Dziecka, które – zdawało się – rozbiją pierwotną rodzinę, teraz leczą relacje rodziców z dziećmi biologicznymi.

Marcin jest szczęśliwy, bo po trzydziestu latach zdołał swojemu synowi Maciejowi, do którego pojechał do Irlandii, powiedzieć po raz pierwszy, że go kocha. Musiał przejść niewyobrażalną drogę, by udźwignąć to tak normalne słowo między ojcem i synem.

Wszystko się dopasowało. Dotarło. Lęk i zazdrość zamieniły się w miłość.

A może to iluzja? Czy w stosunkach między ludźmi, w rodzinie, możliwa jest stała harmonia? Czy nie trzeba walczyć każdego dnia?

Nie mogę się nadziwić historii Magdy i Marcina. Gdybym nie zobaczył ich oboje z bliska, nie zobaczył całej ich rodziny, gdybym „nie dotknął”, pewnie bym nie uwierzył, że to w ogóle możliwe. Na początku obawiałem się, że Marcin opowiada legendy. Dokonali rzeczy ponadprzeciętnych, ale i tak zawsze będą budzili pytania. Ile w tym wszystkim jest prawdziwego Bożego szaleństwa, a ile nawiedzenia? Ile próby zadośćuczynienia za poprzedni żywot, w którym kierownikiem była gorzałka? Czy tamten żywot można odkupić jedynie szaleństwem? Niektórzy powiedzą, że to typowe zjawisko. Człowiek, który wyszedł z uzależnienia, już zawsze będzie szedł od bandy do bandy, bo nie wie, co to złoty środek.

Marcin często podkreśla, że jest ostatnią nędzą, gnojem, oszustem, alkoholikiem. Częściej nawet mówi o sobie jako o gnoju niż alkoholiku. Zaprzyjaźniony ksiądz powiedział mi, że to jest postawa bardzo neokatechumenalna. Uznanie i wyznanie własnej nędzy – nędzy, którą postanowił posłużyć się Bóg. Myślę, że po tej ścieżce Bożego wybraństwa trzeba iść bardzo odważnie, ale i roztropnie. Nie można temu wybraństwu przypisywać cech wyjątkowości. Bóg wybiera każdego człowieka. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że ta pokora, to samouniżenie może stać się progiem pychy – poczucia wybraństwa wywyższającego mnie nad innych, choćby nawet w nędzy.

Historia Abrahama Wyrwikufla niesie wiele pytań i wątpliwości. Czy można ufać człowiekowi, który nie potrafi zachować umiaru? Obawiamy się takich ludzi, czy jednak gdyby Marcin był poukładany, szedł środkiem, a nie od bandy do bandy, dokonałby rzeczy, na które wszystkim roztropnym nie starcza wyobraźni, odwagi i… miłości?

Można mnożyć pytania. Uświadamiam sobie na koniec tylko jedną rzecz. Gdyby Marcin i Magda poddali się w jakimś momencie zwątpieniu, ktoś z boku mógłby wtedy powiedzieć: „No tak, poszli fałszywą drogą, trzeba było najpierw kupić sobie kwiatek…”.

Dzieje Abrahama Wyrwikufla (II)
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze