Droga rzadziej uczęszczana
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Wyczyść

O miłość się martwię. Czy przyjdzie. Bo bez miłości się nie uda. Nic się nie uda. Wiem, że nie można jej nikomu narzucić i nikogo do niej przymusić. Czy przyjdzie? Czy razem z naszymi dziećmi przyjdzie miłość?

27 grudnia 2003 roku

Trochę czasu świątecznego spędziłam na internetowym forum „Nasz Bocian”, czytając o adopcji. Pięknie się to czyta. Naprawdę pięknie. Lecz uświadomiłam sobie, że nawet gdybym serce swoje i Macieja przekonała do adopcji, to nie mamy warunków materialnych odpowiadających wymaganiom „urzędów”. Pokój (duży, co prawda, lecz jeden) z kuchnią, dwie banalnie niskie pensje – ludzie, którzy tam piszą, mają domy, ogrody, ochroniarzy, niańki – możliwości finansowe prawie nieograniczone. Zmartwiłam się tym. To dziwne. Jakbym jednak o adopcji myślała, jakbym się jednak do niej przymierzała…

A w przeddzień Wigilii wydarzyła się rzecz ciesząca bardzo. Odebrałam wyniki prolaktyny. PRL wynosi: 8,32!!!

Zachłysnęłam się tą wiadomością, uskrzydliła mnie ona. Prolaktyna w normie! W cudownej, zwyczajnej normie! Z radości przeogromnej dzwoniłam jeszcze ze schodów przychodni do Macieja, by podzielić się tą cudną nowiną.

A potem szłam rozanielona i ułożyła mi się w głowie z tej radości taka modlitwa:

„Mój Bóg obdarzył mnie szczęściem!
Mój Pan zanurzył mnie w łasce!”.

No bo i rzeczywiście… Dla mnie jest to znak nadziei, dla mnie to zapowiedź łaski. Bo z taką prolaktyną to już dzieci mieć można! Aż się chcę kochać z Maciejem, bo nadzieja we mnie odżyła!

10 marca 2004 roku

Siedzieliśmy w kuchni. Rozmawialiśmy. Podjęliśmy decyzję o adopcji.

Sześć lat temu w sierpniowe popołudnie w nadwarciańskim lesie podjęliśmy decyzję o rozpoczęciu starań o dziecko.

Dziś przy kuchennym stole stało się to po raz drugi – podjęliśmy decyzję o rozpoczęciu starań o dziecko na drodze adopcji.

11 marca 2004 roku

Zadzwoniłam do ośrodka adopcyjnego. Powiedziałam, że chcemy rozpocząć starania o adopcję dziecka. Spokojna byłam – zrównoważona i wyważona – moja rozmówczyni wydawała się bardziej podekscytowana – mówiła szybko i dużo.

Umówiliśmy się na spotkanie 17 marca.

17 marca 2004 roku

Byliśmy w ośrodku adopcyjnym. Maciej zajechał po mnie do pracy świeżo umytym samochodem!

Świeżo umyty samochód jednoznacznie zapowiada Bardzo Ważne Wydarzenie.

Rozmawialiśmy przy stole, na którym w wazonie stały mocno podsuszone gałązki sosny wspominające minione Boże Narodzenie, a na tacy leżały pisanki zapowiadające nadchodzącą Wielkanoc. Bardzo kojąco ten widok podziałał na mnie. Spokojna byłam. Myślałam sobie: „Jeśli dobrze wybraliśmy, jeśli to nasza droga, to ona sama nas poprowadzi”.

5 kwietnia 2004 roku

Wystartowaliśmy na wiosnę do adopcyjnego rodzicielstwa.

I wróciły do mnie te czarodziejskie uczucia, jakie pamiętam z czasów narzeczeńskich, gdy przygotowywaliśmy się do małżeństwa. Takie odurzenie, zawrót głowy, bo oto zaczyna się coś nowego, bo oto wychodzimy naprzeciw czemuś, co nas wielokrotnie przerasta i co będzie nie wiadomo jakie. Lecz my chcemy tego i ku temu idziemy, i mamy wolę wziąć odpowiedzialność za wszystko, co się wydarzy, i pięknie przeżyć te przygodę, i dojść tam, dokąd nas droga poprowadzi.

17 kwietnia 2004 roku

Wszystko się zmienia.

Ogromnie cieszą mnie te zmiany. To zmieniające się „wszystko”. Maciej mówi, że odżyłam, że znów ma żonę, jaką znał. I ja czuję, że odżyłam. Na nowo stałam się „krewką Jewką”, która ma w sobie wiele energii, optymizmu, siły i radości. Odkąd podjęliśmy decyzję o adopcji.

Uwierzyłam, że to możliwe, że będziemy mieć dzieci, że będziemy rodzicami – pełną rodziną. I z tą wiarą przyszło nowe życie. Moje myślenie jest zdominowane przez dzieci. Zasypiam i budzę się z tą myślą. I cieszę się ogromnie. Przeogromnie!

Jakbym wyszła na światło dnia po długiej wędrówce w ciemnym tunelu.

Planujemy przebudowę mieszkania. Chcemy podzielić naszą przestrzeń życiową tak, by były dwa pokoje. I to wszystko przyszło tak niespodziewanie!

Pamiętam, jak w lutym, gdy świat zaczynał pachnieć wiosną, gdy przyroda dawała jednoznaczne znaki, że już, za chwilę wszystko się odrodzi, przebudzi do życia, a ja przeżywałam swoją noc czarną, mówiłam Maciejowi o beznadziei:

– Lada tydzień wszystko przebudzi się do życia i tylko ja zostanę martwa, pusta, niepłodna. Jakby zraniła mnie Królowa Śniegu.

Rozpaczliwe to było wołanie.
A oto…
Obumarła nadzieja ożyła!
A raczej – w obumarłą nadzieję na biologiczne rodzicielstwo wstąpiło nowe życie. Nowe piękne życie!

Ono mnie zachwyca!

I po raz pierwszy od dawien dawna, a może po raz pierwszy od zawsze, gdy przy śniadaniu w Wielkanocny Poniedziałek zaczęłam z Maciejem rozmowę o dzieciach, słońce radości się nie zaćmiło, nie nadleciała ciemna chmura lęku, rozczarowania, poczucia krzywdy.

Rozmawialiśmy o naszych dzieciach i była w nas radość, był pogodny pokój, ufnie uśmiechnięta pewność, że najlepsze przed nami.

18 kwietnia 2004 roku

Myślę o kobiecie, o mamie biologicznej naszych dzieci. Myślę o kobiecie, która urodziła/urodzi nasze dzieci. One pewnie już są. Są na tym świecie. Może jeszcze w brzuchu u mamy, a może już poza nim. Angażuję Anioła Stróża, by je odnalazł i wykorzystując swoje anielskie znajomości, otaczał opieką, dopóki nasze drogi się nie skrzyżują, dopóki się nie odnajdziemy.

17 maja 2004 roku

Wczoraj wróciłam z pracy, zamknęłam tydzień okropnie roboczy i zamarzyłam, by przyjechała któraś mama – zrobiła kolację, podstawiła pod nos, dopieściła ciepłym słowem. Maciej – zlany w jedno z komputerem – zganił moje marzenia.

I zadzwoniła koleżanka, że mąż wychodzi, ona zostaje z córką sama, czy nie chciałabym ich odwiedzić. Upewniłam się, że poda mi kolację, i pojechałam.

Odkąd podjęliśmy decyzję o adopcji i – tym samym – nasze szanse na rodzicielstwo wzrosły wielokrotnie, z dużym spokojem patrzę na cudze rodzicielstwo, cudze dzieci. Nawet chętnie słucham o zaparciach, gastrologach, dietach, dopytuję się ciekawie i myślę sobie: „Jakie będą nasze dzieci? Z czym przyjdzie nam się mierzyć – z jakimi choróbskami, z jakimi trudnościami?”. Słucham zatem i próbuję włączyć te opowieści do swojej wiedzy o rodzicielstwie.

22 maja 2004 roku

Poooszło!

Dziś była impreza rodzinna – zaległe imieniny mojej mamy i absolutorium siostry. Zaproszeni byliśmy my, teściowa i ciotka.

Okazjamarzenie, by przeprowadzić wewnątrzrodzinną akcję informacyjną. Tylko ta ciotka…

Cały tydzień trzymałam kciuki, żeby ciotki nie było, żeby ciotki nie było…

No i nie przyszła!

Po omówieniu podanych wypieków, skomentowaniu sytuacji politycznej, rozważeniu przypadłości psów i kotów teściowej, wychyleniu toastów za solenizantkę, absolwentkę i gości, Maciej zagaił po cichu: – „Skoro siedzimy razem przy tak sutym stole…”.

Lecz nieświadome wagi wypowiedzi babcie in spe zignorowały syna oraz zięcia i zaczęły roztrząsnąć kwestię podupadającego zdrowia.

Przy drugim rzucie kaw i herbat Maciej zaczął jeszcze raz.

No i poooszło!

Ja myślałam, że po tym oświadczeniu nic już nie będzie jak kiedyś. Że ktoś ze zdumienia pod stół spadnie, że ktoś pięścią w stół walnie, zamilknie, wstanie, wyjdzie, drzwiami trzaśnie. A oni… pełen entuzjazm, pełne poparcie, uśmiech, radość, zapewnienie o wszelkiej potrzebnej pomocy.

„Powiem babci, ale się ucieszy! Bo my się codziennie modlimy…” – to teściowa.

„Będę babcią! Będę babcią!!!” – to moja mama.

„To będziecie mieć dwa cele w życiu” – to ojciec.

„Najfajniejsze, że można o tym mówić. A moim koleżankom też mogę powiedzieć?” – to siostra.

Bo powiedzieliśmy, że dozwolone i wskazane jest mówić wszystkim dookoła, plotkować, ile wlezie, bo chcemy, żeby dla wszystkich było jawne, jasne, oczywiste – jesteśmy rodziną, mamy adoptowane dzieci!

Rodzinka pogratulowała nam takiej nowatorskiej, dojrzałej decyzji. Siostra powiedziała: „Jesteśmy otwarci, przecież to XXI wiek, nie XIX”.

I dopiero teraz wiem, że adopcja normalna jest.

Bo gdy te wszystkie słowa padły, mama poszła zgrzać kiełbasy, ja kroiłam pomidory, siostra myła naczynia i siedliśmy do kolacji.

Adopcja normalna jest.

Myślałam, że to my ich naszym tekstem zaskoczymy, a to oni nas zaskoczyli swoją reakcją.

Wielcy są!

17 czerwca 2004 roku

Mija trzeci miesiąc oczekiwania w ośrodku adopcyjnym.

Akcja informacyjna rozpoczęta. O spodziewanym adopcyjnym rozwiązaniu wie rodzina (bliższa od nas, dalsza od bliższej) i część przyjaciół i znajomych.

Rozpoczęły się rozmowy o adopcji wśród tych, którzy już wiedzą o naszych planach. Nawet chętnie rozmawiam. Przez częste wypowiadanie oswajam słowa: niepłodność, bezdzietność, adopcja, rodzice biologiczni, rodzice adopcyjni, nasze dzieci.

Gdy słucham siebie, rozmawiam ze sobą, to mam wiele smutków, rozstań niedokończonych, wątpliwości, dylematów, wahań, obaw.

Lecz w rozmowach z innymi czuję spokój, łagodną pewność. Znam odpowiedzi na stawiane pytania. Jakbym relacjonowała coś, co zostało już przeżyte, zgłębione, oswojone.

26 czerwca 2004 roku

Byliśmy na ślubie koleżanki. Tłum znajomych też był. Znajomych z różnych kręgów i środowisk. Była przyszywana grubymi nićmi kuzynka Macieja. Siedem lat temu, jako młoda mężatka z pięciomiesięcznym synkiem Stasiem, była również na naszym ślubie. Mały Staś wręczył nam wtedy pluszowe uśmiechnięte słoneczko – przez długi czas wisiało na lampie w naszym pierwszym „domu” – byłym kawalerskim pokoju Macieja.

Dziś po raz drugi widziałam Stasia i po raz pierwszy czwórkę jego rodzeństwa: dwóch braci i pięciomiesięczne siostrzyczkibliźniaczki.

Patrzyłam na ten widomy znak hojności, na dobrobyt, dobrodziejstwo i się uśmiechałam. Serce skurczone pobudzałam do nadziei, do odwagi, by nie oglądało się wstecz na minioną noc, by patrzyło w przód, w przyszłość, w której rodzicielstwo, nasze rodzicielstwo adopcyjne jest możliwe, jest realne, jest bliższe niż dalsze.

Gdy próbowałam Maciejowi smęcić w samochodzie, powiedział: – „Przecież my też będziemy mieć dzieci. Już niedługo. Zobaczysz. I oni wszyscy też zobaczą”.

22 lipca 2004 roku

Winkiem się urżnęłam. Na smutno, na rozpaczliwie, na pierwszy dzień cyklu.

Miesiączka spóźniła się o tydzień. Alicja, Ala, Alunia… Tomasz, Tomek, Tomuś…

Ale okres przyszedł. Cuda się nie zdarzają.

Maciej buduje ścianę. Drugi miesiąc buduje. Hałasuje.

Zrozpaczona jestem. Chciałabym móc normalnie, jak normalna kobieta urodzić dziecko, wykarmić je własną piersią…

Dziś przypomniało mi się, jak mama moja – dawno, dawno temu, komentując fakt mojej miesiączki (bolesnej), powiedziała, że to taka przypadłość kobieca – przykra, ale dzięki temu kobieta może mieć dzieci.

Nie każda kobieta może mieć dzieci. Przykre.

17 sierpnia 2004 roku

Mija piąty miesiąc oczekiwania.

Jak kiedyś wszędzie widziałam „ciężarówki”, i to w ilościach stanowczo zaprzeczających kryzysowi demograficznemu, tak teraz nie ma tygodnia, bym nie usłyszała jakiejś historii adopcyjnej lub osobiście nie poznała jej „bohaterów”.

Słucham sobie tych optymistycznych („…i adoptowali dziecko, jacy oni teraz są szczęśliwi!…”) i tych żenujących nieco („…i ja jej mówię, że dla mnie jest bohaterką, że przez to wszystko przeszła…”), i tych zupełnie skrzydełka podcinających („…i spytałam się ich, czy innego dziecka wziąć sobie nie mogli…”) – słucham, nie komentuję i mruczę pod nosem: – „No, zobaczymy, zobaczymy, jak to będzie u nas…”.

A u nas wakacje mijają. Byliśmy na ostatnim (niech się tak stanie! niech się tak stanie!) wyjeździe wakacyjnym we dwójkę. Po powrocie czekał na nas w domu list z ośrodka adopcyjnego. Przysłali informację o terminie rozpoczęcia warsztatów adopcyjnych i program dziewięciu spotkań. Znam go już na pamięć!

17 listopada 2004 roku

Boję się tej rewolucji. Porzucę wszystko, co znane i lubiane, zrezygnuję z pracy zawodowej, by wejść w nieznane, zupełnie nowe, nieprzewidywalne życie rodzinne.

Jak to będzie? Jak to będzie???

O miłość się martwię. Czy przyjdzie. Bo bez miłości się nie uda. Nic się nie uda.

Wiem, że nie można jej nikomu narzucić i nikogo do niej przymusić. Czy przyjdzie?

Czy razem z naszymi dziećmi przyjdzie miłość? O nią martwię się najbardziej.

1 grudnia 2004 roku

Marcia jest chora. Ma guza móżdżku. Pojechała z mamą do Warszawy, do Centrum Zdrowia Dziecka. W mikołajki będzie miała operację. Neurochirurdzy mówią, że albo umrze w trakcie operacji, albo po operacji, albo wszystko będzie dobrze.

Marcia jest moją chrześniaczką. Kocham Marcię.

* * *

Kochany Święty Mikołaju!
Nie zaprzątaj sobie głowy prezentami.
Wraz z zastępami anielskimi zaciągnij wartę przed Panem Życia i Śmierci i razem z nami proś o życie dla małej księżniczki Marci.

9 grudnia 2004 roku

Marcia żyje.

Dziś minęły trzy krytyczne doby po operacji. Siedzi, pije, je, siusia, ogląda bajki, jest z nią kontakt. Droga do pełnej sprawności jeszcze daleeeka i nie wiadomo, czy cel możliwy do osiągnięcia.

Zachwyt i euforia z powodu tego, że Marcia żyje, trochę we mnie już przygasły, teraz oczekuję więcej – pełni zdrowia dla księżniczki.

* * *

W Marci żyłach nie ma ani jednej kropli mojej krwi, ani jednego mojego genu. Córka przyjaciół. Moja chrześniaczka.

Doświadczam, że miłość nie z krwi, kości, genów pochodzi. Nie pokrewieństwem się karmi. Skądinąd jest.

Skąd?
Z bliskości ciał?
Z dzielonej codzienności?
Z pragnienia, by była?
Z pokrewieństwa Aniołów Stróżów?
Z wyroku boskiego?
Z głodu ludzkiego?
…?

23 grudnia 2004 roku

Ze względu na miłość, która jest,
bez względu na miłość, której nie ma,
MA MI SIĘ CHCIEĆ!
A nie chce mi się potwornie.
Choinka? Prezenty? Ckliwe kołysanki? Naiwny zachwyt nad sztucznym srebrem, złotem? Spełnianie marzeń???
Dla kogo to wszystko???

* * *

Dla męża łysiejącego, od lat siedmiu tego samego, dla coraz widoczniej starzejących się rodziców moich, dla siostry ulatującej w daleki świat, dla uciążliwej teściowej i głuchej babci…

Dla nich ma mi się chcieć.

Bo to jedyna miłość, jaka jest w moim życiu.

Nie godzi się wzgardzać miłością, która jest, w oczekiwaniu na miłość, której nie ma.

Jeszcze nie ma.

Wesołych Świąt, Kochani!

Bajka „drogowa” dla naszych dzieci

Na świecie jest wiele dróg. Są drogi długie i krótkie.

Krótka jest droga do sklepiku ze słodyczami – zbiegasz po schodach, przechodzisz przez ulicę i już otwierają się jego drzwi.

Jeszcze krótsza jest droga na pocztę – wystarczy przejść przez podwórko i już jesteś na poczcie, i możesz wysłać list albo kartkę.

Długa jest droga do kościoła. Trzeba wyjść z domu wcześniej, iść wzdłuż ulicy, minąć pocztę i sklepik, dojść do przejścia dla pieszych, przejść przez jezdnię i dopiero jest się w kościele.

Jeszcze dłuższa jest droga do Babci i Dziadka – do nich trzeba jechać samochodem albo autobusem. Trzeba przejechać przez most na rzece i przez tory, po których czasem jedzie pociąg.

Wiele jest dróg na świecie.

To było dawno, dawno temu…

Mama i Tata postanowili wyruszyć w drogę do swojego dziecka. Myśleli, że to będzie krótka droga. Myśleli, że szybko i łatwo odnajdą swoje dziecko. Przecież wielu ludzi przed nimi szło już tą drogą i wielu znajdowało na niej swoje dzieci.

Mocno chwycili się za ręce i wyruszyli.

Szli, szli i szli…

Spotykali wielu ludzi – jedni biegli roześmiani, inni człapali noga za nogą i wyglądali na zmartwionych. Czasem spotykali szczęśliwych ludzi, którzy tulili już w ramionach swoje dziecko.

A oni szli, szli i szli…

I coraz bardziej się dziwili, bo droga okazywała się długa, bardzo długa i coraz trudniejsza.

Mama, bardzo znużona i smutna, mówiła do Taty:

– A może na tej drodze nie ma naszego dziecka? Może źle idziemy? Może pobłądziliśmy?

Tata, który był bardzo dzielny i silny, pocieszał Mamę, a czasem też się martwił:

– A może nigdy nie znajdziemy naszego dziecka? Może po prostu na całym wielkim świecie nie ma i nigdy nie będzie naszego dziecka?

I oboje byli bardzo smutni.

Siadali na skraju drogi, patrzyli na mijających ich ludzi z dziećmi na ręku i mówili:

– A może zostaniemy tutaj, na skraju drogi. Postawimy dwa fotele, zaparzymy herbatę, będziemy odpoczywać i popijać herbatę… Przecież tak długo już idziemy, tak długo już szukamy…

Już, już mieli tak zrobić – postawić dwa fotele, zaparzyć herbatę, usiąść i przestać iść, przestać szukać swoich dzieci – gdy wtem…

Wiatr się zerwał, drzewa zaszumiały, krzaki na skraju drogi zakołysały się i oczom Mamy i Taty ukazała się inna droga, dróżka właściwie.

Gwałtownie poderwali się z miejsca, bo serca w nich krzyczały:

– To tam! Biegnijcie! Biegnijcie tą dróżką! Tam są wasze dzieci!

I pobiegli.

Zostawili fotele, zostawili herbatę. Biegli drogą rzadziej uczęszczaną. Przeskakiwali potoki łez, ignorowali duchy lęku, omijali kłody trudności, biegli i biegli, bo do swoich dzieci biegli.

I nagle…

Usłyszeli wołanie:

– Mamo! Tato! Gdzie jesteście? Mamo! Tato! Gdzie jesteście?!
– Tu jesteśmy! Tu! Córuś, córeczko, słoneczko nasze najkochańsze! – Mama córeczkę przytuliła, ucałowała, Tata wziął ją na ręce, do serca przycisnął.
– Tu jesteśmy! Tu! Synku, syneczku, skarbeńku nasz najmilszy! – Mama synka przytuliła, ucałowała, Tata wziął go na ręce, do serca przycisnął.
– Tak długo szukaliśmy Was po całym świecie. Jak to dobrze, że nareszcie się odnaleźliśmy… Teraz już zawsze będziemy razem – powiedzieli Rodzice.

I trzymając się za ręce, wrócili wszyscy razem do domu. I odtąd mieszkają razem i kochają się bardzo. A czasem wieczorem opowiadają sobie bajkę o tym, jak to było na początku, jak się spotkali na drodze rzadziej uczęszczanej.

Ojcostwo

„Z ojcostwa nie można zrezygnować” – tak ponoć mówił papież o niemożliwości swojej abdykacji.

Zawsze mnie zastanawiało „ojcostwo/macierzyństwo duchowe”, którego pełno w tekstach o życiu kapłańskim i zakonnym. Sceptycznie się na nie zapatrywałam. Ot, taka figura stylistyczna, ładnie brzmiąca przenośnia po prostu.

I wszystko wskazuje na to, że będę miała okazję, zaszczyt i zadanie w swoim życiu rodzicielskim przyoblekać w ciało ten górnolotny frazes. Bo nasze rodzicielstwo adopcyjne będzie bardziej „duchowe” niż „biologiczne”.

Przed czym uciekasz, to cię dogoni.

I myślę o drugiej części naszego rodzicielskiego teamu – o rodzicach biologicznych. Nigdy nie lubiłam pracy zespołowej, a tu proszę… Żadnych szans na gwiazdorstwo. Żadnych złudzeń o samowystarczalności. Otrzymuję i daję. Solidarność międzyludzka.

Swoją część zadania postaram się wykonać jak najlepiej. I mocno trzymam kciuki za nich – za drugą część naszego teamu od wspólnej najważniejszej pracy zespołowej.

Trzy sprawy

Miałam sen, kupiłam kocyk i…

Dostałam okres. Teraz już wiem. Nigdy, przenigdy nie uznam za prawdę swojej niepłodności. Nie pogodzę się z nią. Nie zaakceptuję. Moje są blond włosy, moje piersi niewielkie, moja małomówność i moja wojowniczość, ale niepłodność nie. Ona moja nie jest.

Daremna walka. Daremna perswazja. Będę czekać na ciążę do menopauzy i kilka cykli dłużej.

Wariactwo lub intuicja

Dokonałam:

– sprzątnęłam szafy korytarzowe, wynosząc dwie torby podróżne nieużywanych ciuchów,
– sprzątnęłam szuflady w kuchni, opróżniając jedną, by gotowa była na przyjęcie butelek, smoczków itp. akcesoriów dziecięcych,
– wyczyściłam maleńką szczoteczką żaluzjowe drzwiczki szaf korytarzowych, bo kurzu było na nich co niemiara,
– zmobilizowałam męża do odmalowania i posprzątania balkonu (miejsce na werandowanie!),
– wysłałam do przyjaciółekdoświadczonych mam emaile z prośbą o listy wyprawkowe dla maluszka i starszaka (2–2,5 roku).

Wychodząc z łazienki, rzucam się do komórki sprawdzić, czy ktoś nie dzwonił, i odsłuchuję sekretarkę telefonu stacjonarnego, sprawdzając, czy ktoś się nie nagrał.

Zasypiając i budząc się, obliczam różne możliwe kombinacje urlopu wypoczynkowego, macierzyńskiego i wychowawczego.

Modlę się za mamę biologiczną. Modlę się za nasze dzieci.

Zwariowałam. A przecież nic się nie stało.

Ale zwariowałam.

Szczęśliwa

Pojechaliśmy na spacer do lasu. Miła odmiana otoczenia: głosy ptaków zamiast szumu samochodów, pajęczyny zamiast spojrzeń przechodniów, piasek w butach zamiast stuku obcasów. Ale w mojej głowie żadna zmiana nie zaszła: wanienkę stawiać na stelażu czy na taboretach? Podgrzewacz do butelek jest konieczny czy zbyteczny? Lekarza pediatrę wybrać bliskiego czy poleconego?

Próbowałam zarazić męża swoją nową pasją i wciągnąć go w rodzicielskie rozważania, ale oporny był. Próbowałam namówić go na zakup ręcznika i pieluch, ale oporny był. „Przecież jeszcze nic nie wiemy, to jeszcze za wcześnie na zakupy, potem mogę jechać choćby o północy, ale teraz jeszcze nie”. W efekcie kupiliśmy zaledwie wentylator.

Przygryzki małżeńskie

Wyzywam męża od chłodnych racjonalistów, a on patrzy na mnie tymi chłodnymi racjonalnymi oczami i mówi, że ze mnie uczucie wyłazi wszystkim dziurami :)))

Start

Telefon zadzwonił późnym wieczorem. Drzemaliśmy na kanapie. Ja z rozczarowania, mąż ze zmęczenia. On odebrał telefon. Ołówkiem notował najważniejsze informacje. Słuchałam jego milczenia do słuchawki i wiedziałam, że oto ZACZYNA SIĘ! I strach mnie obleciał. Wlazłam pod koc i bałam się poruszyć.

* * *

Dnia następnego po raz pierwszy zobaczyliśmy naszego – dajesz Boże! – synka, wtedy jeszcze nie Tomka.

Mały, ryży, brzydki, potwornie obcy. Przeraźliwie smutny.

Trzymaliśmy go na rękach, patrzyliśmy na siebie i było obco. Bardzo smutno i bardzo obco.

Mieliśmy wieczór i noc na podjęcie decyzji. Ja byłam gotowa – z sercem otwartym na to, co się będzie rodzić – przyjąć to zadanie. Nie miłość, nie miłość jeszcze, lecz zadanie właśnie. A mój mąż, najlepszy na świecie mąż… Myślę, że najwrażliwsi z facetów, asystujący przy porodzie, mają miny bardziej tęgie.

W krótkiej chwili uświadomiłam sobie, że być może wszystko, co zrobiliśmy dotąd, to błąd, że nie dla nas adopcja, że nie podołamy, nie potrafimy. Dlaczego? Każdy powód może być dobry – że ryży, że blady, że… Obcy. Obcy po prostu.

W domu płakałam. Wyłam. Bo jeśli nie tak, jeśli nie przez adopcję, to ja nie mogę dać Ci dziecka w inny sposób. Nie mogę.

Jeśli nie tak, to wcale. Na zawsze wcale.

Nigdy, przenigdy dotąd nie widziałam tego wszystkiego tak wyraźnie i tak rozpaczliwie. Nasze ograniczenia. Nasza słabość. Nasza niemoc.

Wieczorem mąż podjął decyzję: „To nasz syn. To dar dla nas. Dar można przyjąć lub odrzucić. Przyjmiemy go”.

* * *

Rano jechałam do ośrodka pisać podanie o powierzenie pieczy, o adopcję, o zmianę imienia. W środku dnia spotkałam się z mężem na parkingu w mieście, podpisał nasze podanie i w pośpiechu zawoziłam wszystkie papiery do sądu.

Wsparcie społeczne

Wieczorem nasze mieszkanko przeżyło nalot przyjaciół i ich paczek – przywieźli wózek, leżaczek, fotelik, trzy pękate torby ciuszków. My dostawiliśmy świeżo zakupione łóżeczko, przewijak i liczne pomniejsze akcesoria dziecięce – dom prezentował się, jak po przejściu tornada.

A wszystko razem to potężny ładunek radości, optymizmu i ufności. Czytelne, radosne przesłanie: „Wasze dziecko to radość wielka, to błogosławieństwo wielkie! Cieszymy się ogromnie razem z Wami!”.

Balsam na duszę oszołomionej matki.

Niebo

Dzień w dzień cztery godziny wieczorne przy łóżeczku synka. Na białym drewnianym krześle szpitalnym: dwa karmienia, przewijanie, kąpanie, usypianie.

Ze spotkania na spotkanie, z każdą godziną razem spędzoną synek coraz piękniejszy, coraz cudniejszy.

Trzeciego dnia pielęgniarka mówi: „Tak wczoraj sobie rozmawiałyśmy, że on nawet taki trochę podobny do pani…”.

Synuś…, a ja twierdziłam, że Ty jesteś brzydki…

Na twardym krzesełku szpitalnym, z synkiem w ramionach, z widokiem na niebo, uczę się macierzyństwa.

Owoc

Dzięki łaskawości Nieba i życzliwości wielu ludzi dobrej woli szóstego dnia zamieszkaliśmy razem w naszym domu.

Minął dzień, noc i dzień, gdy mój mąż powiedział: – On jest owocem naszej miłości. Choć nie na naszym drzewie zrodzony, ale w nas jest zaszczepiony.

Porządki

Jest porządek prawa.

W przychodni:
– Chciałabym dziecko zapisać do pediatry.
– Proszę bardzo. Imię, nazwisko…
– …
– A PESEL?
– PESELu nie mamy. Będzie w październiku, bo nasz syn jest adoptowany i to tyle trwa.
– Rozumiem, ale PESEL…

W biurze parafialnym:
– Chcielibyśmy ochrzcić syna.
– Proszę przyjść z aktem urodzenia.
– Ale aktu urodzenia jeszcze nie mamy. Nasz syn jest adoptowany i akt urodzenia będziemy mieli najwcześniej w październiku.
– To proszę przyjść w październiku.
– Ale…
– Bez aktu urodzenia nie ma chrztu. W przypadku zagrożenia życia może pan sam ochrzcić dziecko z wody. Wie pan jak?…

I jest porządek serca.

O pierwszej w nocy, o czwartej nad ranem, o wpół do szóstej z łóżka się zrywanie, wody grzanie, mleka mieszanie, karmienie, odbijanie, przewijanie, usypianie, pleców drętwienie, rąk omdlewanie, powiek ciężkich na dzieciątko opadanie.

Spojrzeń wymienianie, uśmiechów rozdawanie, uśmiechów kolekcjonowanie, przytulanie, całowanie, masowanie, łaskotanie, kołysanie i ziuzianie.

Upublicznianie, społeczne na spacerku eksponowanie, sąsiadek do wózka zaglądanie, gratulacji przyjmowanie, zachwytów wysłuchiwanie, życzliwością nasiąkanie…

* * *

Prawo się ociąga, prawo nie nadąża. W tyle zostaje i ciąży sercu, które rwie się naprzód.

Wdzięczność

Wdzięczności uczyłam się latami – mozolnie i daremnie.

Szukałam inspiracji w książkach. Zbierałam zasłużone i niezasłużone komplementy, by z cudzego uznania uczynić pożywkę dla swojej wdzięczności. Skrupulatnie wyliczałam sobie posiadane dobra, by przekonać serce, że hojnie mnie obdarowano. Wytrwale powtarzałam: „Dziękuję!”, lecz tylko ustami; serca do wdzięczności nie potrafiłam nakłonić.

I świat się odmienił.
Przyszła Miłość.
I odmieniło się moje serce.

Gdy patrzę na Młodziaka, gdy Młodziaka tulę, gdy uśmiechamy się do siebie, gdy cichutko śpi lub głośno z radości lub emocji piszczy, jest wtedy we mnie tylko jedna pieśń i tylko jedna melodia:

Dziękuję! Bądź uwielbiony!!!

Droga rzadziej uczęszczana
Jewka

adopcyjna mama....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze